Lubił pan swoją szkołę?
Marek Budajczak: Nie miałem nic przeciwko niej.
Najstarsze wspomnienie?
Dziś dzieci otrzymują od państwa elementarz. My w rodzicielskich wyprawkach dostawaliśmy drewniane piórniki z wzorkiem wypalonym na wieczku. Do dziś mam je przed oczami.
Czyli to nie jest tak, że przeważają wspomnienia negatywne? Bo można by sądzić, że skoro zdecydował się pan pójść pod prąd, kwestionując wartość obowiązującego systemu edukacyjnego, tak właśnie będzie.
Przeciwnie. Moje późniejsze decyzje wynikały z dorosłej oceny tego, co powinno się w szkole pojawić, a czego nie było. Szkolne kariery, zarówno żony, jak i moja, były raczej typowe. W sumie wiodło nam się dobrze. W szkole podstawowej mieliśmy bardzo dobre oceny. W średniej już trochę gorsze, ale na pewno nauka nie sprawiała nam wielkich problemów. Zresztą, my dla szkoły też zasadniczo nie byliśmy kłopotliwi...
A kiedy doszedł pan do wniosku, że to system nie do końca dobry?
Takie poczucie przyszło na początku studiów pedagogicznych. Na własną rękę zajmowałem się wówczas systematyzowaniem treści programowych, głównie tych związanych z przedmiotami humanistycznymi. I powoli dochodziłem do wniosku, że można by je łączyć na inne sposoby, bardziej efektywnie, konsekwentnie, tak, by nauka przynosiła lepsze rezultaty. Wtedy jeszcze wszystko to rozgrywało się w mojej głowie i na papierze. Nie próbowałem wcielać w życie takiego modelu edukacji, zresztą w tamtym świecie nie było po temu okazji.
Kolejne doświadczenie było bardziej zasadnicze i bezpośrednie. Wynikało z lektury dwóch tekstów. W 1991 roku trafiła także do mnie niewielka książeczka autorstwa angielskiego pedagoga Ronalda Meighana. W polskim tłumaczeniu nosiła tytuł „Edukacja elastyczna". Tam właśnie po raz pierwszy spotkałem się ze współczesną teorią edukacji alternatywnej. Meighan w prosty, przystępny sposób dowodził, że z powodzeniem można łączyć różne formy kształcenia i w ten sposób przełamywać monopol tradycyjnej szkoły. Uczeń może zdobywać wiedzę choćby w parku czy muzeum, a poza zawodowcami, także przy wsparciu własnych rodziców. Wymaga to jednak zmiany nastawień u oświatowych decydentów, dyrektorów szkół i nauczycieli. Dlatego też, choć tego rodzaju nauczanie testowane było w eksperymentalnych placówkach w Anglii, Meighan mówi o nim raczej jako o koncepcji na przyszłość. Dwa lata później na język polski została przetłumaczona kolejna książka tego autora „Socjologia edukacji". W obu tekstach są miejsca poświęcone edukacji domowej realizowanej w krajach anglosaskich. I łącząc te dwa fakty: wiedzę o tym, że edukację domową można uprawiać także współcześnie, na progu III tysiąclecia, i własną „pychę" ...
Pychę?