Szkoła óczy

Na horyzoncie majaczy już widmo wytworu naszego systemu edukacji: pozbawionego narzędzi rozumienia świata ignoranta, doskonałego konsumenta myśli i materii

Publikacja: 08.02.2014 01:11

Niezwykle popularny w sieci żart o reformach w edukacji, będący trawestacją  zadania z matematyki, jest równie zabawny, co straszny w swojej wymowie:

Rok 1950 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Wycięcie drzewa kosztowało go 4/5 tej kwoty. Ile zarobił drwal?

Rok 1980 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Wycięcie drzewa kosztowało go 4/5 tej kwoty, czyli 80 zł. Ile zarobił drwal?

Rok 2000 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Wycięcie drzewa kosztowało go 4/5 tej kwoty, czyli 80 zł. Drwal zarobił 20 zł. Zakreśl liczbę 20.

Rok 2010 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. W tym celu musiał wyciąć kilka starych drzew. Podzielcie się na grupy i odegrajcie krótką scenkę przedstawiającą, jak w tej sytuacji czuły się biedne zwierzątka leśne i rośliny.

Rok 2013 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Pokoloruj drwala.

Czy to tylko żart? Czy może już gorzko-ironiczny opis rzeczywistej degradacji poziomu wiedzy ogólnej przeciętnego polskiego ucznia? Jedno jest pewne: z praktyki wynikającej z obowiązującego u nas systemu edukacyjnego wynika, że niedouczony absolwent gimnazjum będzie niedouczonym absolwentem liceum. A niedouczony absolwent liceum – niedouczonym magistrem.

Para w testy, ?para w gwizdek

Andrzej Kamieniarz mówi, że i tak ma szczęście, bo jego liceum ogólnokształcące, jedno z lepszych w regionie, przyciąga zdolniejszych uczniów, którzy z gimnazjum wynieśli jednak znacznie więcej niż umiejętność kolorowania drwala. Dyrektor II LO w Koszalinie, doświadczony nauczyciel historii i nauk społecznych, mentor sporego stadka olimpijczyków, Nauczyciel Roku 2004, nie ukrywa jednak, że kształcenie ogólne w Polsce przeżywa głęboki kryzys. – A mówiąc wprost – w ogóle go już nie ma – rozkłada ręce Kamieniarz. I dodaje ironicznie: – Ja już nie jestem dyrektorem liceum ogólnokształcącego. Ja jestem szefem kursu przygotowawczego do testu maturalnego.

Dla Kamieniarza, podobnie jak dla większości krytycznych wobec systemu nauczycieli, degradacja efektów nauczania dokonała się za sprawą wprowadzenia trójstopniowego kształcenia ogólnego, czyli podziału na podstawówkę, gimnazjum i trzyletnie liceum. – Ale dwa lata temu stało się coś równie fatalnego w skutkach – wskazuje Kamieniarz. – Program gimnazjum kończymy w szkole ponadgimnazjalnej. Co się dzieje w sytuacji, gdy do liceum przychodzi młodzież z kilkunastu gimnazjów? Przychodzę na pierwszą lekcję na przykład wiedzy o społeczeństwie i pytam, na czym skończyli kurs. I okazuje się, że jeden na tym, drugi na tamtym, a jeszcze inny to w ogóle zakończył WOS w drugiej klasie gimnazjum. To dotyczy wszystkich ogólnokształcących przedmiotów. Nie ma tu żadnej konsekwencji, żadnego ciągu logicznego, żadnego sensu. A ja mam zagwarantować uczniom ciągłość programu i nie mogę tego zrobić. Co wtedy? Mówię: „Dobra, zaczynamy od tego tematu i już".

Kamieniarz przyznaje, że ciężko jest uczyć ze świadomością, że jakąś część istotnej wiedzy uczniowie tracą bezpowrotnie. Bo na dalszym etapie edukacji, o ile nie pójdą w danym kierunku, już do tego nie wrócą. – Liceum ogólnokształcące, teoretycznie trzyletnie, w istocie trwa niecałe dwa lata – wskazuje. – Pierwsza klasa to próba okiełznania żywiołu wynikającego z programu gimnazjum. I my w tym czasie niczego dydaktycznie nie osiągamy. Przykłady? Historia – dwie godziny tygodniowo, WOS – dwie, geografia, biologia, chemia czy fizyka – godzina. Co można z tym zrobić? Nic.

Potem Kamieniarz ma półtora roku na przygotowanie uczniów do matury. – Jako nauczyciel nad tym boleję, ale dyrektorzy szkół muszą powiedzieć koleżankom i kolegom: „Słuchajcie, kochani, trzeba gnać z materiałem, przerobić, bo oni muszą zdać maturę, bo będzie ranking, a jak spadniemy, to będzie afera". I w rezultacie my nie wpajamy uczniom wiedzy, tylko uczymy ich rozwiązywania testów. I system, nazywany w MEN ogólnokształcącym, po prostu się wali. Proszę nawet nie pytać o etykę, łacinę czy jakieś elementy filozofii, bo to mrzonki.

Efekt jest może nie lawinowy, za to pewny – znika podstawa klasycznej dydaktyki – dialog, rozmowa między nauczycielem a uczniem, znika umiejętność interpretowania i kojarzenia faktów. – Do tego dochodzi problem niedostosowania programu do poziomu percepcji uczniów wynikającego z ich wieku – wskazuje Kamieniarz. – Pewnych pojęć czy zjawisk piętnastolatek trwale nie zinternalizuje, bo jest po prostu na to za wcześnie. W rezultacie część nauczycielskiej pary i tak idzie w gwizdek.

Kamieniarz nie przypadkiem najchętniej posługuje się przykładem WOS. – To przecież dziś szczególnie ważne, żeby mieć elementarną wiedzę o mechanizmach rządzących miastem, krajem, światem. Nie da się bez tej wiedzy kształtować świadomego obywatela.

Żeby tylko Somosierra...

Z jaką wiedzą ogólną przychodzą do liceów gimnazjaliści? Kamieniarz: – Powinni niemal z kompletną, bo przecież w założeniu MEN kurs wiedzy ogólnej ogniskuje się na gimnazjum, podczas gdy w liceum mają już iść w rozszerzenia i specjalizacje. Ale tak, delikatnie mówiąc, nie jest.

Andrzej Kamieniarz nie bardzo chce sięgać po przykłady gimnazjalnej „wiedzy inaczej", bo jak podkreśla, zdaje sobie sprawę z tego, że jego szkoła i w tym względzie wyróżnia się nieco na tle statystycznego polskiego liceum. W końcu się poddaje: – Ostatnio na lekcji z nowego przedmiotu, historia i społeczeństwo, rozmawialiśmy w jednej z klas o słynnej szarży ułanów pod Somosierrą. I nikt nie wiedział, gdzie jest Somosierra – dodaje, łapiąc się za głowę.

Pewnie by ją sobie urwał ze zgryzoty, gdyby trafiali do niego gimnazjaliści „statystyczni", bo najpierw musiałby wyjaśnić, kto to ułan i co to szarża.

Równie spektakularny, co szokujący dowód na to przeprowadzili w ubiegłym roku młodzi reporterzy z mieleckiego portalu CzyliWiesz.pl. Umieścili na YouTube filmy z „testu", jaki przeprowadzili na gimnazjalistach, którzy – uwaga! – właśnie wychodzili z państwowego egzaminu gimnazjalnego. Młodzi respondenci nie radzili sobie z nazwami kontynentów, ze wzorem na pole prostokąta, nie znali daty bitwy pod Grunwaldem ani nazwiska urzędującego prezydenta. Ktoś nie wiedział, ile dni jest w roku, inny uważał, że skoro jajko gotuje się trzy minuty, to dwa jajka muszą gotować się sześć.

Takie odpowiedzi nie dziwiły wcale Adama Drzewickiego, który komentował wówczas problem na łamach portalu Natemat.pl. Drzewicki, który pastwi się nad licealistami, prowadzi internetowy program „Matura to bzdura" (dostępny na portalu YouTube.pl). – W naszych filmach nie wiedzieli, ile komór ma serce, co to są pikle i skąd pochodzą rodzynki, które według niektórych rosną na drzewie. Anglia to według nich stolica Wielkiej Brytanii, a Luwr – Francji.

Nauczyciele anonimowo przyznają, że coraz częściej się zdarza, że uczeń w liceum ma kłopoty z tabliczką mnożenia. Na pytanie o rażące błędy rzeczowe, gramatyczne czy ortograficzne tylko machają ręką.

Mało wiarygodne? Świeże kwiatki doniósł niedawno portal Oświata.abc.com, relacjonując briefing z dr hab. Danutą Krzyżyk z Katedry Dydaktyki Języka i Literatury Polskiej Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach na temat zimowych powtórek matur. Jak wynikło z jej analizy, do licznych, „banalnych" już klasycznych błędów ortograficznych, składniowych, interpunkcyjnych doszły nowe polegające na „zniekształceniu struktury graficznej wyrazów". Przykłady? „Nie mowlęł" (niemowlę), „po niekont" (poniekąd) czy „w zrószydź sie" (wzruszyć się). W pisemnych pracach uczniowskich, zamiast ciekawych porównań i paralel znamionujących oczytanie, panoszy się język ulicy. Dr Krzyżyk przywołuje zdanie określające konflikt o ziemię w domu Borynów. O co poszło Maciejowi i Antkowi? No cóż, „biega o glebę".

Wśród przyczyn – przytacza portal za dr Krzyżyk – które mają wpływ na malejącą sprawność językową uczniów jest m.in. przyzwalanie na pisanie prac pisemnych na komputerze. – To zresztą niejedyny problem – wskazuje dr Krzyżyk. – Z różnych przekazów wiemy, że dla niektórych uczniów szkół podstawowych czy gimnazjów pierwszą dłuższą pracą pisemną była praca egzaminacyjna.

Testy pod uczniów,?wnioski pod premiera

Resort edukacji konsekwentnie upiera się przy tym, że system kształcenia ogólnego jest dziś optymalny. Świadczyć o tym ma np. ranking PISA, czyli wynik badań nad kondycją intelektualną 15- i 16-latków z 65 państw. Ostatni, o czym z dumą zawiadomił tygodnik „Newsweek" („Nasze szkoły słabo kształcą? Wcale nie"), przyniósł dobrą wieść, że „z matematyką i naukami przyrodniczymi młodzi Polacy radzą sobie lepiej od rówieśników z Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii".

Wynik uczniów gimnazjów, „którzy, jak się okazało, w międzynarodowym towarzystwie radzą sobie zupełnie nieźle (...)", skomentował prof. Michał Federowicz, polski koordynator PISA: – Gdy przyjrzeć się wynikom dokładniej, to okazuje się, że polscy uczniowie zajmują 14. miejsce na świecie w matematyce, 10. w czytaniu i interpretacji tekstu i 9. w naukach przyrodniczych. W każdej z tych dziedzin nastąpiła poprawa w porównaniu z poprzednią edycją badania sprzed trzech lat.

Nic dziwnego, że wyniki PISA bardzo chętnie skomentował sam premier Donald Tusk, podkreślając, że „młodzi Polacy są świetnie przygotowani do stojących przed nimi wyzwań". – Nasza młodzież jest jedną z najbardziej uzdolnionych i jedną z najlepiej przygotowanych w Europie i na świecie – cieszył się premier.

Tymczasem ubiegłoroczny próbny test przeprowadzony przez Instytut Badań Naukowych na grupie blisko 7 tys. uczniów wykazał, że polscy gimnazjaliści wciąż mają ogromne problemy z nauką większości przedmiotów, bowiem „wykazują wyjątkowo niski poziom wiedzy z zakresu matematyki, chemii, fizyki, biologii, historii czy polskiego". Dodajmy, że część humanistyczna ujawniła, że uczniowie nie czytają lektur, nie radzą sobie z dłuższymi wypowiedziami pisemnymi i bezrefleksyjnie czytają polecenia do zadań.

Co ciekawe, gimnazjaliści najsłabiej radzili sobie z zadaniami, które sprawdzają umiejętności związane z prowadzeniem doświadczeń i metodyką naukową, co w dłuższej perspektywie kłóciłoby się z przekonaniem resortu edukacji, że obecny system kształcenia sprzyja rozwijaniu kreatywności i innowacyjności. A wyniki PISA równie dobrze mogą świadczyć nie o wiedzy naszych nastolatków, ale ich większej niż w innych krajach umiejętności rozwiązywania testów.

– Zmierzamy ku katastrofie – mówił niedawno w rozmowie z „DGP" prof. Bogusław Śliwierski, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk i członek Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, wskazując, że polski system edukacyjny, tworzony z wielkim entuzjazmem i zadziwiająca konsekwencją na modłę amerykańską, jest pułapką. – Już nawet w Stanach Zjednoczonych osoby odpowiedzialne za kształcenie młodego pokolenia zrozumiały, że testy to ślepa uliczka – mówił ekspert, podkreślając, że testy mierzą jedynie „powierzchowne umiejętności i kompetencje", „młodym ludziom proponuje się dziś wiedzę typu instant", a „test buduje się na zasadzie teleturnieju »Familiada«". – Szkoła nie uczy już uczniów umiejętności związanych z krytycyzmem, analizowaniem zjawisk w kategoriach przyczynowo-skutkowych, wyciąganiem wniosków. To zostało zredukowane przez samych nauczycieli. Nie dlatego, że nie chcą tego uczyć, ale takie są dzisiaj podstawy programowe – stwierdził Śliwierski.

Ekspert nie zostawia na systemie suchej nitki, wytykając, że „wypuszczamy pokolenia nastawione zadaniowo, egoistycznie, unikające zagrożeń". – A przecież istotą edukacji powinno być wykształcenie osobowości żyroskopowych, wewnątrzsterownych, kierujących się własnym rozumem, sumieniem, wartościami i poczuciem odpowiedzialności – podkreśla.

Dlaczegoś biedny? Dlaczegoś głupi?

Andrzej Kamieniarz uwielbia swoich uczniów i swoją szkołę. Cieszy się jednak z tego, że sam kończył „stary" ogólniak, jeszcze w latach 70. – Bo on mnie przygotował do tego, żeby jakoś całościowo oglądać świat. Nie powiem, że jestem specjalistą w jakiejś dziedzinie poza tą, którą studiowałem, ale mogę swobodnie porozmawiać o polityce, geografii, biologii, literaturze. Nawet chyba szybciej niż moi uczniowie rozwiążę jakieś krótkie zadania matematyczne czy szybciej procenty wyciągnę.

Dziś, choć stale podkreśla, że „i tak ma wciąż dobrą młodzież", przyznaje, że największym jego dramatem jako nauczyciela jest to, że dziś nie może sobie swobodnie i ciekawie porozmawiać z uczniami. – Bo nie mam partnerów – mówi z żalem. – Teoretycznie można by, jak kiedyś, zacząć pogawędkę od piłki nożnej, np. FC Barcelona, żeby zaraz zahaczyć o miasto, o Sagrada Familia, o powieści Zafona, żeby skończyć na skomplikowanych relacjach społecznych i politycznych na półwyspie. Tymczasem dziś, gdy mówię, że pojedziemy do Krakowa na wycieczkę, a w tym na kilka wystaw i parę spektakli, słyszę od ucznia: „Ale po co, ja idę na medycynę, to mi niepotrzebne".

Kamieniarzowi trudno się z tym pogodzić, bo podziela tezę, którą gdzieś wyczytał, że „można być wykształconym mądrze i wykształconym głupio". – Można być wybitnym np. lekarzem i jednocześnie mieć wiedzę, która pozwala także poruszać się w różnych dziedzinach – także humanistycznych. Jest jednak pytanie, czy można też być wybitnym lekarzem, a jednocześnie kompletnie nic nie wiedzieć poza tym, czego wymaga jego wąska specjalizacja? Może tak, ale moim zdaniem lekarz też powinien być po trosze humanistą. I inżynier. Brak szerokich horyzontów, rozumienie kontekstów, przecież ogranicza. I dziś nasz system kształci tych drugich – mądrych głupio. Oni będą może specjalistami, ale wiedzy ogólnej mieć nie będą.

Doświadczony nauczyciel z Koszalina wskazuje na jeszcze jeden, bolesny, aspekt związany z forsowanym przez resort systemem kształcenia. – Dziś edukacja to jeden wielki biznes – mówi. – Testy, podręczniki, wydawnictwa to biznes, nad którym przydałoby się więcej kontroli. Ale to przecież nie wszystko. Oświata funkcjonuje dziś w dwóch obiegach: oficjalnym i prywatnym. Korepetycje to już drugi system nauczania. I ci, których na nie nie stać, skazani są na oficjalny system, jeśli nie włożą w samokształcenie gigantycznego wysiłku, a większość przecież nie włoży, są dla jakiejś przyzwoitej wiedzy straceni. Co znaczy też, że, w jakimś szerszym sensie, straceni także dla przyszłości.

Kamieniarzowi marzy się reforma, która zatrzymałaby proces degradacji kształcenia ogólnego. – Podstawa naprawy sytuacji to chociaż czteroletnie liceum. Takie, które pozwoli nam wyposażyć ucznia w wiedzę i narzędzia intelektualne, jakich – choćby z powodu bariery dojrzałości, jeśli nie innych – nie dadzą uczniowi gimnazja. Liceum, które naprawdę pomoże mu w dorosłym życiu podejmować świadome wybory.

Tymczasem Kamieniarz mówi o procesie dehumanizacji ogólnego wykształcenia.

– Najpierw mieliśmy w wyniku reform głęboki kryzys z matematyką, bo nie trzeba było jej zdawać obowiązkowo na maturze. Teraz mamy problem z przedmiotami humanistycznymi, bo ich kurs w liceum to erzac.

Czekając na polskie Noble

Najlepiej wiedzą o tym akademiccy wykładowcy, zmagający się z coraz częstszymi, niewiarygodnymi przypadkami ignorancji wśród studentów. I już od dawna alarmują o coraz marniejszej kondycji intelektualnej słuchaczy. Znany socjolog prof. Ireneusz Krzemiński od dawna apeluje do środowiska wykładowców, by ci zrezygnowali ze swoich „archaicznych notatek". Lecz nie dlatego, że są stare, nienowoczesne czy nieaktualne, ale dlatego że dla współczesnego studenta, który nie przyswoił sobie elementarnych kodów kulturowych, są one coraz częściej niezrozumiałe.

Prof. Jan Hartman, filozof i bioetyk, zmroził w ubiegłym roku opinię publiczną artykułem „Szkoła buja w obłokach", w której wprost mówił o studentach analfabetach, świadomym obniżaniu poziomu przez władze uczelni, w tym o testach, które może zdać „nawet niedorozwinięty student". – Jeszcze dziesięć lat temu zadawałem studentom rozmaite pytania odnoszące się do podstawowej wiedzy szkolnej, a potem utyskiwałem na szkoły, że niczego nie uczą – grzmiał Hartman. – A wyglądało to tak, że pytałem o coś, na przykład o prawo Ohma albo Archimedesa, albo o Austerlitz, albo o cokolwiek w tym stylu i zwykle na kilkanaście osób odpowiedź znana była jednej czy dwóm (...). Dziś moje pytania kierowane do studentów pierwszego roku nie mogą już dotyczyć wiedzy szkolnej. Przypominają raczej quiz z pytaniami za 100 zł z „Milionerów". Po jakiemu mówi się w Argentynie? XII wiek – jaka to epoka? W jakim kraju leżą Ateny? Co to jest ZSRR? Kiedy była I wojna światowa? I znowu jest tak samo: ogromna większość nie wie, ale prawie zawsze znajdzie się w grupie ktoś, kto wie – kwituje ironicznie.

Niewykluczone, że niedługo nikt nie będzie wiedział. Filozof prof. Ryszard Legutko, były szef MEN, w artykule pt. „Zabijanie filozofii", który niedawno publikowała „Rz", bronił nie tylko filozofii, punktując obecną politykę edukacyjną i jej główne założenie. – Założenie to mówi, że ogólna formacja umysłowa nie jest już celem polskich uczelni – wskazał profesor Legutko. – A co jest tym celem? Cel – powtórzmy, bo nigdy dość tego powtarzać – jest podwójny. Po pierwsze, produkowanie możliwie licznej rzeszy kiepskich absolwentów, ponieważ ich możliwie wielka ilość zapewnia uczelni przetrwanie, a możliwie wysoka jakość temu przetrwaniu zagraża. Po drugie, produkowanie pewnej ilości specjalistów o wysokich kompetencjach. Na razie pierwszy cel został osiągnięty. Co do drugiego, to przyjdzie jeszcze poczekać na polskie Noble.

Nie idą już nawet ?atrapy książek

Stan polskiej edukacji, w tym głównie na poziomie elementarnym, ogólnym, najwyraźniej jest bardzo poważny, skoro niemal jednakie wnioski o skutkach działającego systemu kształcenia wyciągają jednocześnie konserwatywny Legutko, platformerski Krzemiński i lewacki Hartman.

Tymczasem zaczynamy się przyzwyczajać do tego, co ów system oferuje. – Fatalne jest też to, co chyba umyka uwadze, że równolegle do stałego obniżania poziomu wiedzy ogólnej młodych Polaków wykształciła się fatalna postawa, która sprawia, że już nawet nie wstydzimy się tego, że czegoś elementarnego nie wiemy, że nie czytaliśmy czegoś, co kulturalny i nawet średnio wykształcony człowiek przeczytać powinien, że nie mamy nawyków, które – wydawałoby się – cywilizowany człowiek powinien mieć. W efekcie szeroka wiedza ogólna coraz rzadziej generuje autorytety, tym bardziej że za tą wiedzą nie stoi spektakularny sukces – kwituje Andrzej Kamieniarz.

Coś w tym jest. Jeszcze niedawno sporym powodzeniem wśród ludzi mało czytających, ale czułych na punkcie wizerunku, cieszyły się produkowane z zasady dla salonów meblowych atrapy książek w eleganckich oprawach. Dziś, choć na portalach aukcyjnych wciąż są dostępne, nikt się o nie nie zabija.

O to, czy w tym całym reformatorskim zapędzie nie zrobiono krzywdy młodemu pokoleniu, wmawiając, że wszyscy powinni mieć wyższe wykształcenie, nawet nie trzeba pytać. Każdy, jeśli tylko nie ma interesu w polemice z tą tezą, się chyba zgodzi, że lepszy jest dobry piekarz niż kretyn z wyższym wykształceniem.

Niezwykle popularny w sieci żart o reformach w edukacji, będący trawestacją  zadania z matematyki, jest równie zabawny, co straszny w swojej wymowie:

Rok 1950 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Wycięcie drzewa kosztowało go 4/5 tej kwoty. Ile zarobił drwal?

Rok 1980 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Wycięcie drzewa kosztowało go 4/5 tej kwoty, czyli 80 zł. Ile zarobił drwal?

Rok 2000 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Wycięcie drzewa kosztowało go 4/5 tej kwoty, czyli 80 zł. Drwal zarobił 20 zł. Zakreśl liczbę 20.

Rok 2010 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. W tym celu musiał wyciąć kilka starych drzew. Podzielcie się na grupy i odegrajcie krótką scenkę przedstawiającą, jak w tej sytuacji czuły się biedne zwierzątka leśne i rośliny.

Rok 2013 – drwal sprzedał drewno za 100 zł. Pokoloruj drwala.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman