Ratunkiem były nabożeństwo i modlitwa

O „Solidarności” z lat 1980–1981 rozmawiają Jerzy Buzek i Magdalena Środa

Aktualizacja: 06.09.2015 15:20 Publikacja: 05.09.2015 01:30

24.10.1980, wstępna rejestracja NSZZ "Solidarność". Manifestacja przed budynkiem sądu na Świerczewsk

24.10.1980, wstępna rejestracja NSZZ "Solidarność". Manifestacja przed budynkiem sądu na Świerczewskiego (obecnie: al. Solidarności) w Warszawie.

Foto: Fotorzepa, Jakub Ostałowski

Magdalena Środa: Tak jak antyglobaliści kiedyś krzyczeli: „Inna rzeczywistość jest możliwa", tak młody socjolog Jan Sowa pisze: „Inna Rzeczpospolita jest możliwa". Inna, czyli nie konserwatywna i nie neoliberalna. Wzorem dla niej – twierdzi Sowa – może być pierwsza „Solidarność", radykalnie odmienna w swoich projektach od tego, czym stała się później. Pierwsza „Solidarność" – według Sowy – „to jakby ruch dziesięciu milionów Birkutów z filmu Wajdy, którzy przeżyli rozczarowanie ludową władzą, ale nie ideałami, które głosiła". Birkuci nie chcieli rynku ani własności prywatnej, chcieli samorządu, kontroli nad środkami produkcji i dobra wspólnego. „Solidarność" niosła bowiem w sobie „prawdę komunizmu". Zgadza się pan z opinią, że były dwie „Solidarności"? Pierwsza, społeczno-samorządowa z roku 1980, i druga, liberalno-kapitalistyczna?

Jerzy Buzek: Solidarność pierwsza...

A więc była pierwsza i druga?

Była i nie była zarazem. „Solidarność" zachowała ciągłość instytucjonalną i dość spójną wizję zmian, ale działała w krańcowo różnych warunkach i mówiła różnymi językami. W latach 1980–1981 Związek Radziecki miał się dobrze, żelazna kurtyna wisiała w najlepsze, a polityczne bieguny stanowiły dwa słowa: socjalizm i kapitalizm. Najśmielszym wzorem była Finlandia. Szczyt marzeń. Utopia. To były czasy, gdy Jugosławia Josipa Broza-Tity wydawała się kapitalistycznym Zachodem. Marzenia były skrojone na miarę obaw, których źródłem były takie wydarzenia, jak pacyfikacja Węgier, Czechosłowacji, Poznań '56 czy Grudzień '70 na Wybrzeżu. Nie mogliśmy żądać wolnego rynku, suwerennego państwa czy odrzucenia przewodniej siły PZPR. Walczyliśmy o enklawy niezależności, o samorządność, nie o zmianę systemu. To było wtedy niemożliwe! A urzeczywistniło się w 1989 roku.

Nie było więc pomysłu na trzecią drogę między siermiężnym socjalizmem a zachłannym kapitalizmem?

Wielkim pomysłem było wyjście z siermiężnego socjalizmu, nikt przedtem tego nie zrobił. Ale co dalej? Było jak w piosence Zenona Laskowika: „Co to będzie, gdy słoneczko zajdzie i rano nie wstanie, albo będzie koniec świata, albo zmartwychwstanie". Oficjalnie mówiliśmy: „socjalizm tak, wypaczenia nie", w prywatnych rozmowach: „wypaczenia nie, socjalizm też nie". Dopiero w podziemiu, bez cenzury, mogliśmy pisać o Polsce bez PZPR, o wolnym rynku. I pisaliśmy. Przecież nie mieliśmy żadnych innych wzorców niż wolnorynkowy liberalizm. Niby skąd, z jakiej tradycji? Z sarmackiej? Ten wolny rynek w obawie przed gospodarczym bankructwem i z myślą o uwłaszczeniu nomenklatury wdrażali potem Zbigniew Messner i Mieczysław Wilczek. Trzeba też pamiętać, jaki był ten kapitalizm, do którego skrycie (w latach 80.) i otwarcie (w latach 90.) aspirowaliśmy. Socjalny! To była „społeczna gospodarka rynkowa Unii Europejskiej". Miała ludzką twarz. Była atrakcyjna. Dziś – w dobie globalizacji – kapitalizm wymknął się państwu i trzeba go bronić przed nim samym. Bo się pożre. Jest odrażający, upokarzający. Mówi o tym nawet Christine Lagarde, szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Może dlatego młodzi ludzie, słusznie szukając trzeciej drogi, sięgają po tradycję „Solidarności".

I to dobrze udokumentowaną. Sowa przywołuje 37. tezę uchwały programowej I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność" („Samorządna Rzeczpospolita") z 7 października 1981 roku. Stwierdza ona, że gospodarka powinna być kontrolowana społecznie na każdym poziomie. Jest to zapewne kontynuacja szóstego punktu porozumień gdańskich, w którym jest wzmianka o „samorządzie robotniczym". Sowa dowodzi, że terminem najczęściej powtarzanym w całym dokumencie jest „społeczny". Słowo to pojawia się w takich kontekstach, jak planowanie, własność, inicjatywa, kontrola, zarządzanie, interesy.

Tych dokumentów nie można czytać bez uwzględnienia kontekstu politycznego. Słowo „społeczny" – podobnie jak określenie „samorząd robotniczy" – było kluczem do odsunięcia PZPR od władzy. Było to słowo bezpieczne, a jednocześnie wspólnotowe, niereżimowe. Trzeba było pozbawić partię władzy nad kapitałem, ale unikać sformułowań, które spowodowałyby nasilenie działań przeciwko związkowi. Jedynym sposobem na pogodzenie tej sprzeczności było mówienie o społecznej własności, nawet jeśli brzmiało to jak „komunistyczna prawda". Niezależnie jednak od tego, jak wygląda to w dzisiejszych analizach, nasz ruch definiowaliśmy jako antykomunistyczny.

A był on prokapitalistyczny? Dla wszystkich?

Z pewnością każdy wyobrażał to sobie inaczej. Byli przekonani wolnorynkowcy, tacy jak Tadeusz Syryjczyk, był Leszek Paga, który już wtedy mówił o giełdzie, ale wśród nas byli też Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj, którzy myśleli głównie o państwie socjalnym. Własność prywatna była tematem rozmów, ale nie językiem dokumentów. Trzeba też pamiętać, że w Polsce w przeciwieństwie do innych „demoludów" przywiązanie do własności prywatnej było duże, mieliśmy indywidualne rolnictwo, rzemiosło, prywatne gabinety lekarskie. Komunizmowi nie udało się, mimo licznych prób, zdławić potrzeby własności prywatnej. To była wartość pożądana, choć proklamowanie prawa do niej oznaczałoby rewolucję ustrojową, a ta w 1980 roku była niemożliwa. Myślę zresztą, że jedną z przyczyn narodzin ruchu, który zniósł realny socjalizm, było właśnie nasze przywiązanie do własności prywatnej.

A co z samorządnością? Teza 20. głosi: „autentyczny samorząd pracowniczy będzie podstawą samorządnej Rzeczpospolitej". Był pan uczestnikiem I Zjazdu, a nawet jego przewodniczącym...

Przez 12 dni. Musieliśmy myśleć o gospodarce, bo tamta, socjalistyczna, plajtowała. Koncepcja samorządu pracowniczego, choć budziła spory, miała sens jako alternatywa wobec gospodarczej dominacji partii. Ta koncepcja pojawiała się zresztą przy kolejnych przełomach politycznych od 1956 roku. W rzeczywistości mało jednak kto wierzył w rady pracownicze i mało kto się do nich garnął. A jeśli chodzi o „Samorządną Rzeczpospolitą", to jej fundamentem było oddanie jak największej części władzy samym obywatelom. Znacząca część propozycji programowych została zrealizowana w latach 90., w ramach polityki m.in. Akcji Wyborczej Solidarność. Najlepszym i dosłownym przykładem jest reforma samorządowa...

„Samorządna Rzeczpospolita" proklamowana przez pierwszą „Solidarność" to było coś więcej niż tylko reforma samorządowa kraju...

Jasne. Ale też do tego się nie ograniczyliśmy. Za moich rządów finanse i zarządzanie opieką zdrowotną oraz szkolnictwem przekazano na możliwie najniższy szczebel władz samorządowych. Przekazanie dochodów z prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw do systemu emerytalnego było także formą uwłaszczenia obywateli. To wszystko opierało się na programie lub duchu „Samorządnej Rzeczpospolitej". Wprowadzali ją w życie również działacze „Solidarności" 1980–1981. Szkoda wielka, że centralizm socjalistyczny po roku 2001 demontował te rozwiązania.

Czy był jakiś konkretny program gospodarczy?

Była zajadła dyskusja nad gospodarką. Nie byliśmy jednak swobodni. Program ten pozostał w aneksach w formie wariantowej. Tylko.

Może dlatego, że i pan, i wielu innych intelektualistów, ludzie KOR, ROPCiO, nie rozumieliście robotników. Jan Sowa twierdzi, że intelektualiści pełnili w ruchu rolę „hamowniczych" i wyrażali interesy klasy średniej, a nie robotników.

Nie sądzę. Fenomen „Solidarności" nie polegał na jej ściśle robotniczym, klasowym charakterze. „Solidarność" jednoczyła różne grupy. Na tym polegała jej siła. Nie było tam mas i awangardy, nie było branż i warstw, nie było wszystkowiedzących ekspertów i wykonawców. Po burzliwych dyskusjach byliśmy jednak razem. Choć zapewne intelektualiści byli bardziej ostrożni niż robotnicy. Każdy starał się iść możliwie najostrzej, ale dbając zarazem o bezpieczeństwo związku. To, że interwencja nastąpiła dopiero po 16 miesiącach, dowodzi mądrości tych, którzy przestrzegali przed zbyt ostrym kursem. Wszyscy wiedzieliśmy, jakiego języka używać. Radykalni w słowach i propozycjach byli często prowokatorzy. Esbecy. A było ich niemało. I prowokacji też. W ruchu potrzebni więc byli stymulatorzy i tę rolę wzięli na siebie niektórzy intelektualiści i wielu robotników. Była powszechna zgoda na samoograniczanie się i to jest widoczne w dokumentach.

Wszystko było więc nieszczere?

Szczere, ale nienazwane do końca, bo nie mogło być. Trochę jak w kabaretach tamtych czasów, gdy wszyscy znali to, co niedopowiedziane. Słowo „społeczny" miało wtedy ogromną wartość, chodziło nie tylko o własność, ale i o więzi, które są silniejsze niż indywidualne interesy, bo tylko dzięki nim można się było porwać na uzbrojone po zęby hegemoniczne mocarstwo.

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego...

Trochę tak. Trudno dziś o tym mówić, nie popadając w czczy sentymentalizm. Pamiętam rozmowę dwóch sprzątaczek, z których jedna namawiała drugą, by wstąpiła do „Solidarności". Jakich ona proobywatelskich argumentów używała! To było wspaniałe. Górnicy strajkowali w imieniu pielęgniarek, które nie mogły odejść od łóżek pacjentów...

Piękny świat.

Pani zapewne ironizuje i dzisiaj można tak na to spojrzeć, ale wtedy to była próba zbudowania wspólnoty na autentycznych więziach i polityki na standardach przyzwoitości.

Udało się?

Wygrać wolność, osiągnąć samostanowienie – tak, natomiast z godziwą pracą dla wszystkich wyszło nie najlepiej. Dziś mam świadomość, że wielu ludziom marzenia się nie spełniły, więcej – zostali wykluczeni. Dlatego z nadzieją obserwuję poszukiwanie rozwiązań, które wypełnią te oczekiwania.

Co spajało „Solidarność" od strony duchowej?

Wolność, prawda, solidarność... O gospodarce i niepodległości nie mogliśmy pisać, o wartościach tak. To dlatego „Solidarność" była tak nasycona aksjologicznie. Ale jak już wspomniałem, miało to głęboki sens; gdy obserwujemy, do czego doprowadził brak elementarnej etyki, lojalności, przyzwoitości w polityce, to można powiedzieć, że „Solidarność" zajęła się tym co najważniejsze.

A godność? Pojechałam do stoczni w 1980 roku i pierwsze hasło, jakie zobaczyłam, brzmiało: „Oddajcie nam naszą robotniczą godność". Z próby wyjaśnienia, o co właściwie chodzi z tą godnością, powstał mój doktorat.

To była ważna wartość. Przez kilkadziesiąt lat żyliśmy w kraju codziennego upokorzenia. Świadomi z jednej strony naszej wspaniałej historii i kultury, z drugiej – zachodniej alternatywy. Przecież Polska od lat 70. stała się krajem otwartym. No, może nie otwartym, ale uchylonym. Wielu podróżowało, widzieli, jak wygląda normalność. Tym wyraźniejszy stawał się kontrast i upokorzenie, te kolejki, niegospodarność, marnotrawstwo, fatalne zarządzanie, brak szacunku dla ludzkiej pracy.

Rola religii?

Duch chrześcijański rozkwitał. I władza to tolerowała. Musiała.

Według Jana Sowy symbole i rytuały religijne w pierwszej „Solidarności" traktowano instrumentalnie. Komunistycznego charakteru ruchu ma dowodzić mieszanie ich z hasłami internacjonalistycznymi, np. „Proletariusze wszystkich zakładów, łączcie się".

To przecież była kpina! Jeśli ktoś nie uczestniczył w tym zrywie, ma prawo tego nie wiedzieć. A co do wiary, to jej rola była znacząca. „Solidarność" odwoływała się do wartości, które głosił Kościół. Ale Kościół mówił wtedy głosem ks. Józefa Tischnera. O godności pracy, o wierze, nadziei, tolerancji, pamięci i tradycji, o pojednaniu i wspólnocie. Korzystaliśmy z tego. Na I Zjeździe „Solidarności", gdy ciążyła nad nami obawa o zerwanie obrad, ratunkiem były nabożeństwo i modlitwa. Uspokajały, konsolidowały, nadawały sens. Ale, zapewniam, autonomia Kościoła i związku zawodowego „Solidarność" była wtedy w pełni respektowana. Kilkanaście lat później prawne rozwiązania takiej przyjaznej autonomii państwo– Kościół zostały wprowadzone w konkordacie.

A kiedy te relacje zaczęły się psuć?

Kościół nas wspierał w podziemiu, to była naprawdę enklawa wolności i zaufania. I to też wzmacniało jego siłę. Potem, już w wolnej Polsce, aż do teraz, politycy od prawa do lewa stali w kolejce po poparcie hierarchów. To nie służyło wprowadzaniu dobrych relacji. W naturalny sposób Kościół wykorzystywał tę sytuację. Symptomatyczne było takie zdarzenie. W 1997 roku na zjeździe Komisji Krajowej ktoś wystąpił z propozycją intronizacji Jezusa na króla Polski. Tylko dwie osoby były przeciw takiej uchwale. Jednak gdy członkowie Komisji rozjechali się do swoich regionów, pomysł wyśmiano i nigdy nie próbowano go wcielić w życie. Zresztą co miałoby to znaczyć?!

Chce pan powiedzieć, że był jeszcze w ludziach zdrowy rozsądek i świadomość odrębności tych dwóch porządków: religijnego i doczesnego. Dziś jej nie ma.

Sam z niepokojem obserwuję niektóre niedopuszczalne wypowiedzi hierarchów, a także polityków, ale to nie znaczy, że grozi nam państwo wyznaniowe. Wierzę w zdrowy rozsądek, może nie zawsze polityków, ale zwykłych ludzi.

A jak wygląda z punktu widzenia Europy polska solidarność dziś i jak z pana punktu widzenia wygląda europejska solidarność?

Gdy były wybory na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i kandydaci się przedstawiali, ja w pierwszym zdaniu powiedziałem, że działalność polityczną zacząłem w 1980 roku,w „Solidarności". I zalała mnie burza oklasków. Polska „Solidarność" jest w oczach Europy ciągle wielką wartością i ważnym elementem jej symbolicznej historii. Jest też ważna poza Europą, sam tego doświadczyłem w Tunezji, Egipcie, Ameryce Południowej. Natomiast realnie europejska solidarność jako fundament Unii słabnie. I my, Polacy, też się do tego przyczyniamy. Pojawił się dramatyczny problem uchodźców, a naszą pierwszą reakcją było odwrócenie się tyłem. Byłem tym poruszony. Rozumiem oczywiście wszystkie poważne zastrzeżenia wobec przyjmowania uchodźców i wiele z nich podzielam, ale martwi mnie, że w Europie, przy wszystkich naszych korzyściach z członkostwa, wyglądamy teraz na dwulicowych. Jak Sienkiewiczowski Kali: gdy jemu kradną, to źle, a gdy on coś kradnie, to dobrze.

A gdzie pan był w sierpniu 1980 roku?

Jeździłem konno z przyjaciółmi. W Bogusławicach, tam, gdzie niegdyś zebrało się polskie wojsko przed bitwą pod Grunwaldem. Fascynujące miejsce. Wracaliśmy właśnie do domu i w Piotrkowie Trybunalskim popsuł się nasz mały fiat. Na naprawę czekaliśmy w stacji obsługi. Był tam telewizor i akurat Lech Wałęsa podpisywał porozumienia gdańskie. Mój przyjaciel Rysio Kościesza-Kuszłeyko powiedział wtedy: „Kochani, kończymy zabawę, od jutra zabieramy się do roboty". We wrześniu, podobnie jak tysiące ludzi w Polsce, zorganizowałem tymczasową komisję zakładową „Solidarności" i tak zaczął się mój polityczny życiorys.

Jerzy Buzek, członek „Solidarności" w latach 1980–1997. Przewodniczący komisji zakładowej (1980–1989), uczestnik rozmów ze stroną rządową. Przewodniczący I Zjazdu Delegatów (1981), organizator podziemnej Śląsko-Dąbrowskiej Komisji Wykonawczej (1982/1983), delegat Krajowej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (1983–1987). Przewodniczący IV, V i VI Zjazdu Delegatów (1992–1994). Premier rządu RP (1997–2001). Przewodniczący Parlamentu Europejskiego (2009–2012). Obecnie członek Komisji Przemysłu, Badań i Energii PE.

Magdalena Środa wykłada filozofię moralną i polityczną w Instytucie Filozofii UW. Dyrektorka Podyplomowego Studium Filozofii i Etyki UW. Członek „Solidarności" w latach 1981–1992.

Magdalena Środa: Tak jak antyglobaliści kiedyś krzyczeli: „Inna rzeczywistość jest możliwa", tak młody socjolog Jan Sowa pisze: „Inna Rzeczpospolita jest możliwa". Inna, czyli nie konserwatywna i nie neoliberalna. Wzorem dla niej – twierdzi Sowa – może być pierwsza „Solidarność", radykalnie odmienna w swoich projektach od tego, czym stała się później. Pierwsza „Solidarność" – według Sowy – „to jakby ruch dziesięciu milionów Birkutów z filmu Wajdy, którzy przeżyli rozczarowanie ludową władzą, ale nie ideałami, które głosiła". Birkuci nie chcieli rynku ani własności prywatnej, chcieli samorządu, kontroli nad środkami produkcji i dobra wspólnego. „Solidarność" niosła bowiem w sobie „prawdę komunizmu". Zgadza się pan z opinią, że były dwie „Solidarności"? Pierwsza, społeczno-samorządowa z roku 1980, i druga, liberalno-kapitalistyczna?

Jerzy Buzek: Solidarność pierwsza...

A więc była pierwsza i druga?

Była i nie była zarazem. „Solidarność" zachowała ciągłość instytucjonalną i dość spójną wizję zmian, ale działała w krańcowo różnych warunkach i mówiła różnymi językami. W latach 1980–1981 Związek Radziecki miał się dobrze, żelazna kurtyna wisiała w najlepsze, a polityczne bieguny stanowiły dwa słowa: socjalizm i kapitalizm. Najśmielszym wzorem była Finlandia. Szczyt marzeń. Utopia. To były czasy, gdy Jugosławia Josipa Broza-Tity wydawała się kapitalistycznym Zachodem. Marzenia były skrojone na miarę obaw, których źródłem były takie wydarzenia, jak pacyfikacja Węgier, Czechosłowacji, Poznań '56 czy Grudzień '70 na Wybrzeżu. Nie mogliśmy żądać wolnego rynku, suwerennego państwa czy odrzucenia przewodniej siły PZPR. Walczyliśmy o enklawy niezależności, o samorządność, nie o zmianę systemu. To było wtedy niemożliwe! A urzeczywistniło się w 1989 roku.

Nie było więc pomysłu na trzecią drogę między siermiężnym socjalizmem a zachłannym kapitalizmem?

Wielkim pomysłem było wyjście z siermiężnego socjalizmu, nikt przedtem tego nie zrobił. Ale co dalej? Było jak w piosence Zenona Laskowika: „Co to będzie, gdy słoneczko zajdzie i rano nie wstanie, albo będzie koniec świata, albo zmartwychwstanie". Oficjalnie mówiliśmy: „socjalizm tak, wypaczenia nie", w prywatnych rozmowach: „wypaczenia nie, socjalizm też nie". Dopiero w podziemiu, bez cenzury, mogliśmy pisać o Polsce bez PZPR, o wolnym rynku. I pisaliśmy. Przecież nie mieliśmy żadnych innych wzorców niż wolnorynkowy liberalizm. Niby skąd, z jakiej tradycji? Z sarmackiej? Ten wolny rynek w obawie przed gospodarczym bankructwem i z myślą o uwłaszczeniu nomenklatury wdrażali potem Zbigniew Messner i Mieczysław Wilczek. Trzeba też pamiętać, jaki był ten kapitalizm, do którego skrycie (w latach 80.) i otwarcie (w latach 90.) aspirowaliśmy. Socjalny! To była „społeczna gospodarka rynkowa Unii Europejskiej". Miała ludzką twarz. Była atrakcyjna. Dziś – w dobie globalizacji – kapitalizm wymknął się państwu i trzeba go bronić przed nim samym. Bo się pożre. Jest odrażający, upokarzający. Mówi o tym nawet Christine Lagarde, szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Może dlatego młodzi ludzie, słusznie szukając trzeciej drogi, sięgają po tradycję „Solidarności".

Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków