W dniu rzezi w redakcji tygodnika „Charlie Hebdo" wróciłam z Izraela, który zdaje się teraz być nie tylko jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie, lecz także – jak jeszcze kilka dni temu półżartem mówiłam znajomym w Tel Awiwie – jedyną demokracją, w której można spokojnie pójść na zakupy bez obawy, że za chwilę jakiś Arab z nożem rzuci się na nas, gdy kupujemy kartofle, z okrzykiem „Allahu Akbar". A teraz być może jest także jedynym krajem demokratycznym, w którym można spokojnie redagować gazetę, nie obawiając się rzezi.
Kiedy koń już uciekł
Moja dzisiejsza wyprawa na zakupy odbyła się bez przelewu krwi – w odróżnieniu od wyprawy grupy innych paryżan do koszernego supermarketu na wschodzie miasta. Zginęły tam, zamordowane przez islamistę, cztery osoby. Zginęły dlatego, że ani Francja, ani inne europejskie państwa nie wyciągnęły wniosków z nasilających się od lat dżihadystycznych zamachów i morderstw na naszym kontynencie.
Mówi się dziś o nowej – kolejnej – francuskiej „intifadzie". Pierwsza odbyła się pod Paryżem w 2005 r. i była skutkiem tchórzostwa francuskiego rządu i polityki multikulturalizmu, która wykluczała jakikolwiek „dyskurs" (by użyć modnego multikulturalnego słowa) asymilacyjny.
„Asymilacja" w politycznie poprawnym dyskursie współczesnych europejskich państw jest rzeczą tabu, niedopuszczalną; współczesne europejskie państwo uważa, że jego obowiązkiem nie jest wpajać wartości zachodniej kultury i liberalnej demokracji – to bowiem byłoby wstrętną imperialistyczną i rasistowską agresją – lecz umożliwić wszystkim zachowanie i swobodne krzewienie religijnych i etnicznych tożsamości.
Skutkiem są islamskie getta i radykalizacja. Są nim także rzezie, które odbyły się w ostatnich dniach w Paryżu. Przeszliśmy teraz jednak na nieco wyższy poziom. Nie jest to już żadna intifada: to wojna, którą wszystkie zachodnie państwa, zachodnie liberalne demokracje, muszą, jeśli chcą przetrwać, wreszcie rozpoznać jako taką – jakkolwiek inna by była od poprzednich wojen – i przedsięwziąć odpowiednie kroki. Tylko nikt nie chce tego przyznać – nie mówiąc o zastanowieniu się, jak się do tego nowego rodzaju wojny zaadaptować – i nikt nie wiedzie, na czym te kroki miałyby polegać.