Moje ciało nadal hula. Rozmowa z Krzysztofem Hołowczycem

Lubię swoje auto. Często je głaszczę, daję mu nawet buziaki, i to wcale niekoniecznie, kiedy jest świeżo umyte. Od lat udaje mi się zaprzyjaźniać z moimi samochodami - mówi Krzysztof Hołowczyc.

Aktualizacja: 24.01.2015 23:09 Publikacja: 24.01.2015 18:00

Moje ciało nadal hula. Rozmowa z Krzysztofem Hołowczycem

Foto: AFP

Ktoś już dzwonił do pana z propozycją zrobienia filmu o "Hołku"?

Krzysztof Hołowczyc:
(śmiech) Na szczęście nie, chociaż pewnie byłaby to całkiem niezła zabawa. Kręcę reklamówki, mam więc świadomość jak to wygląda i pewnie spodobałoby mi się to, ale niestety mój limit czasowy nigdy nie dawał szansy zrobienia czegoś większego. Ale spokojnie, na razie mam co robić w sporcie, jestem szczęśliwy.

Nie poszedłby pan do kina na film o sportowcu, który na podium najsłynniejszego rajdu świata wskoczył niemal z wózka inwalidzkiego? Wyciskacz łez.


Tu ma pan rację. Ten moment też bardzo dobrze pamiętam, bo nie jest tak, że teraz świętuję mówiąc, że zawsze było świetnie. Pamiętam chwile, kiedy lekarz mówił mi "proszę pana, jaki Dakar?! Jak będzie pan jeszcze w ogóle kiedyś biegał, to powinniśmy się wszyscy cieszyć". Tak było, ale karta się odwróciła. Może udało się to właśnie dzięki tej determinacji, woli walki. To podium w Dakarze — i to na dodatek w "królewskiej" kategorii samochodów — jest rzeczą, która na zawsze zapisała mnie w dakarowej historii.

Dzisiaj nie każdy pewnie to pamięta, ale kiedyś były już łzy. Podczas rajdu w 2013 r. pan, dorosły facet, płakał jak dziecko widząc przejeżdżających obok rywali. Dla pana to był wtedy koniec imprezy. Wtedy podium było bardzo daleko.


Tak było, ale ja na szczęście mam taką konstrukcję, że w pewnym momencie potrafię wyrzucić z siebie te straszne chwile, staram się patrzeć w przód i szukać kolejnych wyzwań. Jednak w skali tych 10 lat od kiedy jeżdżę w Dakarze, pojawiają się pewne przemyślenia i świadomość, że nie wszystko jest w naszych rękach. Że jednak wiele zależy od szczęścia, że nie zawsze ma się wpływ na nasz własny los.

Te ostatnie 10 lat w Dakarze było dla pana pewnego rodzaju drogą krzyżową. Po rajdzie w 2005 r. i dalekim miejscu powiedział pan "to nie dla mnie". Już dotarliście się z tym Dakarem?

Na pewno. Mam zupełnie inną świadomość, inne umiejętności, ale śmiało mogę powiedzieć, że to jest taki rajd, w którym zawsze możesz się czegoś nauczyć. To nie jest tak, że spokojnie wykonujesz tam swoje zadania. To wyjątkowy rajd wymagający odrobiny szczęścia, świetnej organizacji. Powiem tak: można mieć wszystko w rękach, wszystkie klocki można mieć poukładane, ale i tak można nie zdobyć dobrego wyniku. Innym razem z kolei splot jakichś przedziwnych zdarzeń stwarza możliwość "wykręcenia" bardzo dobrego wyniku. Na tym polega też magia Dakaru.

Nigdy przez te wszystkie lata nie pomyślał pan "na co mi ten cholerny Dakar?"

Proszę pana nawet w tej chwili tak myślę. W momencie, kiedy jestem przecież bardzo szczęśliwy, bo osiągnąłem jakiś swój cel. Zawsze było ciężko. Nawet teraz chrupnęło mi coś w szyi ledwo ruszam głową, ale ja już tak bardzo przyzwyczaiłem się do bólu, do tego życia na granicy... sam już nie wiem nawet jakich słów tutaj użyć, bo to wszystko niewiele ma przecież wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.

Jest pan w pewnym sensie hazardzistą, bo gra swoim zdrowiem, czasami nawet życiem.

Czy to hazard? To jednak wielki sport wymagający niejednokrotnie podjęcia decyzji, od których zależy nasze życie. Może brzmi to trochę abstrakcyjnie, ale w Dakarze są chwile, kiedy trzeba dosłownie myśleć, czy się przeżyje, czy nie. W dzisiejszych czasach, kiedy możliwości są ogromne, człowiek nie powinien tak ryzykować, ale Dakar sprowadza człowieka jednocześnie do takich atawistycznych czasów, kiedy walczy się o przetrwanie.

W telewizji z perspektywy widza rajd często wygląda malowniczo, ale tak naprawdę prowadzi przez miejsca praktycznie nieprzejezdne. Który moment był najbardziej krytyczny, ale też po którym zaczął pan wierzyć, że może być dobrze?

To było już na drugim odcinku specjalnym, który był bardzo długi, mierzył ponad 520 kilometrów z czego ostatnie 30 km to była gehenna, po prostu droga przez mękę. W pewnym momencie naprawdę miałem już łzy w oczach, myślałem, że nie dam rady, że nie przejadę tej "trzydziestki". Co ciekawe wszyscy z którymi później rozmawiałem mieli takie same odczucia. Przejechałem jednak ten oes zajmując całkiem niezłe miejsce, ale nagle okazało się, że następnego dnia może być jeszcze gorzej! Jak to w Dakarze, niby prosty odcinek, raczej krótki, ale u mnie nagle awarii ulega tylni napęd i 120 km musimy przejechać jedynie na pozostałym tylnym napędzie, co wydaje się być — proszę mi wierzyć — niemożliwe do przejechania. Nie wiem, jak mi się to udało, ale straciłem tylko 20 minut. Jakimś cudem, sam nie wiem jak, udało się nam, chociaż koledzy mający nawet napęd na cztery koła potrafili się gdzieś zakopać. A my, jakimiś skokami, odbiciami dociągnęliśmy auto do mety. To był dla mnie przełom, od tego momentu zmieniliśmy strategię. Jechaliśmy bardzo płynnie i czysto, ale ciągle szybko, bo tego rajdu nie da się wolno pokonać. W takim stylu jechaliśmy do końca. Jak widać po wyniku, opłaciło się.

Rozmawiał pan ze swoim samochodem?

Wstyd się przyznać, ale często go głaszczę, daję mu nawet buziaki i to wcale niekoniecznie kiedy jest świeżo umyty. Lubię swoje auto. Jeśli dobrze znasz swój samochód, jego dźwięki, melodię i znasz jego możliwości, dużo szybciej zauważysz, jeśli coś jest nie tak, że gdzieś zaczyna mu się coś łamać. Mnie od lat udawało się zaprzyjaźniać z autami.

Pana przyjacielem podczas rajdu jest oczywiście także pilot.

Xavier (Panseri - red.) praktycznie w ostatniej chwili do mnie trafił, ale z dzisiejszej perspektywy mogę śmiało powiedzieć, że bardzo się z tego cieszę. To profesjonalny, spokojny człowiek, który miał prawo być zestresowany, bo pierwszy raz jechał Dakar. Miał przez te dni kilka ciężkich momentów, ale był naprawdę fenomenalny. Jestem z niego dumny, szczęśliwy, wszystko robił jak należy, bardzo mało błądziliśmy, utrzymywał w samochodzie bardzo dobrą atmosferę. Mogę chyba nawet powiedzieć, że Xavier przynosi mi szczęście.

Jak czuje się 52-letni facet po przejechaniu 9 tys. kilometrów?

To niesamowite, że wbrew pozorom te starsze organizmy lepiej znoszą ciężkie chwile. To pewne, że nasza wydajność i osiągalność pewnych celów jest inna niż u młodych, ale wytrzymałość, doświadczenie i odpowiedni trening dały efekty. Nie miałem większych problemów, ale cudów oczywiście nie ma. Moje przygotowania trwały okrągły rok. To godziny spędzone na siłowni i treningach zaowocowały

Samochód potrzebuje regularnych przeglądów. Pan mimo wszystko też?

Muszę na pewno naprawić wspomniany kręg, który przestawił się w szyi, ale reszta ciała hula. Dakar powoduje, że nauczyłem się żyć z bólem, ostatnie cztery-pięć dni jechałem z średnim samopoczuciem. Ale o tym się raczej nie mówi, bo kogo to obchodzi. Każdego coś przecież boli, swoich ciał używamy ekstremalnie.

Niektórzy kierowcy jeżdżą na blokadach przeciwbólowych?

Medycznie jesteśmy dobrze przygotowani, mamy lekarzy, fizjoterapeutów. Cały czas mamy jakieś masaże, dostajemy różne odżywki. Śmiejemy się, że łącznik między pedałami a kierownicą też musi przecież dobrze działać.

Dla nas ten rajd miał słodko-gorzki smak. Z jednej strony są sukcesy pana i Rafała Sonika, z drugiej tragedia Jacka Czachora i śmierć Michała Hernika. Wiadomo, że Dakar to wielkie, drogie przedsięwzięcie i trudno z niego od tak zrezygnować, ale nie uwierzę jak powie pan, że nie jedzie się ciężko słysząc takie rzeczy.

Poczucie że Kuby, syna Jacka już nie ma, było dla mnie szokiem, bo sam mam dzieci. Poza tym znałem go. Potem tragedia Michała Hernika... Nagle poczuliśmy, jak bardzo źle się stało w polskiej ekipie i że nigdy już kogoś nie zobaczymy. Wkradło się zwątpienie, co teraz robić. Nie możemy jednak zatrzymać się i powiedzieć, że nie jedziemy. To zbyt wielkie przedsięwzięcie. Było nam ciężej, bardzo to przeżywaliśmy, ale walka, którą trzeba stoczyć na odcinkach specjalnych daje w pewnym sensie oderwanie od tych myśli, zapomnienie. Patrząc z drugiej strony, to jadąc w stronę mety w Buenos Aires wszyscy wieźliśmy w sercach pamięć o Kubie i Michale.

Śmierć to temat tabu wśród kierowców?

Moim zdaniem trzeba mieć świadomość, że można z tego rajdu nie wrócić. Często rozmawiam z kolegami w otwarty sposób i faktycznie często unikają tego tematu. Odpowiadają "nie mów o tym, to bez sensu, po co". A właśnie warto o tym mówić. Mam nawet takie psychologiczne określenie tego stanu, to tzw. faworyzacja subiektywna. Czyli każdy z nas ma święte przekonanie, że jemu się to nie przydarzy. Gdzieś z boku powinna być jednak świadomość, że mogę nie wrócić. Muszę przygotować do tego rodzinę. To brzmi trochę szaleńczo, ale sam często rozmawiam ze swoimi dziewczynami co trzeba zrobić, gdyby tata nie wrócił. To straszne, ale jak ktoś idzie na wojnę — a Dakar nią jest — może z niej nie wrócić.

Jakie były pierwsze słowa żony, kiedy dojechał pan w jednym kawałku?

Mam to ogromne szczęście, że moja żona też była zawodowym sportowcem i czuje sport. Przeżywa to razem ze mną, ale sam widzę, że jest już u kresu. Ona tych Dakarów naprawdę nie może już wytrzymać. Córki mówią, że mama jest w domu wyłączona, siedzi tylko przed komputerem i obserwuję tę kropeczkę, która na mapie przesuwa się do przodu. Pamiętam, że jak skrócili nam oes i nagle zadzwoniłem, ona była przekonana, że coś złego się wydarzyło. Nie wiedziała, że skrócono trasę. Uspokajałem ją. To są takie chwile, kiedy ma się świadomość, że nie jest to tylko twoja walka, że rodzina też to przeżywa. Wiem, że oni pewnie marzą już o tym, żeby ich taka powiedział w końcu, że jest spełniony i zostaje z nimi. Jestem też świadomy swoich możliwości. Mam już swoje lata, od 30 lat pędzę po bezdrożach i wiele razy wracałem do domu na tarczy, kiedy nawet lekarze nie dawali mi szans na dalszą jazdę.

Małżonka nigdy nie powiedziała, że wolałaby standardowego 50-latka, który po pracy wraca do domu i ogląda mecz w telewizji, niż faceta ganiającego się samochodem na drugiej półkuli?

Oboje mamy poczucie, że brakuje nam takiego normalnego życia, ale jak to normalne życie trwa dłużej niż dwa-trzy tygodnie, to żona każe mi już iść na trening bo do niczego się nie nadaję w domu. Ona wie, że ja bez adrenaliny nie żyję, umieram, powoli wysycham.

Jak więc wynagradza pan im to wszystko?

Mamy naprawdę świetną rodzinę i to też element mojej siły. Naszymi najcudowniejszymi chwilami są wakacje, które zwykle urządzamy sobie w połowie lutego. Podróżujemy razem, wtedy możemy poczuć, że jesteśmy rodziną. Nie ma wtedy tego stanu — jak to mówi żona — że zawsze jestem albo przed Dakarem, albo po Dakarze.

W swoim dzienniczku podróży odhaczył pan właśnie kolejny sukces. Jaki jest kolejny punkt na liście?

No właśnie... Z jednej strony zespół i sponsorzy są święcie przekonani, że jedziemy dalej, ale ja w tej chwili bardzo mocno się nad tym zastanawiam, bo szukam w głowie nowych wyzwań, chcę znaleźć sobie kolejny szczyt, wyznaczyć kolejną przygodę, wojnę. Mam już takie coś w głowie, ale jeszcze za wcześnie żeby o tym mówić, bo wiem jak bardzo siedzi we mnie ten dakarowy narkotyk. Może być tak, że za dwa-trzy miesiące będę myślał już tylko o tym, ale to nie jest takie proste. Przecież kiedyś muszę bywać w domu, który też jest fajnym kawałkiem mojego życia.

Rozmawiamy już bardzo długo, a pan ani razu nie powiedział o pierwszym miejscu w Dakarze.

Jestem realistą i wiem, że osiągnięcie szczytu w kategorii samochodów kosztuje czasami dziesiątki milionów. To wielkie zespoły, wieloletnie przygotowania. My czekaliśmy 10 lat na poziom potrzebny do podium. Bardzo chciałby zdobyć pierwsze miejsce, ale nie ma co się oszukiwać, to nie będzie łatwe. Wiem to.

Ktoś już dzwonił do pana z propozycją zrobienia filmu o "Hołku"?

Krzysztof Hołowczyc:
(śmiech) Na szczęście nie, chociaż pewnie byłaby to całkiem niezła zabawa. Kręcę reklamówki, mam więc świadomość jak to wygląda i pewnie spodobałoby mi się to, ale niestety mój limit czasowy nigdy nie dawał szansy zrobienia czegoś większego. Ale spokojnie, na razie mam co robić w sporcie, jestem szczęśliwy.

Nie poszedłby pan do kina na film o sportowcu, który na podium najsłynniejszego rajdu świata wskoczył niemal z wózka inwalidzkiego? Wyciskacz łez.


Tu ma pan rację. Ten moment też bardzo dobrze pamiętam, bo nie jest tak, że teraz świętuję mówiąc, że zawsze było świetnie. Pamiętam chwile, kiedy lekarz mówił mi "proszę pana, jaki Dakar?! Jak będzie pan jeszcze w ogóle kiedyś biegał, to powinniśmy się wszyscy cieszyć". Tak było, ale karta się odwróciła. Może udało się to właśnie dzięki tej determinacji, woli walki. To podium w Dakarze — i to na dodatek w "królewskiej" kategorii samochodów — jest rzeczą, która na zawsze zapisała mnie w dakarowej historii.

Dzisiaj nie każdy pewnie to pamięta, ale kiedyś były już łzy. Podczas rajdu w 2013 r. pan, dorosły facet, płakał jak dziecko widząc przejeżdżających obok rywali. Dla pana to był wtedy koniec imprezy. Wtedy podium było bardzo daleko.


Tak było, ale ja na szczęście mam taką konstrukcję, że w pewnym momencie potrafię wyrzucić z siebie te straszne chwile, staram się patrzeć w przód i szukać kolejnych wyzwań. Jednak w skali tych 10 lat od kiedy jeżdżę w Dakarze, pojawiają się pewne przemyślenia i świadomość, że nie wszystko jest w naszych rękach. Że jednak wiele zależy od szczęścia, że nie zawsze ma się wpływ na nasz własny los.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Polski Kościół ma alternatywny świat. W nim świetnie działa Wychowanie do życia w rodzinie
Plus Minus
Sikorski czy Trzaskowski? Kto kandydatem PiS? Ustawka Tuska i kapelusz Kaczyńskiego
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
GPS. Śmiertelnie groźna broń Moskwy