Magdalena Środa: Tak jak antyglobaliści kiedyś krzyczeli: „Inna rzeczywistość jest możliwa", tak młody socjolog Jan Sowa pisze: „Inna Rzeczpospolita jest możliwa". Inna, czyli nie konserwatywna i nie neoliberalna. Wzorem dla niej – twierdzi Sowa – może być pierwsza „Solidarność", radykalnie odmienna w swoich projektach od tego, czym stała się później. Pierwsza „Solidarność" – według Sowy – „to jakby ruch dziesięciu milionów Birkutów z filmu Wajdy, którzy przeżyli rozczarowanie ludową władzą, ale nie ideałami, które głosiła". Birkuci nie chcieli rynku ani własności prywatnej, chcieli samorządu, kontroli nad środkami produkcji i dobra wspólnego. „Solidarność" niosła bowiem w sobie „prawdę komunizmu". Zgadza się pan z opinią, że były dwie „Solidarności"? Pierwsza, społeczno-samorządowa z roku 1980, i druga, liberalno-kapitalistyczna?
Jerzy Buzek: Solidarność pierwsza...
A więc była pierwsza i druga?
Była i nie była zarazem. „Solidarność" zachowała ciągłość instytucjonalną i dość spójną wizję zmian, ale działała w krańcowo różnych warunkach i mówiła różnymi językami. W latach 1980–1981 Związek Radziecki miał się dobrze, żelazna kurtyna wisiała w najlepsze, a polityczne bieguny stanowiły dwa słowa: socjalizm i kapitalizm. Najśmielszym wzorem była Finlandia. Szczyt marzeń. Utopia. To były czasy, gdy Jugosławia Josipa Broza-Tity wydawała się kapitalistycznym Zachodem. Marzenia były skrojone na miarę obaw, których źródłem były takie wydarzenia, jak pacyfikacja Węgier, Czechosłowacji, Poznań '56 czy Grudzień '70 na Wybrzeżu. Nie mogliśmy żądać wolnego rynku, suwerennego państwa czy odrzucenia przewodniej siły PZPR. Walczyliśmy o enklawy niezależności, o samorządność, nie o zmianę systemu. To było wtedy niemożliwe! A urzeczywistniło się w 1989 roku.
Nie było więc pomysłu na trzecią drogę między siermiężnym socjalizmem a zachłannym kapitalizmem?
Wielkim pomysłem było wyjście z siermiężnego socjalizmu, nikt przedtem tego nie zrobił. Ale co dalej? Było jak w piosence Zenona Laskowika: „Co to będzie, gdy słoneczko zajdzie i rano nie wstanie, albo będzie koniec świata, albo zmartwychwstanie". Oficjalnie mówiliśmy: „socjalizm tak, wypaczenia nie", w prywatnych rozmowach: „wypaczenia nie, socjalizm też nie". Dopiero w podziemiu, bez cenzury, mogliśmy pisać o Polsce bez PZPR, o wolnym rynku. I pisaliśmy. Przecież nie mieliśmy żadnych innych wzorców niż wolnorynkowy liberalizm. Niby skąd, z jakiej tradycji? Z sarmackiej? Ten wolny rynek w obawie przed gospodarczym bankructwem i z myślą o uwłaszczeniu nomenklatury wdrażali potem Zbigniew Messner i Mieczysław Wilczek. Trzeba też pamiętać, jaki był ten kapitalizm, do którego skrycie (w latach 80.) i otwarcie (w latach 90.) aspirowaliśmy. Socjalny! To była „społeczna gospodarka rynkowa Unii Europejskiej". Miała ludzką twarz. Była atrakcyjna. Dziś – w dobie globalizacji – kapitalizm wymknął się państwu i trzeba go bronić przed nim samym. Bo się pożre. Jest odrażający, upokarzający. Mówi o tym nawet Christine Lagarde, szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Może dlatego młodzi ludzie, słusznie szukając trzeciej drogi, sięgają po tradycję „Solidarności".
I to dobrze udokumentowaną. Sowa przywołuje 37. tezę uchwały programowej I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność" („Samorządna Rzeczpospolita") z 7 października 1981 roku. Stwierdza ona, że gospodarka powinna być kontrolowana społecznie na każdym poziomie. Jest to zapewne kontynuacja szóstego punktu porozumień gdańskich, w którym jest wzmianka o „samorządzie robotniczym". Sowa dowodzi, że terminem najczęściej powtarzanym w całym dokumencie jest „społeczny". Słowo to pojawia się w takich kontekstach, jak planowanie, własność, inicjatywa, kontrola, zarządzanie, interesy.
Tych dokumentów nie można czytać bez uwzględnienia kontekstu politycznego. Słowo „społeczny" – podobnie jak określenie „samorząd robotniczy" – było kluczem do odsunięcia PZPR od władzy. Było to słowo bezpieczne, a jednocześnie wspólnotowe, niereżimowe. Trzeba było pozbawić partię władzy nad kapitałem, ale unikać sformułowań, które spowodowałyby nasilenie działań przeciwko związkowi. Jedynym sposobem na pogodzenie tej sprzeczności było mówienie o społecznej własności, nawet jeśli brzmiało to jak „komunistyczna prawda". Niezależnie jednak od tego, jak wygląda to w dzisiejszych analizach, nasz ruch definiowaliśmy jako antykomunistyczny.
A był on prokapitalistyczny? Dla wszystkich?
Z pewnością każdy wyobrażał to sobie inaczej. Byli przekonani wolnorynkowcy, tacy jak Tadeusz Syryjczyk, był Leszek Paga, który już wtedy mówił o giełdzie, ale wśród nas byli też Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj, którzy myśleli głównie o państwie socjalnym. Własność prywatna była tematem rozmów, ale nie językiem dokumentów. Trzeba też pamiętać, że w Polsce w przeciwieństwie do innych „demoludów" przywiązanie do własności prywatnej było duże, mieliśmy indywidualne rolnictwo, rzemiosło, prywatne gabinety lekarskie. Komunizmowi nie udało się, mimo licznych prób, zdławić potrzeby własności prywatnej. To była wartość pożądana, choć proklamowanie prawa do niej oznaczałoby rewolucję ustrojową, a ta w 1980 roku była niemożliwa. Myślę zresztą, że jedną z przyczyn narodzin ruchu, który zniósł realny socjalizm, było właśnie nasze przywiązanie do własności prywatnej.