Nasza hańba, nasza hipokryzja

Skutkiem naszej uległości, naszej autocenzury, naszego gadania o „szacunku” i „tolerancji”, naszego tchórzostwa, naszej odmowy przyznania, że toczy się wojna i jest to wojna z radykalnym islamem, będą kolejne i coraz krwawsze rzezie.

Aktualizacja: 17.01.2015 16:06 Publikacja: 17.01.2015 01:00

Nasza hańba, nasza hipokryzja

Foto: AFP

W dniu rzezi w redakcji tygodnika „Charlie Hebdo" wróciłam z Izraela, który zdaje się teraz być nie tylko jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie, lecz także – jak jeszcze kilka dni temu półżartem mówiłam znajomym w Tel Awiwie – jedyną demokracją, w której można spokojnie pójść na zakupy bez obawy, że za chwilę jakiś Arab z nożem rzuci się na nas, gdy kupujemy kartofle, z okrzykiem „Allahu Akbar". A teraz być może jest także jedynym krajem demokratycznym, w którym można spokojnie redagować gazetę, nie obawiając się rzezi.

Kiedy koń już uciekł

Moja dzisiejsza wyprawa na zakupy odbyła się bez przelewu krwi – w odróżnieniu od wyprawy grupy innych paryżan do koszernego supermarketu na wschodzie miasta. Zginęły tam, zamordowane przez islamistę, cztery osoby. Zginęły dlatego, że ani Francja, ani inne europejskie państwa nie wyciągnęły wniosków z nasilających się od lat dżihadystycznych zamachów i morderstw na naszym kontynencie.

Mówi się dziś o nowej – kolejnej – francuskiej „intifadzie". Pierwsza odbyła się pod Paryżem w 2005 r. i była skutkiem tchórzostwa francuskiego rządu i polityki multikulturalizmu, która wykluczała jakikolwiek „dyskurs" (by użyć modnego multikulturalnego słowa) asymilacyjny.

„Asymilacja" w politycznie poprawnym dyskursie współczesnych europejskich państw jest rzeczą tabu, niedopuszczalną; współczesne europejskie państwo uważa, że jego obowiązkiem nie jest wpajać wartości zachodniej kultury i liberalnej demokracji – to bowiem byłoby wstrętną imperialistyczną i rasistowską agresją – lecz umożliwić wszystkim zachowanie i swobodne krzewienie religijnych i etnicznych tożsamości.

Skutkiem są islamskie getta i radykalizacja. Są nim także rzezie, które odbyły się w ostatnich dniach w Paryżu. Przeszliśmy teraz jednak na nieco wyższy poziom. Nie jest to już żadna intifada: to wojna, którą wszystkie zachodnie państwa, zachodnie liberalne demokracje, muszą, jeśli chcą przetrwać, wreszcie rozpoznać jako taką – jakkolwiek inna by była od poprzednich wojen – i przedsięwziąć odpowiednie kroki. Tylko nikt nie chce tego przyznać – nie mówiąc o zastanowieniu się, jak się do tego nowego rodzaju wojny zaadaptować – i nikt nie wiedzie, na czym te kroki miałyby polegać.

Piszę to słowa podczas wielkiego cyrku, jakim jest manifestacja, z udziałem 47 głów państw – niektórych niewyróżniających się jak dotąd szczególnym umiłowaniem dla wolnego słowa – zwołana przez francuski rząd. Dla wszystkich to polityczno-medialna okazja, żeby się pokazać. Z wyjątkiem Angeli Merkel, która nie musiała się nigdzie przepychać – ani dosłownie, ani w przenośni. I Mahmouda Abbasa, który świetnie wie, że tutaj nikt o palestyńskim terroryzmie słowem nie piśnie (nawet ten jeden dziennikarz telewizyjny, który komentując manifestację,pozwolił sobie zauważyć – niewyraźnie, nieśmiało, bardzo szybko i jąkając się – że nie wszystkie obecne tam głowy państw są znane z umiłowania dla wolnego słowa, o obecności Abbasa nie wspomniał). I Beniamina Netanjahu, który stał sztywno z wyrazem przerażenia na twarzy, jakby w każdej chwili oczekiwał strzału – i wcale mu się nie dziwię: była to też wyjątkowa okazja, by całe to towarzystwo wysłać do wszystkich diabłów.

Na szczęście policyjna ochrona okazała się skuteczna. Trzeba powiedzieć, że równoległe akcje policyjne w koszernym supermarkecie i w drukarni, gdzie zabarykadowali się mordercy z redakcji „Charlie Hebdo", też były świetnie przeprowadzone. Ale to (prawie) wszystko, co można dobrego o reakcji władz powiedzieć. Po raz kolejny rząd – by posłużyć się angielskim przysłowiem – zamyka drzwi stajni, gdy koń już dawno uciekł.

Żona islamisty, który dokonał rzezi w koszernym supermarkecie, już ponad tydzień temu dzięki pomocy muzułmańskiej organizacji uciekła przez Turcję do Syrii. Jeden z morderców z redakcji „Charlie Hebdo" był już skazany za rozmaite przestępstwa, otrzymał wyrok długoletniego więzienia, ale wypuszczono go na wolność zaledwie po paru latach. Wiadomo, że w więzieniu zradykalizował się pod wpływem innego znanego dżihadysty. Wiadomo też, że był pod wpływem radykalnego imama. Imam ten zaś, jak był, tak jest na wolności i ochoczo korzysta z wolności słowa w Republice Francuskiej. Drugiego z morderców przez jakiś czas śledzono, ale w pewnym momencie zaprzestano inwigilacji, mimo że jego dżihadystyczne powiązania były znane.

Prezydent Republiki organizuje manifestację. Proszę raz jeszcze przeczytać te słowa i się zastanowić nad nimi: prezydent Republiki organizuje manifestację. To chyba bezprecedensowe. A także niestosowne i nieco niesmaczne. Władza nie jest od organizowania manifestacji; władza ma działać i chronić swoich obywateli.

Można na to spojrzeć z optymizmem i zadać następujące pytanie: gdyby w latach 30. istniała telewizja, internet, telefony komórkowe, Facebook i Twitter, czy odbywałyby się na całym świecie demonstracje przeciwko prześladowaniu Żydów w Niemczech? Trudno powiedzieć, i może pytanie jest absurdalne – bo za wiele się zmieniło, sytuacja jest nieporównywalna – ale wątpię.

Trzeba też przyznać, dalej starając się patrzeć na sprawę optymistycznie, że manifestacja w Paryżu miała jakieś pozytywne skutki: zjednoczyła ludzi w poczuciu wspólnych wartości obywatelskich Republiki Francuskiej.

Wielkie manifestacje odbyły się też m.in. w Palestynie, Bejrucie, Stambule i Kairze. Jest to wiadomość, która – przyznaję – nawet mnie, cynika i pesymistę, wypełnia nadzieją. Przynajmniej jest iskrą nadziei. I jeśli te manifestacje odbyły się w odpowiedzi na apel prezydenta Francji, to można mu tylko – mimo wszystko – przyklasnąć.

Ale można też zadać pytanie bardziej pesymistyczne: co by było, gdyby reakcja Winstona Churchilla na hitlerowską agresję polegała na nawoływaniu do manifestacji przeciwko rasizmowi. Co by było, gdyby wtedy multikulturalizm i antyrasizm były najważniejszymi wartościami w Wielkiej Brytanii? I – kolejne pytanie, na które brak odpowiedzi – jak by nasz świat wyglądał dziś, gdyby polityka multikulturalizmu nie była wdrażana przez państwa europejskie przez prawie pół wieku?

Ofiarami byli ci, którzy zginęli

W Paryżu manifestowano przeciwko terroryzmowi. Nie islamskiemu, po prostu „przeciw terroryzmowi". I oczywiście „przeciw rasizmowi". Podczas demonstracji można było dostrzec kilka plakatów przeciwko antysemityzmowi, ale w wypowiedziach dziennikarzy i przedstawicieli rządu przestrzegano zasady, że słowo „antysemityzm" można wypowiadać tylko w połączeniu ze słowem „rasizm". Oglądając wiadomości, słyszałam co chwilę potępienie „rasizmu i antysemityzmu".

Co równie przygnębiające i przewidywalne, większość mediów oraz przedstawiciele rządu w pierwszej reakcji spieszyli zastrzec, aby nie utożsamiać islamskich morderców ze wszystkimi muzułmanami. Główne hasło brzmiało właśnie: „pas d'amalgam!" („nie utożsamiać!").

Prawdą jest, oczywiście, że miliony normalnych, „umiarkowanych" muzułmanów są tymi morderstwami tak samo oburzone jak reszta świata – i trzeba o tym pamiętać. Ale jest coś głęboko chorego w tym, że właśnie hasło „nie utożsamiać" było pierwszą reakcją na zamordowanie tylu ludzi.

Wielu dziennikarzy twierdziło, że prawdziwą ofiarą tych morderstw jest cała społeczność muzułmańska. Nie, ofiarami tych morderstw nie byli przede wszystkim muzułmanie. Ofiarami tych morderstw byli przede wszystkim ludzie, którzy zginęli.

Wojna z radykalnym islamem

Jako wyraz solidarności z zamordowanymi pojawiają się wszędzie plakaty z napisem: „Nous sommes tous Charlie", „Je suis Charlie", „Je suis Juif" i „Je suis policier" – „Wszyscy jesteśmy Charliem", „Jestem Charliem", „Jestem Żydem", „Jestem policjantem". Lecz nawet jeśli są one wygłaszane w dobrej wierze, są to jedynie bezmyślne, nic nieznaczące, pobożne frazesy – a w ustach niektórych są to pobożne frazesy pełne hipokryzji. Jak słusznie napisał amerykański dziennikarz Jeffrey Goldberg: „Nie jesteśmy wszyscy »Charliem«. Duża część Europy, która nie pojęła jeszcze w pełni, czym jest totalitarne szaleństwo islamizmu, nie jest »Charliem«. Większa część mediów zdecydowanie nie jest »Charliem«. Gazety, które cenzurują rysunki z »Charlie Hebdo« z obawy przed odwetem, nie są »Charliem«".

Tylko pismo, które opublikowałoby rysunki, jakie ukazały się w „Charlie Hebdo", mogłoby ewentualnie przybliżyć się do bycia „Charliem". Chętnych jednak na razie nie widać.

Nie są też „Charliem" ci, którzy – występując dziś w obronie wolności słowa – jeszcze niedawno oskarżali „Charlie Hebdo" o rasizm i ksenofobię, wygłaszając kazania o konieczności „szacunku", „tolerancji" i unikania „obrazy" czy „prowokacji". Niewielu komentatorów uznało za stosowne zwrócić uwagę na tę hipokryzję. Była wśród tych nielicznych francuska demografka Michele Tribalat,  za którą warto powtórzyć, że władze organizacji paryskich muzułmanów byłyby nieco bardziej wiarygodne, gdy nawoływały do udziału w manifestacji w obronie wolności słowa, gdyby jakiś czas temu same nie wytoczyły były procesu „Charlie Hebdo" za to, że z tej właśnie wolności słowa korzysta. I gdyby, występując dziś w obronie wolności słowa, nie agitowały od dawna za wprowadzeniem przepisów przeciwko bluźnierstwu.

„Je suis Charlie" jest hasłem kłamliwym, pełnym hipokryzji i właściwie haniebnym. Brzmi pięknie, ale do niczego nie zobowiązuje, niczego za sobą nie pociąga, niczego nie załatwia ani nie poprawia. I tym, którzy je skandują i wypisują na plakatach, nie przychodzi do głowy, że mogłoby do czegoś zobowiązywać; że – jeśli ma ono cokolwiek znaczyć, a nie być jedynie pustym słowem – musi za sobą coś pociągać, chociażby obowiązek refleksji nad przyczynami tego, co się dzieje.

Redakcja „Charlie Hebdo" była już raz ofiarą zamachu – w którym na szczęście nikt nie zginął – gdy w roku 2011 przedrukowała rysunki Mahometa z duńskiej gazety „Jyllands-Posten". Teraz wydrukowała kolejne. Nikt z nas nie jest „Charliem". I niestety nic nie uzasadnia nadziei, że ktokolwiek z nas w najbliższej przyszłości „Charliem" się stanie. Skutkiem naszej uległości wobec radykalnego islamu, naszej autocenzury, naszego gadania o „szacunku" i „tolerancji", naszego tchórzostwa, naszej odmowy słuchania tego, co od lat jasno i dobitnie mówią o swoich totalitarnych zamiarach radykalni muzułmanie, naszej odmowy przyznania, że toczy się wojna i że jest to wojna z radykalnym islamem – słowem, skutkiem naszego niebycia „Charliem" – będą kolejne i coraz krwawsze rzezie.

Synagoga pozostała otwarta

Wieczorem po manifestacji prezydent Francois Hollande udał się razem z Beniaminem Netanjahu do głównej synagogi Paryża, la Victoire. I wtedy właśnie dotarł do mnie z tejże synagogi poniższy tekst, który przytaczam w całości:

„Trzy dni absolutnego koszmaru i grozy, 16 ofiar, brutalnie zamordowanych, bo były rysownikami, dziennikarzami, pracownikami, policjantami albo Żydami. Odkąd pozwala się na okrzyki »śmierć Żydom!« na ulicach Paryża, niektórzy myślą, że w ojczyźnie Wolności i Praw Człowieka wszystko jest dozwolone. Poproszono, byśmy zamknęli synagogi na Szabas. Następnie poproszą nas o zamknięcie szkół, o zamknięcie sklepów z mięsem, o zamknięcie delikatesów, bo bycie Żydem i życie normalnym życiem stało się niebezpieczne.

Ale gdy już zamknięte będą synagogi, szkoły i sklepy, poproszą nas o pozostanie w domu, bo bycie Żydem na ulicy jest niebezpieczne. A gdy już będziemy w domu, poproszą nas, byśmy przestali się uczyć i myśleć, bo uczenie się, myślenie i rysowanie jest niebezpieczne – ponieważ od lipca 2014 r. pozwala się na okrzyki »śmierć Żydom i śmierć Izraelowi« na ulicach Paryża.

Odpowiadamy: nie! Nie zamknęliśmy w ten Szabas synagogi Victoire. Powzięliśmy nadzwyczajne środki bezpieczeństwa i przyjęliśmy też u siebie przyjaciół z sąsiednich synagog, których policja nie mogła zabezpieczyć.

Wierna swojej 140-letniej historii synagoga Victoire pozostaje otwarta jak podczas Drugiej Wojny Światowej, mimo gróźb, zamachów i aresztowań".

Autorka jest tłumaczką i eseistką, mieszka w Paryżu

W dniu rzezi w redakcji tygodnika „Charlie Hebdo" wróciłam z Izraela, który zdaje się teraz być nie tylko jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie, lecz także – jak jeszcze kilka dni temu półżartem mówiłam znajomym w Tel Awiwie – jedyną demokracją, w której można spokojnie pójść na zakupy bez obawy, że za chwilę jakiś Arab z nożem rzuci się na nas, gdy kupujemy kartofle, z okrzykiem „Allahu Akbar". A teraz być może jest także jedynym krajem demokratycznym, w którym można spokojnie redagować gazetę, nie obawiając się rzezi.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków