Rodrigo zwraca uwagę, że Indianie Mapuche do dzisiaj postrzegają Chilijczyków jako kolonizatorów i zdobywców. Indra zaczyna opowiadać więc o stereotypach, które jej zdaniem są w naszych biało-europejskich głowach zakorzenione najmocniej: biali, przyjeżdżający do Johannesburga w odwiedziny, unikają jak zarazy wizyt w Soweto – oczywiście ze strachu przed kradzieżą i przemocą. Tymczasem, jak twierdzi Indra, właśnie w Soweto udało się jej przeprowadzić wiele znakomitych projektów artystycznych, jak choćby wystawienie wymienionej już sztuki tanecznej. Czasami te stereotypy bywają zaskakujące. Na Zachodzie, a szczególnie w Niemczech, nikt nie interesuje się białymi pisarzami z Afryki Południowej, chociaż piszą dobre książki – pisarz z Afryki ma być czarny, i tylko wtedy będzie ciekawy.
Rodrigo zamyka naszą rozmowę o kolonializmie niebywałą historyjką o pewnym młodym Mapuche, który wypisywał do Pinocheta ckliwe, wyrażające podziw dla generała listy i stał się w pewnym sensie maskotką dyktatora. Rodrigo nie bez ironii stwierdza, że ten brzdąc był bardzo utalentowany – jak Oskar Matzerath, bohater „Blaszanego bębenka" Güntera Grassa.
A ja już po chwili zdumiewa mnie romantyczny stereotyp, który próbuje zagnieździć się także w mej głowie – odtąd za każdym razem, gdy tylko spojrzę z balkonu na 21. piętrze w kierunku Andów, nie będę potrafił się uwolnić od obrazka ukrywających się i szykujących do walki z kolonizatorami Mapuche.
Moja fantazja nie jest zresztą wcale taka dziwaczna i niedorzeczna – koryguje mnie Rodrigo – gdyż Mapuche regularnie wychodzą na ulicę i demonstrują – autochtoniczna ludność chce odzyskać swoje ziemie, tyle że przeszkadza jej w tym chilijska konstytucja.
***
Rodrigo często ucieka do Los Molles, zaszywa się w tym spokojnym miejscu nad Pacyfikiem, trzy i pół godziny jazdy samochodem z Santiago de Chile. Los Molles to stara wioska rybacka i popularny nadmorski kurort. Mieszka tam w domu swojej ciotki, pisze eseje i czyta książki. W Santiago de Chile wynajmujemy samochód i odwiedzamy Rodriga w jego pustelni nad Pacyfikiem.
Nie wszyscy Chilijczycy są zachwyceni, gdy podziwia się i chwali krajobrazy ich kraju: doliny i wzgórza z winoroślami, szczyty Andów, rzeki w kolorze rdzy, bezkresną dal przypominającą południowoafrykańską sawannę, zaciszne kryjówki w kotlinach gór i wzgórz, nieskończony ocean, prastare skalne ściany i pacyficzne klify. Być może powodem ich niechęci do hymnów pochwalnych jest to, że zbyt często już musieli wysłuchiwać, jak ogromne i pozornie niewyczerpane jest piękno tutejszej przyrody. Zarazem jednak, mając świadomość, że do dzisiaj nie wyjaśniono do końca, co stało się w czasach dyktatury z tak zwanymi Desaparecidos, czyli „znikniętymi", łatwiej jest nam pojąć, dlaczego Chilijczyk może odczuwać i postrzegać krajobraz własnego kraju nie tylko jako czyste piękno, ale i zagrożenie.
Rok w rok kobiety z miasta Calama udają się na pustynię Atakama, gdzie u stóp teleskopów Europejskiego Obserwatorium Południowego (ESO) poszukują kości mężów, braci i ojców zabitych przez siepaczy Pinocheta. Ich ciała zostały pogrzebane dziesiątki lat temu w tym piaszczysto-skalistym zakątku. I czasami kobiety rzeczywiście znajdują resztki kości lub skrawek jakiegoś ubrania. Ale to dla nich za mało. Historia kobiet z Calamy została pięknie opowiedziana w „Nostalgii de la Luz", poetycko-narracyjnym filmie dokumentalnym autorstwa Patricia Guzmána. Mówią one w wywiadach, że dopiero wtedy zaznają spokoju w swoim życiu, kiedy ich poszukiwania zakończą się sukcesem. Wszyscy wiedzą, jak beznadziejne są te poszukiwania, i wszyscy wiedzą, że kobiety z Calamy nigdy się nie poddadzą.
W Los Molles kupujemy wino i panady – chilijskie pierogi. A to, że w ogóle udaje się nam zdobyć kilka butelek wina, z pewnością świadczy o cudzie. Bo w dni świąteczne nie wolno właścicielom knajp sprzedawać tu alkoholu: w dniu wyborów także nie. Rodrigo przygotowuje razem ze swoim synem, 21-latkiem, który przyjechał ze Stanów Zjednoczonych w odwiedziny, klasyczne danie mięsne: delikatną polędwicę z jagnięcia, która przez trzy godziny dusi się w aluminiowej formie na opalanym drewnem grillu.
Również tego wieczora kontynuujemy rozmowę z Rodrigiem i zadajemy mu pytania. Powtarzają się obsesyjnie: dlaczego nie było żadnej gotowości do skruchy – nawet po skazaniu przez sąd – u takich oprawców, jak Osvaldo Romo, kat Pinocheta i agent tajnej policji DINA? Pytamy Rodrigo o powód uporu Roma, o źródło tej bezprecedensowej brutalności, obojętności i tak przerażająco złej woli. Wiemy, że pytamy na próżno, ponieważ trudno jest zrozumieć, dlaczego ktoś nie odczuwa współczucia – jak wytłumaczyć tak całkowicie złą wolę?
Rodrigo mówi, że Chilijczycy nie byli zdolni do walki z juntą – a nie było innej ścieżki, tylko bunt i totalna konfrontacja z oprawcami. A ponieważ tak się nie stało, strona przeciwna czuła się silna i nietykalna. Dlatego reżim nie wykazywał żadnych skrupułów i stawał się coraz bardziej brutalny, nieokiełzany, zwłaszcza że CIA wspierało Pinocheta nie tylko pokaźnymi sumami pieniędzy, to wsparcie rozumiano jako rozgrzeszenie, jeśli Amerykanie są z nami, to jesteśmy po właściwej stronie. Ale nie lepiej było i po roku 1990, gdy chilijskiemu społeczeństwu zabrakło zdolności do obrony przeciwko cywilizacji konsumpcji. Rodrigo mówi to wszystko bezlitośnie i z zimną krwią. Nigdy nie słyszałem, żeby jakikolwiek intelektualista dokonał tak ostrego osądu swego kraju – nawet w Niemczech.
Ale nachodzą mnie też inne myśli: „America First" – slogan wyborczy Donalda Trumpa w rzeczywistości nie jest niczym nowym. Amerykanie, jak mawiał Iosif Brodsky, podobnie zresztą jak Rosja, zawsze i wszędzie występują jako imperium i swego imperialnego myślenia nigdy się nie wyzbędą. W latach 70. ubiegłego wieku USA przeprowadziły w Ameryce Łacińskiej rozległą operację „Condor". Strach przed nadejściem sowieckiego komunizmu, a przez to przed utratą amerykańskich wpływów na tym kontynencie, był zbyt wielki. Bez wsparcia CIA reżim Pinocheta nigdy nie byłby tak skuteczny i nie odniósłby takich sukcesów.
Dopiero po zamachu w Waszyngtonie w 1976 roku, w którym zginął nie tylko Orlando Letelier, polityk i dyplomata Allendego, ale także amerykańska obywatelka Ronni Karpen Moffitt, asystentka Leteliera, reżim chilijski przekroczył w poczuciu Amerykanów czerwoną linię.
***
Kilka dni później, już w Santiago de Chile, powracamy do rozmowy z Rodrigiem. Nie jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego polska pokojowa rewolucja, która, nawiasem mówiąc, rozpoczęła się w tym samym roku, co zmiany polityczne w Chile, uznała komunizm za nieudany, skazany na porażkę system. Rodrigo pozostaje całym sercem latynoamerykańskim, chilijskim socjalistą i trockistą, choć teksty zachodnich lewicowców, takich jak Michel Foucault czy Zygmunt Bauman, interesują i podniecają go tak samo, jak wielu europejskich intelektualistów. Stary konflikt między Pablo Nerudą a Czesławem Miłoszem znów ożywa: kiedy Miłosz w 1951 r. jako PRL-owski dyplomata w Paryżu, zdecydował się żyć na emigracji, chilijski poeta zarzucił mu, że stał się zdrajcą socjalistycznej idei.
To sprawa, która nas bardzo dzieli. Musimy z Rodrigo uważać, żebyśmy się przypadkiem nie rozszarpali i wzajemnie nie pożarli. Staramy się z całych sił. Indra, dzięki Bogu, przychodzi nam z pomocą. Oczywiście, że na Zachodzie jest w dobrym guście – uśmiecha się – myśleć lewicowo i socjaldemokratycznie, aczkolwiek tylko w ramach reguł prawa i demokracji. Znowu udaje nam się trochę pośmiać i jednocześnie zastanawiamy się nad naszymi odmiennymi perspektywami i spojrzeniami na historię i politykę naszych ojczyzn.
Od razu też znajdujemy kolejny dobry przykład tego, jak różnie patrzymy na własną historię kultury: Indrze i mnie teksty Nietzschego zdają się być podniosłe, poważne – pełne nieznośnego patosu, a ton jego języka niemieckiego brzmi często patriarchalnie. Ale Rodrigo się śmieje. Nie godzi się z naszą opinią. Czytał Nietzschego w języku hiszpańskim i angielskim, i jego teksty wydają mu się pełne ironii, a nawet sarkazmu – tak jak w przypadku Kafki.
***
Nasza karawana poezji podąża dalej. Jedziemy do Valparaíso, a podróż autostradą z Santiago do tego portowego miasta nad Pacyfikiem zajmuje około dwóch godzin.
W Valparaíso, gdzie urodzili się Salvador Allende i Augusto Pinochet, spotykamy młodego poetę Enrique Wintera, przyjaciela Indry. Znam Enrique powierzchownie z bremeńskiego festiwalu „Poetry-on-the-road". Chilijczyk rzeczywiście jest często w drodze, dzięki czemu pojawia się również w Europie. Obecnie mieszka w Bogocie, gdzie pracuje nad powieścią o swojej polskiej babci i jej historii emigracyjnej, i gdzie prowadzi kursy twórczego pisania.
W Valparaíso Enrique mieszka w jednym z typowych tu pastelowych domów ozdobionych odważnymi graffiti. W salonie wiszą zdjęcia jego polskich przodków emigrantów, ale posiada on też niemieckie korzenie, co zresztą sugeruje jego nazwisko.
Biuro Enrique służy mu również jako miejsce do spania, ponieważ pozostałe pokoje w przestronnym domu, choć jest ich naprawdę sporo, są wynajmowane studentom z dziećmi. Właśnie dzięki temu pstrokaty budynek jest pełen życia i wiecznie młody. W biblioteczce natrafiam na Witolda Gombrowicza, którego Enrique tak samo podziwia, jak Jorge Luisa Borgesa. Najważniejszym literackim odkryciem, jakie zawdzięczam podróży do Ameryki Łacińskiej, jest świadomość, że Witold Gombrowicz uważany jest tutaj za boga, podobnie zresztą jak Pablo Neruda czy właśnie Borges. „Pieśń powszechna" Nerudy jest zaraz po Biblii najważniejszą książką Ameryki Południowej, a na liście najwybitniejszych latynoamerykańskich autorów Gombrowicz ze swoim dziennikiem ma gwarantowane miejsce w pierwszej dziesiątce, co potwierdza Enrique.
Valparaíso przypomina nieco San Francisco, nie tylko dlatego, że wiele domów stoi tu na wzgórzach, a drogi są kręte i dość stromo prowadzą w dół, czyli w kierunku wybrzeża. Jest też ulubionym miejscem artystów, pisarzy, muzyków i całej bohemy, a dziewiczy gość, który przebywa tu po raz pierwszy, natychmiast sobie uświadamia, że to miasto magnetycznie przyciąga ludzi z całego świata właśnie malowniczym położeniem i wspaniałym widokiem na ocean i zatokę. Enrique czuje się tu jak w swoim żywiole – mówi, że nie tęskni za Santiago de Chile, gdzie mieszkają jego rodzice oraz jego polska 94-letnia babcia. Radość życia, tajemnicę istnienia, poezję i inspirację łatwiej mu znaleźć w Valparaíso, i nie jestem tym wcale zaskoczony. Portowe miasto emanuje lekkością i pewnego rodzaju naiwnością, której nie znajdzie się w stolicy. A liczne kawiarnie, bary, restauracje, butiki, księgarnie i sklepy z pamiątkami nie są tak uciążliwe, jak galerie handlowe w Santiago.
Nie wydaje się jednak, że droga Enrique do poezji była łatwa. Z zawodu jest prawnikiem, a wiele lat spędził w biurze pewnego banku w Valparaíso, zanim odkrył poezję i podróżowanie. Z biegiem czasu wydano już kilka książek, które wyszły spod jego pióra, a w Krakowie w 2017 r. pojawił się wybór jego wierszy w tłumaczeniu na polski: „Puste spacje".
***
W Valparaíso Enrique zaprasza nas na swój kurs twórczego pisania, jesteśmy jego gośćmi i rozmawiamy o naszej tożsamości: narodowej, literackiej i metafizycznej, gdyż studenci Enrique są tym szczególnie żywo zainteresowani.
Z naszej rozmowy zostaje mi w pamięci jedno zdanie, przed którym skłaniam głowę, przede wszystkim ze względu na ezoteryczne przesłanie. Di twierdzi, że wiersze, które pisze, istniały już na świecie, zanim się urodził; on je potem po prostu tylko spisał – po swojej inkarnacji.
Indra i ja jesteśmy nastawieni bardziej pragmatycznie. Wierzę, że poezja wynika głównie z ludzkiej woli: to ona daje impuls do napisania wiersza lub powieści i ma dla mnie o wiele większe znaczenie niż siła poetyckiego eteru i muz, które potrafią być bardzo kapryśne. Oczywiście czasami zakrada się Daimonion, a wtedy wiersze lub proza rzeczywiście wypełzają z mrocznego, trudnego do opisania miejsca, w którym wszystkie pomysły kipią jak w garnku. Ale wola wykonania określonego działania jest znacznie silniejsza niż mroczna i niewypowiedziana idea, która dopiero co dojrzewa.
Enrique jest uduchowionym, pozytywnie myślącym człowiekiem, który z humorem i uśmiechem szelmy podchodzi do życia z jego różnymi przeciwnościami. Makabryczne doświadczenie szykan i strachu przed śmiercią w czasach dyktatury Pinocheta, z którymi musieli się zmierzyć Carmen i Rodrigo, zostało mu oszczędzone, chociaż – urodzony w 1982 roku – zobaczył jako dziecko wystarczająco dużo z tego, czego dzieci nie powinny nigdy oglądać. Uśmiecha się nieustannie i jest stale w biegu, jakby cały czas gdzieś uciekał. Bogota i Nowy Jork, Niemcy i Polska, a także w pewnym momencie znowu Chile, już na niego czekają i ciągle go uwodzą: „gdy dotrzesz w jedno miejsce, znowu chcesz odjechać" – to jego utrapienie i jednocześnie motywacja.
Wiersze, które pisze w drodze, są tanecznie lekkie i bystre: unoszą się nad człowiekiem i ziemią, choć często naświetlają najtrudniejsze problemy istnienia. I piękno jest dla niego bardzo ważne – piękno poezji i kobiet, piękno wersów wiersza i zamiłowania do podróżowania po świecie.
***
Polska i Chile – czy są jakieś podobieństwa między tymi dwoma krajami? Oprócz może tego, że chilijscy i polscy poeci w drugiej połowie XX w. napisali jedne z najpiękniejszych wierszy, które szczególnie w Ameryce odnoszą ogromny sukces. Zadałem to pytanie Enrique, a on mówi, że tak, istnieje pewne podobieństwo – doświadczenie alienacji, ponieważ zarówno Chile, jak i Polska są kresami: nie tylko w sensie geopolitycznym. Polski Ocean Spokojny nazywa się Rosja. Jestem zdumiony jego stwierdzeniem, ponieważ podobnie wyraził się Rodrigo. Polska leży przy granicy, za którą zaczyna się coś zupełnie nowego – inny świat.
Na wieczorne spotkanie autorskie w kultowej księgarni w Valparaíso Di ubiera się odświętnie: zakłada niebieską longyi, czyli wiązaną spódnicę. W swoim tradycyjnym stroju zbiera punkty, nie tylko u Indry i u mnie, ale także u chilijskiej publiczności, a ja wsłuchuję się w jego birmański język tak samo chętnie, jak goście tej małej księgarni – jest to właściwie medytacyjny śpiew szydercy. I Di czyta na stojąco, jego czoło i oczy lśnią, a jego wiersze rozśmieszają ludzi, ich styl jest ironiczny i przypomina mi po części Allena Ginsberga i Philipa Larkina, których poezję tłumaczył Enrique na język hiszpański.
Na nasze spotkanie autorskie zjechaliśmy kolejką linową, w dół wzgórz Valparaíso w kierunku miasta. Czytamy razem z dwoma młodymi poetami z Argentyny i pewną starszą panią z Valparaíso, czytamy w ciemnej piwnicy i czuję, że zstąpiliśmy do poetyckich piekieł.
Po niecałym tygodniu Enrique przybywa do Santiago de Chile, by się pożegnać. Odwiedzamy jego babcię w domu starców, w odległym zakątku stolicy. Pielęgniarki pochodzą głównie z Kolumbii, a pani Modzelewska-Wyrzykowska, która od razu na powitanie zdradza mi, że niestety od niedawna wszystko zapomina, mówi nienaganną polszczyzną, w której nie odkrywam żadnych błędów. Od 1945 roku mieszka w Chile. I wszystko jej się „pokićkało", jak twierdzi.
Enrique cieszy się jak mały chłopak, że jego babcia wreszcie znalazła kogoś, z kim może porozmawiać w swoim ojczystym języku. A ona mówi, że jest Polką, prawdziwą Polką, ale że jest też prawdziwą Chilijką, i że nigdy nie angażowała się w politykę, chociaż uciekała przed wojną. Czy w Europie nadal trwa wojna? Odpowiadam, że nie, wreszcie się skończyła.
Odzywa się także do swojego wnuka po polsku. Pyta go, czy pamięta ten mały dworzec kolejowy i tory w jej rodzinnym mieście. Tak, mówi Enrique. Intuicyjnie zrozumiał pytanie, ale odpowiada na nie po hiszpańsku, że był w Polsce w zeszłym roku, a stacja kolejowa i tory nadal istnieją. Istnieją pewnie w Polsce, w Chile, w Niemczech i w każdym małym miasteczku w każdej części świata.
Tekst tłumaczony z języka niemieckiego
Artur Becker jest polsko-niemieckim pisarzem i poetą. Ostatnio opublikował zbiór esejów „Kosmopolska i Kosmopolacy. W poszukiwaniu europejskiego domu"
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95