Jeszcze śmieszniejsze są sugestie, że zamiast podawać zdobyte nieoficjalnie informacje, trzeba czekać na komunikaty kurii (wszystko jedno – diecezjalnej czy rzymskiej), bo w nich – jak w zwierciadle – objawia się pełnia prawdy.
Zazwyczaj wyjaśniam wtedy, że gdybym chciał czekać na oficjalne komunikaty i wierzyć we wszystko, co one głoszą, to nie zostałbym ani dziennikarzem, ani publicystą. Gdybym chciał chwalić każdą decyzję kurii, to zostałbym rzecznikiem prasowym. Nie zostałem nim jednak. Jestem publicystą, a to oznacza, że moją rolą jest komentować rzeczywistość. Taką, jaką ona jest, albo – lepiej rzecz ujmując – taką, jaką ją postrzegam. I zadawać pytania. Mogę się w owych opisach mylić, a mogę mieć rację, ale trudno zarzucać, że tak właśnie traktuję swoje zadanie.
Nie piszę tego jednak, żeby się tłumaczyć lub użalać nad poziomem internetowej debaty. To raczej punkt wyjścia do szerszej diagnozy dotyczącej stanu mediów katolickich, a szerzej ich rozumienia w Polsce. Kilka dni temu redaktorem naczelnym „Gościa Niedzielnego" przestał być ks. Marek Gancarczyk, człowiek, który stworzył potęgę tego pisma. Oficjalny powód? Nieznany. Jego miejsce zajął ks. dr Adam Pawlaszczyk, dotąd oficjał w sądzie biskupim, kanclerz kurii, człowiek zapewne świetnie obeznany w prawie kanonicznym i kurialnych klimatach, ale w świecie mediów kompletnie nieznany. Arcybiskup Wiktor Skworc uznał więc, że od medialnego zaangażowania i wiedzy ważniejsze jest dobre usadowienie w kurii, a do robienia tygodnika nie trzeba żadnego doświadczenia, wystarczy dekret biskupa i jego zaufanie. Problem polega tylko na tym, że w mediach od zaufania biskupa (a nawet arcybiskupa) ważniejsze jest zaufanie czytelników. To zaś buduje się innymi sposobami niż nominacjami.
Takie traktowanie mediów przez Kościół ma głębsze przyczyny. Otóż wiele wskazuje na to, że dla wielu z katolików (niezależnie od tego, czy duchownych, czy świeckich) media katolickie mają być narzędziem budowania pozytywnego PR i zgodnego klaskania obecnemu kościelnemu mainstreamowi. Tyle że takie nikomu do niczego nie są potrzebne. Poważne katolickie media na Zachodzie (a akurat w tej kwestii warto się od katolików brytyjskich, amerykańskich czy włoskich uczyć) są niekiedy bardzo krytyczne nie tylko wobec własnych biskupów, ale nawet wobec posunięć kurii rzymskiej czy niektórych wypowiedzi papieży (w tym także Franciszka). „Catholic Herald", „National Catholic Register" czy portal La Nuova Bussola Quotidiana potrafią bardzo ostro punktować decyzje dyplomacji watykańskiej dotyczące Chin (ostatnio dyplomaci z Watykanu zmusili bohaterskich biskupów zachowujących jedność z Rzymem do rezygnacji na rzecz komunistycznych kolaborantów), analizować wypowiedzi papieskie pod kątem ich zgodności z prawem kanonicznym (Franciszek, przy licznych swoich duszpasterskich zaletach, nie jest specjalistą w tej dziedzinie), a nawet atakować najbliższych współpracowników papieża za malwersacje finansowe, obronę homoseksualistów czy próby rozmywania doktryny.
Takie media mają sens, takie media pokazują, że w Kościele rzeczywiście jest wolność debaty, opinii, wyrażania własnych poglądów, do których tak często zachęca papież Franciszek. Polskie media katolickie, a także metoda zarządzania nimi, jaką zaprezentował ostatnio arcybiskup Skworc, są raczej smutnym dowodem na to, że na wolność debaty nie ma miejsca, a jedynym, co mają robić dziennikarze w nich zatrudnieni, jest karne wykonywanie poleceń płynących z centrali. Wielu próbuje robić dobrą robotę, ale – jak pokazuje decyzja w sprawie ks. Marka Gancarczyka – wcale się ich za to nie docenia.