"Men in Black: International": Film, na który nikt nie czekał

To istotny rok dla hollywoodzkich producentów. Rok, który w USA przyniesie spadek sprzedaży biletów i zapewne przejdzie do historii jako ważny etap kryzysu sequeli. Dotychczas kręcenie kontynuacji wielkich hitów gwarantowało sukces. Wystarczyło zatrudnić tych samych aktorów, dorzucić kolejną cyfrę do tytułu i śmiało można było liczyć zyski.

Publikacja: 28.06.2019 17:00

"Men in Black: International": Film, na który nikt nie czekał

Foto: materiały prasowe

Problemy zaczęły się parę lat temu, choć dostrzeżono je dopiero niedawno, w dniu premiery filmu „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie". To miał być jeden z największych przebojów letniego sezonu, a jednak rozczarował. Nie przyciągnął do kin tłumów i w rezultacie jako pierwszy obraz z uniwersum „Star Wars" nie zarobił na siebie. Początkowo wierzono, że to efekt nieprzemyślanej daty premiery (zaledwie pół roku po „Ostatnim Jedi"). Wszystko wskazuje jednak na to, że film padł ofiarą wspomnianego kryzysu sequeli. Dziś, w dobie gigantycznej oferty serialowej, sama marka już nie wystarczy. Potrzebny jest oryginalny, sprawnie zareklamowany obraz, by zainteresować publiczność.

Dowody tego widać gołym okiem. Rozczarowały nowa „Godzilla" oraz „X-Men: Mroczna Phoenix". Także „Hellboy" i „Śmierć nadejdzie dziś 2" nie sprzedały się tak, jak liczyli na to producenci. Kryzys przeżywają też tytuły dziecięce – „Dumbo", „Sekretne życie zwierzaków domowych 2" i „LEGO Przygoda 2" to klapy, które zapewne nie doczekają się kontynuacji. Do finansowych porażek dołącza też „Men in Black: International".

Pierwsza część „Facetów w czerni" zadebiutowała 22  lata temu i przyniosła twórcom ponad pół miliarda dolarów. Trafiła w swój czas: widzowie oglądali wówczas „Z Archiwum X" oraz „Dzień Niepodległości" i masowo wierzyli w istnienie kosmitów. Nieoczekiwanie zobaczyli znakomitą komedię sensacyjną o ludziach, którzy ukrywali przed nimi przybyszów z innych planet. Umiejętnie dobrany duet gwiazd (Will Smith i Tommy Lee Jones), a także sporo trafionych żartów z pewnością wpłynęło na popularność tytułu.

Dwie późniejsze kontynuacje z 2002 i 2012 r. już takiej furory nie zrobiły. Okazały się typowymi letnimi blockbusterami. Efektownymi, widowiskowymi, lecz nieszczególnie zapadającymi w pamięć. Przede wszystkim jednak wyeksploatowały pomysł do granic możliwości oraz zakończyły historię agentów J i K. Tegoroczne „Men in Black: International" pojawiło się więc nieoczekiwanie. W Hollywood mówi się nawet, że na ten film nikt nie czekał.

Ponieważ ani Will Smith, ani Tommy Lee Jones nie zainteresowali się projektem, scenarzyści stworzyli nowych bohaterów. Inspirację zaczerpnęli z komiksów z serii „Faceci w czerni" i zgodnie z obowiązującą modą wprowadzili do uniwersum kobiety.

Molly (Tessa Thompson) z kosmitami i agentami MIB zetknęła się już w dzieciństwie. Całą młodość poświeciła na ich poszukiwanie, później zaś z zadziwiającą łatwością wtargnęła do głównej siedziby organizacji. Staż, jaki jej zaproponowano, zaprowadzi ją do Londynu, Paryża i Maroka, a także zmusi do podjęcia współpracy z jednym z najprzystojniejszych brytyjskich agentów. Gra go Chris Hemsworth, co dało twórcom okazję do kilku żartów z marvelowskiego Thora, w którego w innych filmach wciela się aktor.

„MIB: International" nie odmieni losów skazywanej na śmierć marki. Powstał kolejny typowy letni blockbuster, może i efektowny oraz chwilami zabawny, ale wyprany z emocji. Film nie trzyma w napięciu, nie zaskakuje, nie wzrusza, nie niepokoi, nie angażuje. Reprezentuje sobą to, co wszystkie inne tegoroczne sequele: jest banalną powtórką z rozrywki, w dodatku fabularnie niekonsekwentną, ze źle naszkicowanymi postaciami.

Widzowie mogliby przekonać się o tym w kinach, ale się nie przekonają, bo – przynajmniej w USA – do kin nie poszli. Dziś potrzeba czegoś więcej niż znanego tytułu, by zainteresować ludzi. Trzeba oczarować ich pomysłem. Klimatem. Niebanalną historią.

„Men in Black: International", reż. F. Gary Gray, dystr. UIP Polska

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Problemy zaczęły się parę lat temu, choć dostrzeżono je dopiero niedawno, w dniu premiery filmu „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie". To miał być jeden z największych przebojów letniego sezonu, a jednak rozczarował. Nie przyciągnął do kin tłumów i w rezultacie jako pierwszy obraz z uniwersum „Star Wars" nie zarobił na siebie. Początkowo wierzono, że to efekt nieprzemyślanej daty premiery (zaledwie pół roku po „Ostatnim Jedi"). Wszystko wskazuje jednak na to, że film padł ofiarą wspomnianego kryzysu sequeli. Dziś, w dobie gigantycznej oferty serialowej, sama marka już nie wystarczy. Potrzebny jest oryginalny, sprawnie zareklamowany obraz, by zainteresować publiczność.

Pozostało 82% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach