Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy.
Przecież i bez tych przypraw potrawą nie lada
Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.
Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,
Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;
Zamknięta w kotle, łonem wilgotnym okrywa
Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa;
I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie
Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie
I powietrze dokoła zionie aromatem".
Kultura szlachecka była bowiem w istocie kulturą dworków rozproszonych wśród lasów i pól. Wchłaniała w siebie to, co dawały leśne ostępy i przestrzenie uprawne. Bigos – także ten z kapustą – wciąż mógł wydawać się jej esencją. Zbierał w sobie to, co szlacheckie i to, co plebejskie; to, co dzikie i to, co oswojone; zarówno leśne grzyby, jak i polne jarzyny. Jak podaje Zofia Połoniec, jego XIX-wieczne ingrediencje zgodne są już z duchem demokracji rozumianych nowocześnie, egalitarnie. W jednym z najsłynniejszych wówczas podręczników europejskiej sztuki kucharskiej, natrafiamy na następujący opis: „Bigos polski. Uszatkować dużą główkę kapusty, osolić dobrze, a następnie sok mocno z niej wycisnąć. Potem usiekać ze dwie białe cebule i razem posolić, kwaśne jabłka pokrajać w kostkę, tak samo tłuste mięso wołowe gotowane lub pieczone. Można też, jeżeli jest, wkrajać zwierzynę z polowań i następnie układać w rondlu w taki sposób: łyżka masła, kapusta, jabłka, wołowina, inne mięsa, znowu masło, kapusta, jabłka, ciągle w tym samym porządku. Tak ułożone zalewa się dobrym rosołem albo bulionem i zakrywszy dusi przynajmniej ze dwie godziny, potrząsając często, żeby się nie przypaliło. Na wydaniu włożyć można na wierzch trochę kiełbasy gotowanej i pokrajanej w plasterki. Bigos taki podaje się na śniadanie albo na obiad przed rosołem i może być odgrzewany, a wtedy nawet zyskuje na smaku".
Wydawał się żywym uosobieniem tradycji, bo tworzyły go te warzywa, które pochodziły z przeszłości – konserwowane w domowych spiżarniach i przekazywane kuchmistrzom jeszcze późną wiosną – kiszona kapusta, suszone grzyby, cebula. Co więcej, przypominał o przynależności do tej linii dziedzictwa kulturowego, która wywodziła się ze Śródziemnomorza. Wszak, jak czytamy, często dokwaszano go cytryną, a jeszcze częściej – winem. Zarazem jednak był manifestacją tego, co rodzime: przynależne lokalnej społeczności. Trudno go było oderwać od opisywanych przez Mickiewicza grzybobrań, szlacheckich ogródków warzywnych, a wreszcie i od tak umiłowanych polowań. Celebracja bigosu, choć nie mogła już być wówczas manifestacją pełnej wolności, wciąż była zatem – pomimo zaborów – świętowaniem odrębności. Takiej jednak, której źródłem są wyłącznie tradycja i kultura. Właśnie dlatego jedzenie bigosu w „Panu Tadeuszu" ma w sobie coś z obrzędu konsolacyjnego. Bigos jest tu emanacją lokalnego piękna, zdaje się mieścić w sobie wszystkie atrakcje lokalnego krajobrazu i obyczaju. Ma więc przede wszystkim funkcję pocieszania w narodowym nieszczęściu. Jego zadaniem jest przypomnienie o urokach ojczyzny, która – właśnie ze względu na swe walory – nie może tak po prostu zginąć. Był żywym dowodem ciągłości kulturowej i możliwości suwerenności przez kulturę, symbolem trwania narodu bez państwa.
Żywioł „hultajski", który wdarł się do tej bogatej potrawy wraz z kapustą, z czasem poczynał jednak sobie coraz śmielej, a jego szczególną emanacją stał się bigos w latach dominacji bolszewickiej po 1945 r. To, co stało się wówczas z tą szlachetną i szlachecką potrawą, odzwierciedla ogólniejszy stan polskiej kultury i cywilizacji, która – w myśl teoretyków i praktyków władzy – miała mieć odtąd charakter proletariacki. Zniknęło zatem z bigosu to, co decydowało o jego szlachetności – stopniowo zrezygnowano z wina, cytryny, a zróżnicowaną paletę mięs zastąpiono zwykłą świnią. Danie bigosowe miało odtąd nie tyle cieszyć zmysły, ile raczej szybko i na długo tarasować proletariackie wnętrzności. Wraz z ustawą o podniesieniu kondycji społecznej z 14 marca 1953 r. wprowadzono do bigosu różnego rodzaju zapychacze, wśród których królowała zasmażka – pszenna mąka rozrobiona z wodą. Nic tedy dziwnego, że musiał ze wstydem odejść z szanujących się restauracji, by stopniowo, niczym spauperyzowany inteligent, stać się bywalcem podłych barów, spelunek i mniej lub bardziej obskurnych dworców.
Tak właśnie przedstawia go Marek Nowakowski – jako króla przestrzeni półświatka. To przy bigosie zaczęto załatwiać wówczas rozmaite szemrane interesy, on też stał się nieodłącznym świadkiem długich ciągów alkoholowych drobnych handlarzy, paserów i uboli. Czy chciał tego, czy nie, stał się synonimem kultury niskiej. Nawet jeśli występował w roli towarzysza partyjnych imprez czy wyjazdów organizowanych przez zakłady pracy, nie był w stanie odzyskać swego dawnego statusu. Upokorzony, mógł być już tylko symbolem „małej stabilizacji" lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nieustannie przypominając, że wprawdzie nikt w PRL nie chodzi głodny, ale wszystko jest byle jakie, siermiężne i bez gustu. Bo też właśnie wówczas do reszty stracił cały dawny splendor i przypominał Polakom tamtych lat tylko o tym, że wprawdzie się żyje, ale życiem jakby nie swoim. Z czasem stał się potrawą uległości, daniem niewolników – niezdolnych do jakiejkolwiek aktywności poza tą, która wiązała się z pracą zawodową lub alkoholem. Tak go zapamiętaliśmy z czasu rządów junty wojskowej. Czy jednak od tamtego czasu nie zbudowano nowej Polski, wolnej od postkolonialnych zależności i resentymentów? Czy to nie bigos sprawił, że nienaruszalność granic takiej właśnie Polski, choć niechętnie, to jednak realnie potwierdził kanclerz Helmut Kohl? [...]".
***
Tak właśnie to wszystko przeczytałem: dobitnie i głośno. Wróciliśmy z pogrzebu zmarznięci, bo we wrześniu wieczory bywają zimne. Jeszcze niektórzy zdejmowali płaszcze, inni poszli się przebrać, a stoły już były złączone. Jeszcze nie wszyscy dobrze usiedli, a już Pani Barbara popchnęła stolik na kółkach, bo na nim stał parujący kociołek i pachniał czymś takim, co grzeje od środka, jakby było najlepszym wspomnieniem.
Na początku był też z nami ksiądz i to on wzniósł toast za nas wszystkich – żebyśmy nie zapomnieli o Gabrielu Radke, który przez całe życie pisał wieczystą księgę, a tak naprawdę tylko wstęp do niej, bo to co tu, jest przecież właśnie tylko przedmową, a cała reszta jest tam. Potem wzniosłem i ja – na cześć tych, którzy gotują tak, jakby to był jakiś obrzęd, który tworzy wspólnotę, czyli rodzinę i żebyśmy wypili właśnie za to, żeby nam smakowało, to znaczy – żeby nas połączyło w czymś wspólnym, żebyśmy byli razem. Po mnie podnosili się też inni, ten wspomniał to, a inny coś innego i powiem Pani, że miałem wrażenie, jakby ten bigos nas naprawdę ożywił i rozgrzał. Jakbyśmy rzeczywiście na chwilę odzyskali smak życia. Dla jednego to był smak dzieciństwa, dla innego rodziny, a jeszcze dla innych – czegoś nieznanego, bo przecież życie każdemu smakuje inaczej.
Myślałem nawet, że to poczucie smaku może mieć związek z poczuciem sensu, bo widać było, że nikt nie je bezmyślnie, ale ze zrozumieniem i wyczuciem chwili. Każdy też taki zadumany, jakby w tym jedzeniu były od razu i pamiętanie, i nadzieja. Więc może po prostu smakowało nam dlatego, że poczuliśmy całym ciałem, że coś jeszcze jest przed nami – czy ponad nami – jakaś wielka całość? I że w tej całości rzeczywiście możemy być rodziną – wielką rodziną Gabriela Radkego, który był przecież jednym z nas i oprócz nas nie miał nikogo. ©?
—Wojciech Kudyba
Autor jest poetą, krytykiem, historykiem literatury. W 2008 r. objął stanowisko profesora nadzwyczajnego w Katedrze Literatury Współczesnej UKSW. W latach 2009–2012 był dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. W 2018 r. nakładem PIW ukazała się jego powieść „Imigranci wracają do domu"