Agnieszka Kołakowska: Pochwała obrażania

Przed naporem islamu obronić się może tylko społeczeństwo otwarte, którego najpotężniejszą podstawą jest silna i nieskrępowana wolność słowa.

Publikacja: 30.01.2015 12:00

Agnieszka Kołakowska: Pochwała obrażania

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek

Już jakiś czas temu chciałam napisać o obrazie i obrażaniu: o pojęciu obrazy, o manipulacji tym słowem i ogólnie w obronie prawa do obrażania. A raczej – bo pozytywnego prawa do obrażania nie mamy – przeciwko poglądowi, nie powszechnemu, ale dochodzącemu ostatnio do głosu, że istnieje prawo człowieka, które gwarantuje nam ochronę przed obrazą.

Namówiono mnie jednak (nie jestem bowiem całkowicie wyzutą z poczucia kompromisu istotą, ponurą i głuchą na sugestie przyjaciół i redaktorów), bym przestała na chwilę znęcać się nad Kościołem (a była tam lekka krytyka postawy Kościoła pod tym względem), i w końcu jakoś się rozmyło.

Dwie strony medalu

Niedawno napisałam na tych łamach krótki komentarz do zamachu w redakcji „Charlie Hebdo", w którym zginęło 12 osób, i w paryskim koszernym supermarkecie, gdzie zginęły cztery osoby. Skłoniono mnie wtedy do wycięcia z niego zdania, które brzmiało: „Nawiasem mówiąc, Kościół katolicki w Polsce, który ostatnio też oburzą się » obrazą« uczuć religijnych, też mógłby z pożytkiem nad tym wszystkim się zastanowić".

Słusznie mnie do tego skłoniono, bo zdanie to rzeczywiście było w tym kontekście zbędne. Ale w obecnej sytuacji, po wypowiedzi papieża Franciszka potępiającej „Charlie Hebdo" za obrazę i prowokację, z sugestią, że taka obraza wywołuje uzasadniony gniew i chęć odwetu, tudzież po różnych podobnych wypowiedziach, nie tylko z katolickich źródeł, nadeszła na to zdanie pora.

Nie chodzi mi o znęcanie się przede wszystkim nad Kościołem. Chodzi raczej o próbę pokazania, jak wszyscy ci, którzy – ze strachu lub z politycznych względów, albo po prostu bezmyślnie – nadal dają się nabierać na to, co islamiści wyprawiają z pojęciem obrazy i którzy ulegają ich (islamistów) coraz dalej posuniętym żądaniom, faktycznie pomagają im (islamistom) w osiągnięciu celu, do którego oni (islamiści) dążą – a którym jest stopniowe ujarzmienie Zachodu.

Pojęcie obrazy i obrażania stało się w ostatnich dziesięcioleciach pojęciem niezmiernie w polityce przydatnym. Wykorzystują je entuzjastycznie niezliczone grupy „mniejszościowe" domagające się przywilejów, narzekające na dyskryminację, której rzekomo są ofiarami, i wszędzie odnajdujące jakieś rzekomo obraźliwe dla nich treści – zwłaszcza te bardziej obraźliwe i szalone wśród feministek.

Muzułmanie nie są bynajmniej jedyną grupą, która dąży do cenzurowania tego, co im się nie podoba – choć są grupą najbardziej niebezpieczną. „Obraza" jest od lat jednym z ulubionych haseł, obok „mowy nienawiści" i „tolerancji", w słowniku ideologów politycznej poprawności, zwłaszcza „gejów" i feministek, którzy w imieniu „tolerancji", „nieobrażania" i zwalczania „mowy nienawiści" starają się zakazywać i cenzurować, co się da.

Propagandziści modnych ideologii posługują się wypaczonym pojęciem obrazy jako kłamliwym politycznym hasłem, manipulując nim tak samo, jak manipulują pojęciem tolerancji, różnorodności, sprawiedliwości itd. Ale są też chrześcijanie, którzy chcieliby prawnie zakazać obrażania swojej religii.

Wszystkie te grupy, posługujące się na scenie politycznej pojęciem obrazy, jakkolwiek mające diametralnie przeciwne założenia, wartości i cele (z jednej strony ideolodzy politycznej poprawności, z drugiej konserwatywne ugrupowania religijne), pod względem metod i retoryki reprezentują dwie strony tego samego medalu.

Zakaz oglądania wieprzy

W zachodnich demokracjach przepisy przeciwko obrażaniu najczęściej wykorzystują ugrupowania muzułmańskie. Anglicy potulnie usuwają z parków „obraźliwe" pomniki dzików, wieprzowinę ze szpitalnych i szkolnych stołówek oraz rysunki świń z książek i plakatów. Niektórzy czynią to nawet nieproszeni, najwyraźniej z czystego przerażenia, w nadziei, że uległość i autocenzura uchronią ich przed atakami.

W zeszłym tygodniu jedno z najbardziej szanowanych uniwersyteckich wydawnictw, Oxford University Press, wysłało do swoich autorów książek dla dzieci i podręczników szkolnych prośbę o niewspominanie w nich o świniach, wieprzowinie ani parówkach. Komentując to, pewien rabin zauważył, że żydom też nie wolno jeść wieprzowiny, nie ma natomiast nic o oglądaniu rysunków wieprzy. Na co odezwał się pewien imam, stwierdzając, że również w islamie zakazu oglądania wieprzy nie ma.

Kilka lat temu inne szanowane uniwersyteckie wydawnictwo, Yale University Press, wydało uczoną książkę o rysunkach Mahometa, które ukazały się w duńskiej prasie w 2005 r. – ale bez tych rysunków. Angielskie BBC zaś zakazało pokazywania czy nawet opisywania widzom rysunków z „Charlie Hebdo".

Brytyjska ustawa o porządku publicznym z 2006 r., zakazująca mowy obraźliwej, obelżywej czy zastraszającej, bywała bardzo różnie wykorzystywana, m.in. przeciwko organizacjom religijnym, które sprzeciwiają się prawom dla homoseksualistów. Niedawno, po długiej politycznej kampanii, usunięto z niej słowo „obrażająca", słusznie uznawszy, że nikt nie ma prawa do niebycia obrażanym. Ale nawet bez tego słowa ustawa ta godzi w wolność słowa i pogarsza sytuację, zamiast ją polepszać.

We francuskiej telewizji rysunki z „Charlie Hebdo" pokazywano. Ale we Francji, tak jak w Anglii, nikt nie wystawi sztuki Woltera o Mahomecie ani nie zada jej do przeczytania uczniom w szkole. W wielu szkołach trudne lub wręcz niemożliwe jest nauczanie o Holokauście; nie do przyjęcia jest też, jak zauważył niedawno francuski filozof Alain Finkielkraut, omawianie „Madame Bovary" Flauberta, ponieważ przedstawione w niej niemoralne zachowanie ponoć „obraża" muzułmanów.

Francuski pisarz Michel Houellebecq w swojej najnowszej powieści „Soumission" („Poddanie"), dystopii uderzająco i przerażająco podobnej do obecnej sytuacji we Francji, opisuje uległość, wręcz gorliwość, z jaką profesorowie literatury na uniwersytetach spieszą podporządkować się wymogom islamskiego reżimu, który objął władzę we Francji po wyborach.

Teraz przynajmniej głośno się o tym wszystkim mówi. Nie sądzę jednak, by to długo potrwało.

Wielu dziennikarzy, którzy dziś z taką pasją i przekonaniem występują w obronie wolności słowa, w obronie „Charlie Hebdo", w obronie wartości Republiki Francuskiej, jeszcze niedawno oskarżało „Charlie Hebdo" o rasizm, prowokację, ksenofobię i islamofobię, dzieliło państwo na odrębne „wspólnoty" i gdakało o potrzebie „szacunku" dla nich. Tylko jak zwykle szacunek miał się należeć tylko „wspólnotom" muzułmańskim: o szacunku dla innych nigdy nie było mowy. Teraz ochoczo do tego dyskursu wracają. I znów gdakają o unikaniu „obrazy". Obrazy „uczuć religijnych", rzecz jasna. Tylko muzułmańskich, rzecz jasna.

Niebezpieczna taktyka

W Anglii natomiast rząd, zamiast bronić i wspierać wolność słowa, skupia się na zapewnianiu, że nigdy więcej nikt już nie będzie mógł nikogo obrażać. Więc będzie jak było, tylko coraz gorzej. Bo czy ten rząd naprawdę będzie miał odwagę karać także muzułmanów na podstawie wspomnianej ustawy o porządku publicznym? I czy przepisy przeciwko rasizmowi i „homofobii" też wobec nich będą stosowane?

Wydaje się to wątpliwe. Lewicowcy będą dalej potępiać rzekomą dyskryminację kobiet i homoseksualistów – ale nie wśród muzułmanów. Będą kneblować wszystkich – prócz muzułmanów. Będą potępiać seksizm i oburzać się, że naukowiec ogłaszający jedno z najważniejszych wydarzeń w astronomii, jakim było lądowanie próbnika na komecie, nosi koszulę z rysunkiem, który uznali za obraźliwy dla kobiet. Ale o zabijaniu, gwałceniu i segregowaniu kobiet w islamie będą milczeć.

Angielskie uniwersytety, które pozwalają wypowiadać się radykalnym islamistom, ale nie dopuszczają głosów przeciwnych; które pozwalają na segregację kobiet na widowni – nadal będą to robić. Brytyjski Narodowy Związek Studentów podobno uchwalił niedawno, że popieranie Kurdów walczących z Państwem Islamskim jest islamofobią. Jeśli obywatele liberalnych demokracji już teraz, ze strachu, zachowują się tak, jak gdyby żyli pod rządami islamistów – jak gdyby żyli w dystopii Houellebecqa – to żadne prawa przeciwko „obrażaniu", nawet gdyby stosowały się do wszystkich, islamistów nie mniej niż do „islamofobów" i „homofobów", tych liberalnych demokracji nie obronią i bezpieczeństwa nie zapewnią.

Obronić może się tylko społeczeństwo otwarte, którego najpotężniejszą podstawą jest silna i nieskrępowana wolność słowa. To też nie jest, oczywiście, gwarancją, ale warunkiem koniecznym.

„Charlie Hebdo" – pismo wojującego ateizmu zaciekle zwalczające wszystkie religie – publikowało też w swoim czasie masę rysunków wyśmiewających chrześcijaństwo, nie mniej wulgarnych i głupich niż te, które kpiły z islamu. Jednak jakoś tak się złożyło, że słowo „chrystianofobia" nigdzie nie padło. A nie padło dlatego, że byłoby to określenie prawdziwego zjawiska. Realnie istniejącego – w odróżnieniu od wymyślonego pojęcia, jakim jest islamofobia, słowa czysto potiomkinowskiego, pustego hasła mającego ukrywać prawdziwą naturę i cele islamistów oraz delegitymizować krytykę islamu, pojęcia używanego zresztą nie przez islamistów, lecz przez wspierających ich „użytecznych idiotów" na Zachodzie.

Bo – trzeba to jeszcze raz powtórzyć – islamiści nie kryją i nigdy nie kryli swoich celów: od początku otwarcie, niestrudzenie powtarzali, że chcą wchłonąć Zachód w „ummę" (społeczność muzułmańską) działającą pod prawem szarijatu. A przy okazji także wyrżnąć Żydów i zniszczyć Izrael.

Chrześcijanie, gdy się obraża ich religię, nie mają zwyczaju zarzynania tych, którzy ich wyśmiewają

„Chrystianofobia" jest zjawiskiem jak najbardziej prawdziwym – zwłaszcza w krajach muzułmańskich, gdzie chrześcijanie – w przeciwieństwie do muzułmanów na Zachodzie – są naprawdę prześladowani.

Kościół od czasu do czasu obrusza się na widok obrazoburczych dzieł sztuki (jeśli można je tak nazwać), rysunków, rzeźb, przedstawień teatralnych. Niektórzy katolicy domagają się ich zakazania (choć nie jest jasne, czy chcieliby stosowania przepisów przeciwko bluźnierstwu czy jakichś innych, bliżej niezdefiniowanych). Ale nikt dziś nie mówi o zasadzie wzajemności, o której pisał kardynał Joseph Ratzinger, nim został Benedyktem XVI (bo kiedy został papieżem, zamilkł na ten temat).

Kościół, gdy potępia „obrażanie" islamu, zapewne myśli, jak miło by było, gdyby muzułmanie – i wyznawcy innych religii – z takim samym oburzeniem potępiali „obrażanie" chrześcijaństwa. Przez część Kościoła prawny zakaz obrażania islamu byłby mile przywitany, gdyby przy okazji można było zakazać także obrażania chrześcijaństwa. I być może niektórzy spośród katolików łudzą się, że jeśli nie wolno będzie obrażać islamu, to muzułmanie, z wdzięczności, przestaną prześladować chrześcijan.

Ale to taktyka nie tylko daremna, lecz także niebezpieczna. Potępiając obrażanie lub wręcz domagając się przepisów przeciwko bluźnierstwu, uczestniczy się w grze islamistów – a jest to gra, której nie można wygrać. Muzułmańskie kraje i islamiści na całym świecie nie przestaną mordować i prześladować chrześcijan tylko dlatego, że się ich o to ładnie poprosi i przestanie ich „obrażać".

Od Woltera do „Charlie Hebdo"

Należy też wspomnieć o dość ważnej różnicy: chrześcijanie, gdy się obraża ich religię, nie mają zwyczaju zarzynania tych, którzy ich wyśmiewają. Dlatego opublikowanie przez francuskich jezuitów po  rzezi w „Charlie Hebdo" rysunków z tego tygodnika wyśmiewających papieża nie były specjalnie sensowne. Trafne natomiast były niektóre kpiące z nich komentarze w internecie, na przykład: „Oj, jacy odważni!" albo: „Mogą sobie tysiąc antykatolickich rysunków opublikować i włos z głowy im nie spadnie, nikt nawet palcem im nie pogrozi, ale lewicowcy się upierają, jak zwykle, że w każdej religii są ekstremiści, tak samo jak w islamie". Warto może przy okazji zauważyć, że raczej nie mówi się o „umiarkowanych" chrześcijanach ani żydach – tak jak mówi się o „umiarkowanych" muzułmanach.

Chrześcijanie spotykają się z obrazą swojej wiary wszędzie, codziennie, na każdym kroku. Zresztą każdy z nas codziennie spotyka się z czymś, co w jakiś sposób jest dla niego obraźliwe. Może to być bolesne i nieprzyjemne, ale wolność słowa bywa bolesna i nieprzyjemna.

Jeśli wolność słowa ma cokolwiek znaczyć, musi obejmować prawo do głoszenia poglądów, które kogoś oburzą, a nawet mogą się wydawać bluźniercze. Inaczej jest jedynie pustym i nic nieznaczącym hasłem. Wolność słowa musi też chronić wypowiedzi, które wydają się niewarte ochrony – choćby takie jak głupie, wulgarne, dla wielu „obraźliwe" pismo „Charlie Hebdo". Ale właśnie dlatego, że jest takie, jakie jest, warto go bronić.

We Francji „Charlie Hebdo" jest instytucją szanowaną przez wszystkich jako symbol wolnego słowa – symbol Republiki (włącznie z tymi, którzy tygodnika nie czytują i uważają go za głupi i wulgarny). Niektórym może się to wydawać dość żałosne, że taki właśnie jest symbol Republiki Francuskiej, ale jeśli nie będziemy go bronić, to czego mamy bronić? Żyjemy w świecie, w którym rzadko nam przyjdzie wystąpić w obronie Woltera, Dantego czy Kartezjusza, ponieważ Woltera, Dantego czy Kartezjusza w popularnej prasie rzadko się spotyka. Natomiast często spotyka się głupie i wulgarne rysunki.

Trudno, tak jest i trzeba się z tym pogodzić. Można nad tym ubolewać, ale skoro to głupie rysunki dziś symbolizują wolność słowa, to trzeba ich bronić tak samo, jak gdyby były dziełem Woltera, Kartezjusza czy Dantego. Bowiem jeśli nie staniemy w obronie głupich rysunków, na żadnego Woltera, Kartezjusza ani Dantego nie będzie szansy.

Nawiasem mówiąc, trzeba przyznać, że za czasów Woltera, Kartezjusza ani Dantego wolność słowa nie kwitła w sposób zbyt jaskrawy. Możliwe, że pod rządami islamistów czy jakiejś innej ideologii, w której cenzura odgrywałaby ważną rolę, narodziliby się współcześni Wolterowie i Kartezjusze, którzy pisaliby do szuflady, czekając na lepsze czasy. Nie ryzykowałabym jednak tezy, że cenzura i brak wolności są niezbędnym warunkiem powstania wielkiej myśli czy sztuki, ani tym bardziej, że w tym celu należy do cenzury i braku wolności dążyć.

Na marginesie tych uwag trzeba podkreślić dwie rzeczy. Po pierwsze, ani rzeź w „Charlie Hebdo", ani żadne z poprzednich mordów i zamachów na Zachodzie nie są reakcją na „obrazę". Jest zapewne na świecie bardzo wielu muzułmanów, których uczucia religijne te rysunki obrażają, ale nie ma to nic wspólnego z przyczyną, z której islamiści mordują ludzi. Islamiści chętnie posługują się tym pretekstem, by zyskać sobie sprzymierzeńców; są wręcz zachęcani do tego przez politycznie poprawną zachodnią lewicę, która dwoi się i troi, by im podsunąć na talerzu najlepsze sposoby korzystania ze słabości liberalnej demokracji w celu jej zwalczania. Lecz jest to jedynie pretekst – a widać to m.in. w tym, co mówią do publiczności muzułmańskiej w krajach arabskich. Choć o swoich ogólnych celach mówią też całkiem swobodnie na Zachodzie. Wystarczy ich posłuchać.

Islamiści mordują Żydów, bo są Żydami; dziennikarzy, bo mówią prawdę i trzeba im pokazać, że nie ujdzie im to bezkarnie; innych muzułmanów, jeśli ci odcinają się od islamizmu i publicznie go potępiają. Innymi słowy: mordują, by pokazać, kto tu będzie rządził. Nie dlatego, że czują się obrażeni rysunkami.

Wolność i obraza

Dość jasno z tego wynika, że wszelkie próby unikania obrażania islamistów w nadziei, że dadzą nam święty spokój i przestaną nas mordować, będą mało skuteczne.

Ponadto równie oczywiste wydaje się, że gdyby zakazać publikowania rysunków kpiących z Mahometa, to prędzej czy później wraz z nimi zostałaby zakazana cała zachodnia sztuka i literatura, jedzenie wieprzowiny, bycie żydem, chrześcijaninem i mówienie czegokolwiek, co by się komuś gdzieś nie podobało.

Prawa zakazujące obrażania uczuć religijnych, czy jakichkolwiek innych uczuć, są niemądre także dlatego, że są niemożliwe w praktyce do egzekwowania w sprawiedliwy sposób i niechybnie prowadzą do niepożądanych skutków. Skoro i uczucia, i to, co stanowi obrazę, a nawet to, co może stanowić religię, są rzeczami nieostrymi i dość trudnymi do zdefiniowania, pole manewru jest szerokie. Ogólny zakaz ich obrażania pozwalałby każdemu – muzułmanom, żydom, świadkom Jehowy, mormonom, tudzież wyznawcom różnych „religii" New Age – domagać się prawnej ochrony dowolnych poglądów pod pretekstem, że są to „uczucia religijne", wskutek czego zakazane może być wszystko, co się komuś nie podoba.

Jednocześnie takie prawa zawsze będą wykorzystywane przez najsilniejsze grupy interesów – jak widzimy w Anglii. Bo w wojnie kultur przybierającej coraz bardziej skrajne formy każda ze stron jest nieliberalna: i lewica, zwolenniczka politycznej poprawności, i konserwatyści, i przedstawiciele różnych religii. Żadna strona nie ma szacunku dla wolnego słowa i nie chce równych praw dla wszystkich.

W zeszłym roku Kościół polski (uwaga, tu nastąpi trochę leciutkiego znęcania się nad Kościołem) ochoczo wskoczył do modnego pociągu pędzącego ku świetlanej przyszłości wyzutej z możliwości obrażania i bycia obrażonym. Było to w związku ze sprawą „Golgoty Picnic". Padły wtedy sugestie, że tego rodzaju obraźliwe dla chrześcijaństwa spektakle (a zatem przypuszczalnie także książki, dzieła sztuki i publiczne wypowiedzi...) powinny być zakazane. Arcybiskup Marek Jędraszewski stwierdził w wywiadzie dla „Plusa Minusa", że łamią one konstytucję, która „gwarantuje każdemu prawo do szacunku". I pytał: „Czy wolność człowieka polega na tym, żeby kogoś obrażać?".

Otóż – pozwolę sobie odpowiedzieć – tak, wolność człowieka między innymi właśnie na tym polega. I to nie tylko teoretycznie: obrona naszej wolności właśnie na tym (między innymi) polega i zapewnienie nam wolności na przyszłość między innymi od tego zależy.

Zeszłego lata, gdy o tej sprawie było głośno, mówili mi różni: nie warto w tym przypadku się oburzać w imieniu wolności słowa, bo to przecież groteskowy śmieć, który chce tylko być modny, niewart jest obrony. Ale wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie – jak w przypadku „Charlie Hebdo". Z tym że „Golgota Picnic" nie jest symbolem niczego, prócz kretynizmu i złego gustu. I nie ma w nim żadnej odwagi, wiadomo bowiem, że obrażeni i oburzeni nim chrześcijanie nikogo nie zamordują. Sam spektakl więc na pewno nie jest wart obrony, to prawda – ale trzeba się oburzać i protestować przeciwko próbom jego zakazania.

To, że się on komuś nie podoba, że jest niesmaczny, ohydny, wulgarny i obłędnie głupi, nie podważa konieczności jego obrony. Przeciwnie.

Oczywiście można, a nawet należy protestować, jeśli pieniądze podatników są wydawane na tego rodzaju imprezy jak „Golgota Picnic". To inna sprawa. Ale zakazy i cenzura są tu tak samo nie na miejscu, tak samo szkodliwe, tak samo niechybnie prowadzące do zniszczenia naszych wolności, jak zakazy publikowania głupich rysunków obrażających uczucia religijne muzułmanów.

Gdyby wprowadzono tego typu zakazy, lewicowi postępowcy, którzy walczą o poparcie dla różnych modnych, bezwartościowych śmieci, mogliby skorzystać z tego precedensu. Z zapałem zaczęliby zabiegać o wydanie zakazu druku dzieł bynajmniej śmieciami niebędących – w imię politycznie poprawnych idei, które łatwo sobie wyobrazić i tak samo łatwo wykorzystać w dowolnym celu, takich jak różnorodność, tolerancja, zwalczanie rasizmu, seksizmu, homofobii, islamofobii. I pewnie by im się to udało, bo – jak wiemy – tak się wszędzie na świecie w liberalnych demokracjach dzieje, że państwo lubi popierać to, co modne i politycznie poprawne, a w szczególności obrazoburcze i antyreligijne.

Prawo do szacunku nie istnieje

Innymi słowy, lekceważenie prawa do wolnego słowa w przypadku śmieci i ograniczanie się do obrony Woltera, Dantego i Kartezjusza skończyłoby się triumfem śmieci i całkowitym zniknięciem Woltera, Dantego i Kartezjusza (których i tak bardzo dziś brak).

Co do szacunku – istotnie, art. 196 polskiego kodeksu karnego przewiduje karę więzienia do dwóch lat za obrazę uczuć religijnych. Nic tam jednak nie ma o prawie do szacunku. Czym bowiem jest szacunek (ale nie w zafałszowanym, politycznie poprawnym tego słowa znaczeniu, ani też w normalnym tego słowa znaczeniu, gdy mówimy na przykład, że należy mieć szacunek dla osób starszych, albo że komuś za coś należy się szacunek)? Otóż szacunek nie na tym polega, że każdy z nas ma prawo oczekiwać, że nie będzie nigdy w żaden sposób obrażony, lecz na czymś wręcz przeciwnym: mianowicie na tym, że każdy z nas ma prawo do wolnej wypowiedzi.

Ale w przypadku „Golgoty Picnic" szacunek jest interpretowany jako zakaz obrażania chrześcijan (bo przecież tylko o obrazę chrześcijan chodzi; wątpię, by Kościół się przejmował obrazą innych grup).

Nie istnieje prawo człowieka do szacunku, tak samo jak nie istnieje prawo człowieka do niebycia obrażanym. Nic nie gwarantuje każdemu prawa do szacunku. Domaganie się prawnych gwarancji szacunku jest w najlepszym razie pomieszaniem porządków, w najgorszym – manipulacją słowem podobną do tej, jaką stosują ideolodzy poprawności politycznej, gdy mówią o prawie do „tolerancji". Szacunek (i tolerancja) w życiu publicznym znaczy szacunek (i tolerancja) dla równości każdego wobec prawa – nie dla wrażliwości każdego na obrazę.

Wielka Brytania jakiś czas temu uchwaliła przepisy kryminalizujące bluźnierstwo – dotyczące tylko Kościoła anglikańskiego, po czym, kilka lat temu – skoro takie prawo z oczywistych powodów okazało się nie do przyjęcia – ku uldze i zadowoleniu wszystkich pozbyła się go całkowicie. Polskie prawo jednak obecnie zakazuje publicznego obrażania uczuć religijnych. Te przepisy powinno się jak najszybciej zlikwidować. To prawda, że w wielu krajach Zachodu chrześcijan (a także, oczywiście, żydów) można obrażać bezkarnie, a muzułmanów nie. Jednak ten stan rzeczy jest skutkiem funkcjonowania takich właśnie przepisów, cynicznie wykorzystywanych przez muzułmanów.

W świeckim, liberalnym, demokratycznym, neutralnym państwie nie da się zakazać prawnie obrażania wyłącznie chrześcijańskich „uczuć religijnych". Jedyne, co można zrobić, to uchwalić prawo przeciwko bluźnierstwu dotyczące wszystkich religii.

Pisałam już, dlaczego nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem. Ale prawo zakazujące bluźnierstwa nie dotyczy wszystkich rodzajów tego, co dziś bywa potępiane jako „obraza". Trzeba by uchwalić dodatkowe przepisy, szersze i bardziej ogólne, które by obejmowały wiele dodatkowych kwestii – na przykład zakazywałyby publikowania wizerunków świń.

O żałosnych skutkach wprowadzenia takich przepisów też już wspominałam – i widać je w wielu krajach Europy. Jeśli do cenzury politycznej poprawności dodamy kolejne, zrodzone ze strachu i prawnie narzucone, zakazy i szerszą cenzurę, skutkiem nie będzie ogólna „tolerancja" i poszanowanie wrażliwości każdego. Efektem będzie raczej ogólna porażka: chrześcijaństwa, kultury, wolności, demokracji. I pojawi się prawdziwe niebezpieczeństwo, że niedługo znów powstaną meczety na gruzach kościołów.

Prędzej czy później, tak czy inaczej się to stanie; przyszli archeolodzy tak czy inaczej będą mieli kolejną warstwę cywilizacyjną do odgrzebania. Ale lepiej później niż prędzej.

Autorka jest tłumaczką i eseistką. Mieszka w Paryżu

Już jakiś czas temu chciałam napisać o obrazie i obrażaniu: o pojęciu obrazy, o manipulacji tym słowem i ogólnie w obronie prawa do obrażania. A raczej – bo pozytywnego prawa do obrażania nie mamy – przeciwko poglądowi, nie powszechnemu, ale dochodzącemu ostatnio do głosu, że istnieje prawo człowieka, które gwarantuje nam ochronę przed obrazą.

Namówiono mnie jednak (nie jestem bowiem całkowicie wyzutą z poczucia kompromisu istotą, ponurą i głuchą na sugestie przyjaciół i redaktorów), bym przestała na chwilę znęcać się nad Kościołem (a była tam lekka krytyka postawy Kościoła pod tym względem), i w końcu jakoś się rozmyło.

Dwie strony medalu

Niedawno napisałam na tych łamach krótki komentarz do zamachu w redakcji „Charlie Hebdo", w którym zginęło 12 osób, i w paryskim koszernym supermarkecie, gdzie zginęły cztery osoby. Skłoniono mnie wtedy do wycięcia z niego zdania, które brzmiało: „Nawiasem mówiąc, Kościół katolicki w Polsce, który ostatnio też oburzą się » obrazą« uczuć religijnych, też mógłby z pożytkiem nad tym wszystkim się zastanowić".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków