Wojciech Kudyba: Gabriel Radke ucieka na wakacje

Wierzcie mi Państwo, polskiego bigosu nie da się ani opisać, ani spożywać, ani analizować bez uwzględnienia perspektywy historycznej.

Aktualizacja: 21.12.2018 21:03 Publikacja: 20.12.2018 23:31

Wojciech Kudyba: Gabriel Radke ucieka na wakacje

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Opowiadanie Wojciecha Kudyby

Od razu muszę powiedzieć, że Gabriel Radke jest postacią historyczną. W każdym razie u nas. U nas, to znaczy w domu starców w Bochum-Hiltrop, ponieważ tam właśnie schroniliśmy się po zawiłych perypetiach naszego europejskiego życia. Nie jest nas tu zresztą zbyt wielu, nie o wszystkich też warto wspominać, bo niektórzy to byli naziści i w dodatku z potężną demencją. Ale o Gabrielu Radkem warto.

Na zdjęciu tak dobrze nie widać, lecz w rzeczywistości jego żółta kamizelka wspaniale pyszni się na tle ciemnej zieleni koszuli zakończonej półokrągłym kołnierzykiem z epoki debiutu The Beatles. Jej poły są również półokrągłe i w jakimś sensie półokrągłe są także tabaczkowe spodnie, dość nieoczekiwanie i prędko kończące się czarnymi laczkami. Jak nietrudno się domyślać, ciałem, ubiorem i duszą Gabriela Radkego rządzi bowiem niepodległa duchowi naszych nędznych czasów zasada pełni, której geometrycznym symbolem jest figura koła. Właśnie w stronę pełni nieuchronnie dążą poszczególne części jego garderoby, a także bystre, bladoniebieskie oczy, okulary w rogowych oprawkach, głowa ozdobiona bladym puchem oraz wszystkie inne członki ciała. Właśnie w stronę doskonałości biegną też na ogół jego myśli, dlatego Gabriel Radke z prawdziwym smutkiem i niepokojem antropologa kultury obserwuje kres wielkich Niemiec oraz powszechny upadek świąt oraz dobrych obyczajów kulinarnych.

***

Wybierając się w odwiedziny do Gabriela Radkego, należało zatem zabrać ze sobą serowy torcik. Oznacza to, że uprzednio trzeba było udać się osobiście lub za pomocą umyślnego gońca na Pruner Strasse, gdzie w cukierni rodziny Bingswanger wypiekano ten specjał od roku tysiąc dziewięćset szóstego, odwołując się zresztą do receptur i tradycji jeszcze dawniejszych, prawdopodobnie osiemnastowiecznych. Ów król miejscowych serników z oczywistych względów przerastał podobne produkty nie tylko swą jedwabistą posturą i szlachetnym wolumenem, ale także aksamitną barwą, umiarkowaną słodyczą oraz bakaliami. Zdobywszy tedy i zaniósłszy jego wysokość do pokoju emerytowanego archiwisty należało ją spożywać z najwyższym wyczuciem formy, to jest: stosując liczne cytaty z literatury pięknej, a także ironiczne aluzje do obecnej sytuacji kulturowej. Trzeba też od razu powiedzieć, że wymaganiom tym zdolni byli sprostać jedynie nieliczni naszego domu, a i ci szybko się zniechęcali – do tego stopnia, że w końcu zostałem sam i tylko na korytarzu nieraz musiałem się nasłuchać, że nudziarz, erudyta i esteta. Od razu też powiem, że jeżeli z powodu choroby nie mogłem odwiedzić przyjaciela i jego wykładów, natychmiast zaliczałem dany tydzień do najbardziej jałowych i bezpłodnych części mojego życia.

Prawdę mówiąc, niewiele z tych mów Gabriela Radkego rozumiałem, ale przyjemnie się go słuchało. Przyjemnie, nawet z ekscytacją, bo któregoś dnia zaczął mówić o ucieczce, jakby czytał w moich myślach: że w wakacje uciekniemy do Polski. Na początku nie bardzo mu wierzyłem. Pytałem dlaczego, wtedy powiedział, że do piętnastego roku życia mieszkał w małym mieście nad wielkim jeziorem. Ono się nazywało Johannisburg, był tam rynek brukowany kocimi łbami, stary ratusz i kościół z wielkim dzwonem, który potem zabrali żołnierze. Mówił też, że ojca nigdy nie było, oni zaś całą wojnę jedli kaszę gryczaną, bo pomagał im młynarz, a potem uciekali, chowali się w kopcach na ziemniaki, aż trafili do obozu dla uchodźców. Zostałem wtedy u niego dłużej, opowiadał, że przez długie lata było tak, jakby o tym nie pamiętał, ale teraz chciałby wrócić, chciałby tam chociaż na chwilę – zanim umrze. I to nie tylko jako on, Gabriel, ale jako Niemiec, bo przecież wciąż są ludzie, którym samo to słowo kojarzy się z czymś strasznym. I wie nawet, że teraz to miasto nazywa się Pisz, więc może są tam jeszcze jakieś ślady, może chociaż cmentarz. A przebaczenie nie jest przecież chyba takie trudne, tylko tyle, żeby mógł ludziom spojrzeć w oczy i żeby oni mogli mu spojrzeć. Wejdzie do restauracji w rynku, zamówi rybę, popatrzy i oni też będą patrzyli na niego. Jak człowiek na człowieka. Nic więcej.

Bo to miała być prawdziwa wakacyjna przygoda. Właśnie coś takiego, żeby nie trzeba było nikomu nic mówić, żeby nas nikt nie zmuszał do uzasadnień, do dowodów, bo wiadomo, że takich rzeczy nie da się wytłumaczyć. One są poza słowami, są w sercu, więc właściwie miało nie być nawet żadnego planu. W każdym razie chcieliśmy, żeby nie było, choć wieczorami trudno nam było powstrzymać wyobraźnię i od razu można było zobaczyć, jak Gabriel schodzi z walizką po schodach. Wyraźnie to widzieliśmy: walizka ma kółka, ale na razie ją niesie, żeby nie stukało, dopiero pod moim pokojem stawia na podłodze, słucha, czy na recepcji cicho i od razu wchodzi. Dalej zaś wszystko toczy się już szybko: jestem przygotowany, mam na sobie kurtkę, szare spodnie i buty do kostek. Okno otwarte. Wychodzimy powoli na trawnik, żeby nie zaczepić o róże. Ja jeszcze wracam, dociskam okno, a Gabriel już w parku, już zamawia taksówkę. I jeszcze musimy otworzyć starą furtkę, żeby nie wychodzić przez bramę. To nie jest takie proste, ostatecznie on mnie podsadza, przechodzę, on przerzuca bagaże i też jakoś się gramoli, sapiemy w taksówce, a w tym sapaniu jest i psikus, i smak życia. Potem zaś wpadamy do autobusu, a poza tym jest niedziela. Zobaczą, że nas nie ma najwcześniej przy śniadaniu. To będzie taka niespodzianka, czyli coś, co się jeszcze nie zdarzyło. Wreszcie będą mieli czym żyć. Zaczną się naradzać, dzwonić, będą tym żyli miesiąc, może dłużej. Zapomną może nawet o umieraniu, będą mieli czym żyć i o czym rozmawiać. Tymczasem my będziemy poza tym wszystkim: poza zgiełkiem, na wakacjach, bo wiadomo, że dopiero na wakacjach człowiek może być wolny.

***

No więc to wszystko miało być spontaniczne i ciche. Mieliśmy po prostu któregoś dnia zniknąć, ale kiedy spaliśmy, trudno było udawać, że nie widzi się tego, że jedziemy i mamy ze sobą pudełko z kanapkami, a obok niego jest inne – z pieczonym kurczakiem i jeszcze to z sałatą, i czerwone z serowym tortem, i że z trudem przeszliśmy przez płot, i jeszcze większym trudem po schodkach do autobusu.

A przecież jest jasne, że trzeba umieć zniknąć. Trzeba chodzić lekko, żeby nie zostawiać śladów, więc zacząłem częściej chodzić na spacery i na basen, a Gabriel Radke znalazł dla siebie w internecie dietę tysiąc trzysta kalorii, bo tylko ona dopuszczała raz w tygodniu sernik. Chodziłem teraz do niego codziennie, żeby go pocieszyć w strapieniu oraz diecie, chociaż przecież i bez tego był bardzo dzielny. Pił dużo wody, chudł w oczach, poza tym opowiadał, że pracuje nad ideą pojednania kultur przez obrzędy spożywania. Do tego były mu potrzebne dwie kawy dziennie, to miał być początek jego księgi wieczystej. Tak właśnie o niej mówił: „księga wieczysta". Nie jakaś zwykła książka tylko taka, dzięki której różni ludzie mieli się nawzajem zrozumieć, bo przecież ludzie zawsze najłatwiej dogadują się przy jedzeniu.

I mówił też, że kiedy będzie już gotowa, a przynajmniej, kiedy gotowy będzie wstęp do niej, to pojedziemy do Pisza i tam go odczytamy w restauracji. Zaprosimy Polaków i Niemców, zamówimy wielki kocioł bigosu i wygłosimy mowę o kulturowym znaczeniu bigosu, ponieważ wiadomo, że bigos jest najlepszym podkładem pod alkohol, zaś alkohol prowadzi do pojednania oraz przebaczenia. Ale tylko w niewielkich ilościach, bo w większych może zadziałać odwrotnie i właśnie dlatego tak trudno pojednać się z Rosjanami. Zobaczyłem, że tak się w tym bigosie zaczął rozsmakowywać, tak go codziennie doprawiał coraz to bardziej wyszukanymi słowami, że na inne potrawy patrzył coraz bardziej niechętnie, jakby mu zbrzydły, a przecież bigosu nikt w naszym domu starców nie gotował.

Potem zresztą i ja sam zacząłem się zastanawiać jak to jest, że człowiek je tutaj, jakby nie jadł, bo powoli zaczyna mu się robić wszystko jedno. Czy potrawka z indyka, czy z kurczaka, czy wołowina czy cielęcina. Żuje i żuje, a jakby ktoś zapytał, to sam by nie wiedział, co powiedzieć o smaku. Wygląd tak. Wygląd mógłbym opisać nawet teraz. Wyglądało dość ładnie, przynosili do pokoju i zawsze o tej godzinie, o której się powiedziało. Talerze fajansowe, malowane na niebiesko po brzegach, ciekawe wzory, a na nich często sałata – strzępiasta, gładka, lodowa, każda krucha. Długo nie zwracałem uwagi, może dopiero wtedy: czemu wszystkie w tym samym smaku, przecież powinny choć trochę się różnić. Był już koniec maja i to samo zauważyłem z truskawkami, z pomidorami i z czereśniami: wziąłem w jeden dzień, wziąłem w drugi, potem za tydzień, za trzy: wszystkie takie same. Tak samo bez wyrazu jak tygodnie i lata w domu starców.

Nie, tak bym nie powiedział, że zatrute. Raczej zamulone, znijaczone, jakby te wszystkie owoce, warzywa, mięsa czy bułki ktoś im w spiżarni powysysał, a w to miejsce napuścił powietrza. Wyglądają dobrze, ale puste. A jak puste, to wszystkie takie same i tak samo mdłe. Bo niby skąd miałyby brać smak? Więc jeśli trucizna, to  właśnie tak jakby w postaci pustki – że się jadło, a nic się nie czuło. Po jakimś czasie nie chcieliśmy nawet przez to w jadalni, tylko każdy u siebie. I nie tylko ja czy Gabriel, ale było parę takich osób. Znaliśmy się bez słów. Bo w jadalni trzeba by było coś o tym powiedzieć – że nie smakuje, że rośnie, podchodzi do gardła. Dziś, jutro, pojutrze. A jak nie smakowała pieczona kaczka z jabłkami, to czy mogło smakować życie?

Czy byliśmy nieszczęśliwi? Każdy z nas sam powinien to pytanie wtedy sobie zadać. Ale tego właśnie chyba się baliśmy, tego wszyscy unikali i nie chcieli się przyznać nawet sami przed sobą. Leni najpierw była w Holandii, więc mi opowiadała, że tam rano chodzi doktor i o to specjalnie pyta: czy któryś nie cierpi, czy nie czuje się nieszczęśliwy. A cały dom starców w strachu, jeden woła przez drugiego – „nie, nie! szczęśliwi; wszyscy szczęśliwi!". Bo przecież każdy chce żyć, więc jedli w pokojach, choć ich już od tych mdłych potraw i od tego absurdu samotności naciągało. Gabriel opowiadał mi nawet, że ktoś to podobno już opisał. Jakiś Francuz, bo u nich kuchnia to religia. Całą książkę o bezsensie takiego jedzenia. „Mdłości" czy jakoś tak.

***

Tymczasem przyszedł czerwiec i widziałem, że Gabriel coraz bardziej nieswój. Od lipca jadł już tylko skórki chleba i popijał wodą. Nic też nie chciał mówić, choć pytałem: może to, może tamto. A on twardo, że nic, po prostu jedzenie jakoś mu zbrzydło. Myślę: może tęskni. Miną upały i mu przejdzie, a on od sierpnia ni stąd, ni z owąd zaczął nagle zasypiać. Siedziało się u niego, coś mówił i nagle w połowie zdania zasypiał, jakby zachęcał, żeby skończyć samemu, dopowiedzieć, dośnić w swojej własnej głowie. Opowiadał zaś o swoim dzieciństwie – jak w lecie pływali w jeziorze i wieczorem piekli ryby w ognisku – opowiadał coraz wolniej, na twarzy też z dnia na dzień jakby coraz bardziej żółty.

Ja nie wiedziałem, a on dobrze wiedział. Miał coś takiego w sobie, taką odwagę, żeby się zgodzić. Bo na pewno robił badania i na pewno mu powiedzieli, co to jest. A ze mną nie chciał o tym mówić i z nikim innym, jakby nie miał żalu. A ja miałem. Bo mi się wydawało, że ktoś taki jak on nie powinien, a przynajmniej nie tak zaraz. Może dopiero, jak napisze tę swoją księgę wieczystą, tę swoją baśń o pojednaniu. Przynosiłem mu wszystko, co chciał: wodę, stare polskie książki, skórki z chleba, niemieckie tłumaczenia naszej literatury, urywki z gazet, żeby chociaż skończył ten swój wstęp. Widziałem, jak czyta, jak mu słowa zamierają w ustach, więc potem sam mu czytałem, niemal dyktowałem. A kiedy nie mógł pisać, robiłem to za niego i teraz już nie wiem, co w tym gąszczu słów jest moje, a co jego, które cegły tej kaplicy są polskie, a które niemieckie.

Przyszło mi nawet do głowy, że może to jest właśnie to pojednanie, o które mu chodziło, że w pojednaniu chodzi o to, żeby mieć coś wspólnego, coś razem. Bo jego przemówienie w swej pierwotnej warstwie jest skierowane do Niemców i dopiero wtórnie – do Polaków. On to zrozumiał i któregoś wieczoru, kiedy był już bardzo słaby, powiedział, żebym nie jechał do Pisza. Że lepiej będzie powiedzieć tutaj. I żeby Pani Barbara w następną środę zamiast gofrów przygotowała bigos.

„Szanowni Państwo,

Jeśli prawdę mówi przysłowie, że droga do serca wiedzie przez żołądek, to musimy przyznać, że także serce kultury otwiera się przed nami właśnie wtedy, gdy podążamy do niego tą trudną i wcale nie oczywistą drogą, jaką wypełniają niedoceniane, a przecież niezwykle ważne treści żołądkowe. Czy zdołamy uchwycić istotę kultury śródziemnomorskiej, jeśli nie będziemy zdolni pojąć bukietu burgunda, przyswoić aromatu oliwy, przetrawić pieczonej jagnięciny? I czy nie dlatego do tej pory Francuzi nie rozumieją Niemców, ponieważ nie są w stanie zgłębić tajemniczego splotu goryczy, dumy i uporu, jaki skryty jest w jasnym, dobrze chmielonym piwie? I czy nie jest tak, że świat dziś nie rozumie Polaków właśnie dlatego, że nie jest w stanie pojąć tak prostej na pozór potrawy, jaką jest bigos?

To pytanie, choć zaskakujące, musi się tu pojawić, choć zdaję sobie sprawę, jak prowokacyjnie może zabrzmieć i jakie następstwa wywołać. Postawmy je wszak mimo wszystko. Postawmy je, ufając, że i tym razem zwycięży nasz zdrowy rozsądek i krytyczny rozum: czyżby brakowało nam smaku? Odważnie też na nie odpowiedzmy, wszak próby jakichkolwiek eufemizmów byłyby objawem strachu, a my jesteśmy nieustraszeni. Ogłośmy przeto tryumfalnie: nie brakuje! To, czego nam brakuje, nie jest zmysłem smaku, lecz zmysłem historii. My Europejczycy nie rozumiemy bigosu, bo absolutyzujemy i pozbawiamy dziejowego kontekstu jedną z jego historycznych postaci. Tę zwłaszcza, którą poznaliśmy u progu lat dziewięćdziesiątych, gdy nad krajem Piastów i Jagiellonów unosił się jeszcze smutny cień resztek kolonialnej zależności.

Bo może przyzwyczailiśmy się już rozumieć nas, Niemców i nawarzone przez nas piwo – poza historią, jakby to, co było siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu, nigdy nas nie dotyczyło. Wierzcie mi jednak Państwo, polskiego bigosu nie da się pojąć w ten sposób. Nie da się go ani opisać, ani spożywać, ani analizować bez uwzględnienia perspektywy historycznej. Znaczenia, jakimi obrastał, zmieniały się po prostu w ciągu ostatnich trzystu lat tak radykalnie, iż postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że chodzi o zupełnie różne potrawy. W dużej mierze zresztą miałby rację. Bigos opisany w narodowej epopei Polaków, jaką jest dzieło Adama Mickiewicza zatytułowane „Pan Tadeusz", w niczym nie przypomina tego, o którym wspomina w swoich opowiadaniach współczesny prozaik Marek Nowakowski. Różnice dotyczą nie tylko statusu potrawy – i całej sfery semiotycznej, jaka ją otacza – ale także sposobu jej przyrządzania, podawania i składników, które ją tworzą. Bigos siedemnastowieczny, bigos dziewiętnastowieczny i bigos z czasów żałosnej epoki radzieckiej dominacji to po prostu zjawiska kulturowe tak radykalnie odrębne jak piwo jęczmienne, karmelowe i żytnie.

Na początku był więc bigos związany z kulturą szlachecką. Ta, jak wiemy, stanowiła sam rdzeń tego, co moglibyśmy nazwać Polską. Miał być źródłem szlacheckiej krzepy, witalności oraz godnej duchowo-cielesnej kondycji, a więc i fundamentem zasadniczych cnót republikańskich, takich jak sprawiedliwość, umiarkowanie, miłość do ojczyzny i szacunek dla tradycji. Właśnie dlatego składał się niemal wyłącznie z mięs szlachetnych i tłustych. One to bowiem były wówczas uważane za najważniejszego dostarczyciela życiowej energii, przedsiębiorczości i dowcipu. Wśród ich najbardziej subtelnych odmian królował kapłon – tuczony i kastrowany kogut. Bigos z dziczyzny i kapłona mógł więc symbolizować podstawę szlacheckiej demokracji – fundament ustroju, w którym słabej władzy królewskiej towarzyszyła dzielność, zaradność i solidarność braci szlacheckiej, reprezentowanej w sejmie przez dobrze odżywionych posłów. Wiele wskazuje na to, że to właśnie częste podówczas biesiady przy bigosie i winie sprawiały, że Pierwsza Rzeczpospolita nigdy nie była monarchią absolutną, stając się europejskim prekursorem, luminarzem, a wreszcie i konserwatorem demokracji.

Przechowywanie i wspomniane konserwowanie bigosu nie było bowiem trudne. Zdarzało się, zwłaszcza w zimie, że jedzono ów szlachetny posiłek – odgrzawszy go uprzednio w kociołku – po wielu tygodniach od chwili, gdy go przyrządzono. Powszechne wówczas umiłowanie tradycji sprawiało nawet, że ów kilkudniowy bigos uważano za cenniejszy i bardziej pożywny niż najsprawniej nawet podaną świeżynkę. Gwałtowne ochłodzenie klimatu Europy w wieku siedemnastym sprzyjało zresztą podobnym skłonnościom.

Zmianę przyniosły dopiero fale upałów w wieku osiemnastym. Jak wiadomo, słońce oświecenia podniosło wówczas temperaturę o kilka stopni i wiele wysp zniknęło bezpowrotnie pod powierzchnią oceanu. Ów cieplarniany efekt w szczególny sposób zaszkodził też bigosowi. Ten bowiem w czasach gorących – nawet najlepiej doprawiony – potrafił psuć się niemal w oczach, wytwarzając przy tym jady niezwykle groźne dla publicznego zdrowia, co odnotował biskup Ignacy Krasicki w słynnym wersie: „Szpecą sławę zwycięstwa mdłe nieprzyjacioły".

Rychło odkryto bowiem, że źródłem zepsucia, generatorem toksyn, a wreszcie i permisywizmu wobec swawoli pasożytów, bakterii oraz grzybów stawał się ów nieszczęsny żywioł eunuszy i koguci. On to – choć arystokratyczny – rozkładał się najszybciej, najszybciej gnił, przechodził na stronę wroga, zamieniając proteiny w truciznę. Gdyby było inaczej, mięso z kapłona nie zniknęłoby z bigosu po utracie przez Polskę niepodległości w mrocznych latach zaborów. A przecież tak właśnie się stało. Jeszcze w 1783 r. Wojciech Wielądko, autor „Kucharza doskonałego", podaje następujący przepis: „Kapłona upiecz, mięsiste drobno pokraj, a kościste tak włóż z członkami, cebulę drobno, pietruszki, rosołu wlej, masła płokanego, pieprzu, kwiatu, przywarz a daj ciepło. Jeżeli chcesz możesz cytrynę wycisnąć albo octu dobrego winnego wlać, albo agrestu włożyć". Już jednak receptury z początku XIX w. ów niepewny i zdradliwy składnik zupełnie pomijają, umieszczając w jego miejscu pospolitą, lecz zdrową głowę włoskiej kapusty.

Jak czytamy w poradniku z 1798 r., ów tak zwany „bigos hultajski z kapustą" utorował sobie drogą na polskie stoły podczas Powstania Kościuszkowskiego, gdy do boju z rosyjskim okupantem stanęła nie tylko brać szlachecka, ale i chłopi uzbrojeni w kosy. Jego nieznana wcześniej postać niebawem zupełnie wyparła dawne formy, stając się nowym wyrazem ducha narodowego. Właśnie dlatego Adam Mickiewicz mógł napisać:

„W kociołkach bigos grzano; w słowach wydać trudno

Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną;

Słów tylko brzęk usłyszy i rymów porządek,

Ale treści ich miejski nie pojmie żołądek.

Aby cenić litewskie pieśni i potrawy,

Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy.

Przecież i bez tych przypraw potrawą nie lada

Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.

Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,

Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;

Zamknięta w kotle, łonem wilgotnym okrywa

Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa;

I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie

Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie

I powietrze dokoła zionie aromatem".

Kultura szlachecka była bowiem w istocie kulturą dworków rozproszonych wśród lasów i pól. Wchłaniała w siebie to, co dawały leśne ostępy i przestrzenie uprawne. Bigos – także ten z kapustą – wciąż mógł wydawać się jej esencją. Zbierał w sobie to, co szlacheckie i to, co plebejskie; to, co dzikie i to, co oswojone; zarówno leśne grzyby, jak i polne jarzyny. Jak podaje Zofia Połoniec, jego XIX-wieczne ingrediencje zgodne są już z duchem demokracji rozumianych nowocześnie, egalitarnie. W jednym z najsłynniejszych wówczas podręczników europejskiej sztuki kucharskiej, natrafiamy na następujący opis: „Bigos polski. Uszatkować dużą główkę kapusty, osolić dobrze, a następnie sok mocno z niej wycisnąć. Potem usiekać ze dwie białe cebule i razem posolić, kwaśne jabłka pokrajać w kostkę, tak samo tłuste mięso wołowe gotowane lub pieczone. Można też, jeżeli jest, wkrajać zwierzynę z polowań i następnie układać w rondlu w taki sposób: łyżka masła, kapusta, jabłka, wołowina, inne mięsa, znowu masło, kapusta, jabłka, ciągle w tym samym porządku. Tak ułożone zalewa się dobrym rosołem albo bulionem i zakrywszy dusi przynajmniej ze dwie godziny, potrząsając często, żeby się nie przypaliło. Na wydaniu włożyć można na wierzch trochę kiełbasy gotowanej i pokrajanej w plasterki. Bigos taki podaje się na śniadanie albo na obiad przed rosołem i może być odgrzewany, a wtedy nawet zyskuje na smaku".

Wydawał się żywym uosobieniem tradycji, bo tworzyły go te warzywa, które pochodziły z przeszłości – konserwowane w domowych spiżarniach i przekazywane kuchmistrzom jeszcze późną wiosną – kiszona kapusta, suszone grzyby, cebula. Co więcej, przypominał o przynależności do tej linii dziedzictwa kulturowego, która wywodziła się ze Śródziemnomorza. Wszak, jak czytamy, często dokwaszano go cytryną, a jeszcze częściej – winem. Zarazem jednak był manifestacją tego, co rodzime: przynależne lokalnej społeczności. Trudno go było oderwać od opisywanych przez Mickiewicza grzybobrań, szlacheckich ogródków warzywnych, a wreszcie i od tak umiłowanych polowań. Celebracja bigosu, choć nie mogła już być wówczas manifestacją pełnej wolności, wciąż była zatem – pomimo zaborów – świętowaniem odrębności. Takiej jednak, której źródłem są wyłącznie tradycja i kultura. Właśnie dlatego jedzenie bigosu w „Panu Tadeuszu" ma w sobie coś z obrzędu konsolacyjnego. Bigos jest tu emanacją lokalnego piękna, zdaje się mieścić w sobie wszystkie atrakcje lokalnego krajobrazu i obyczaju. Ma więc przede wszystkim funkcję pocieszania w narodowym nieszczęściu. Jego zadaniem jest przypomnienie o urokach ojczyzny, która – właśnie ze względu na swe walory – nie może tak po prostu zginąć. Był żywym dowodem ciągłości kulturowej i możliwości suwerenności przez kulturę, symbolem trwania narodu bez państwa.

Żywioł „hultajski", który wdarł się do tej bogatej potrawy wraz z kapustą, z czasem poczynał jednak sobie coraz śmielej, a jego szczególną emanacją stał się bigos w latach dominacji bolszewickiej po 1945 r. To, co stało się wówczas z tą szlachetną i szlachecką potrawą, odzwierciedla ogólniejszy stan polskiej kultury i cywilizacji, która – w myśl teoretyków i praktyków władzy – miała mieć odtąd charakter proletariacki. Zniknęło zatem z bigosu to, co decydowało o jego szlachetności – stopniowo zrezygnowano z wina, cytryny, a zróżnicowaną paletę mięs zastąpiono zwykłą świnią. Danie bigosowe miało odtąd nie tyle cieszyć zmysły, ile raczej szybko i na długo tarasować proletariackie wnętrzności. Wraz z ustawą o podniesieniu kondycji społecznej z 14 marca 1953 r. wprowadzono do bigosu różnego rodzaju zapychacze, wśród których królowała zasmażka – pszenna mąka rozrobiona z wodą. Nic tedy dziwnego, że musiał ze wstydem odejść z szanujących się restauracji, by stopniowo, niczym spauperyzowany inteligent, stać się bywalcem podłych barów, spelunek i mniej lub bardziej obskurnych dworców.

Tak właśnie przedstawia go Marek Nowakowski – jako króla przestrzeni półświatka. To przy bigosie zaczęto załatwiać wówczas rozmaite szemrane interesy, on też stał się nieodłącznym świadkiem długich ciągów alkoholowych drobnych handlarzy, paserów i uboli. Czy chciał tego, czy nie, stał się synonimem kultury niskiej. Nawet jeśli występował w roli towarzysza partyjnych imprez czy wyjazdów organizowanych przez zakłady pracy, nie był w stanie odzyskać swego dawnego statusu. Upokorzony, mógł być już tylko symbolem „małej stabilizacji" lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nieustannie przypominając, że wprawdzie nikt w PRL nie chodzi głodny, ale wszystko jest byle jakie, siermiężne i bez gustu. Bo też właśnie wówczas do reszty stracił cały dawny splendor i przypominał Polakom tamtych lat tylko o tym, że wprawdzie się żyje, ale życiem jakby nie swoim. Z czasem stał się potrawą uległości, daniem niewolników – niezdolnych do jakiejkolwiek aktywności poza tą, która wiązała się z pracą zawodową lub alkoholem. Tak go zapamiętaliśmy z czasu rządów junty wojskowej. Czy jednak od tamtego czasu nie zbudowano nowej Polski, wolnej od postkolonialnych zależności i resentymentów? Czy to nie bigos sprawił, że nienaruszalność granic takiej właśnie Polski, choć niechętnie, to jednak realnie potwierdził kanclerz Helmut Kohl? [...]".

***

Tak właśnie to wszystko przeczytałem: dobitnie i głośno. Wróciliśmy z pogrzebu zmarznięci, bo we wrześniu wieczory bywają zimne. Jeszcze niektórzy zdejmowali płaszcze, inni poszli się przebrać, a stoły już były złączone. Jeszcze nie wszyscy dobrze usiedli, a już Pani Barbara popchnęła stolik na kółkach, bo na nim stał parujący kociołek i pachniał czymś takim, co grzeje od środka, jakby było najlepszym wspomnieniem.

Na początku był też z nami ksiądz i to on wzniósł toast za nas wszystkich – żebyśmy nie zapomnieli o Gabrielu Radke, który przez całe życie pisał wieczystą księgę, a tak naprawdę tylko wstęp do niej, bo to co tu, jest przecież właśnie tylko przedmową, a cała reszta jest tam. Potem wzniosłem i ja – na cześć tych, którzy gotują tak, jakby to był jakiś obrzęd, który tworzy wspólnotę, czyli rodzinę i żebyśmy wypili właśnie za to, żeby nam smakowało, to znaczy – żeby nas połączyło w czymś wspólnym, żebyśmy byli razem. Po mnie podnosili się też inni, ten wspomniał to, a inny coś innego i powiem Pani, że miałem wrażenie, jakby ten bigos nas naprawdę ożywił i rozgrzał. Jakbyśmy rzeczywiście na chwilę odzyskali smak życia. Dla jednego to był smak dzieciństwa, dla innego rodziny, a jeszcze dla innych – czegoś nieznanego, bo przecież życie każdemu smakuje inaczej.

Myślałem nawet, że to poczucie smaku może mieć związek z poczuciem sensu, bo widać było, że nikt nie je bezmyślnie, ale ze zrozumieniem i wyczuciem chwili. Każdy też taki zadumany, jakby w tym jedzeniu były od razu i pamiętanie, i nadzieja. Więc może po prostu smakowało nam dlatego, że poczuliśmy całym ciałem, że coś jeszcze jest przed nami – czy ponad nami – jakaś wielka całość? I że w tej całości rzeczywiście możemy być rodziną – wielką rodziną Gabriela Radkego, który był przecież jednym z nas i oprócz nas nie miał nikogo. ©?

—Wojciech Kudyba

Autor jest poetą, krytykiem, historykiem literatury. W 2008 r. objął stanowisko profesora nadzwyczajnego w Katedrze Literatury Współczesnej UKSW. W latach 2009–2012 był dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. W 2018 r. nakładem PIW ukazała się jego powieść „Imigranci wracają do domu"

Opowiadanie Wojciecha Kudyby

Od razu muszę powiedzieć, że Gabriel Radke jest postacią historyczną. W każdym razie u nas. U nas, to znaczy w domu starców w Bochum-Hiltrop, ponieważ tam właśnie schroniliśmy się po zawiłych perypetiach naszego europejskiego życia. Nie jest nas tu zresztą zbyt wielu, nie o wszystkich też warto wspominać, bo niektórzy to byli naziści i w dodatku z potężną demencją. Ale o Gabrielu Radkem warto.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich