Twierdzenie, że wydawanie tzw. prac rozproszonych, czyli – jak się domyślam – już wcześniej w jakiejś formie opublikowanych, nie ma fundamentalnego znaczenia, jest dość ryzykowne – Ministerstwo widocznie nie słyszało nic o wydaniach krytycznych. Niezależnie od tej kwestii, przypisanie takich zamierzeń naszemu Instytutowi mijało się po prostu z prawdą. Nigdzie w naszym projekcie nie było napisane, że zamierzamy wydawać dzieła rozproszone. Co więcej, w projekcie wyraźnie zaznaczono, że przygotowane przez nas wcześniej trzy pierwsze tomy Dzieł Zebranych Tischnera zawierały wyłącznie teksty nigdy niepublikowane. Odpowiedź, którą otrzymaliśmy trudno więc było traktować inaczej niż jako zwykły pretekst – w dodatku oparty na ewidentnym fałszu – do odrzucenia naszego wniosku. Trudno też w takiej sytuacji było nie doszukiwać się stojących za tą decyzją innych, niekoniecznie merytorycznych przesłanek. Komuś badania nad Tischnerem widocznie bardzo przeszkadzają…
Tu niezbędna jest dygresja, bo od śmierci Józefa Tischnera minęło ponad piętnaście lat i wyrosło pokolenie, dla którego jego nazwisko niewiele już znaczy. Ci, którzy go jeszcze pamiętają, mają zapewne przed oczyma medialny obraz Tischnera – uczestnika najważniejszych debat po 1989 roku. Do dziś wiele osobistości nieustannie wspomina Tischnera jako mistrza dialogu i wzorzec chrześcijańskiej otwartości. Nie to jednak w jego dorobku – jako filozofia – było przecież najważniejsze. Tischner na rolę autorytetu zasłużył sobie dużo wcześniej zarówno swoją publicystyką, jak myślą czysto filozoficzną. To on w roku 1980 jako jedyny podjął się na gorąco etycznej i filozoficznej refleksji nad wydarzeniami, które rozpoczął polski Sierpień. Napisana wówczas Etyka Solidarności – czy się komu to podoba, czy nie – zapewniała mu trwale i wybitne miejsce w dziejach polskiej humanistyki. Nie tylko zresztą polskiej. Książka ta, przetłumaczona na kilkanaście języków, jest wciąż czytana – a ostatnio, w związku z globalnymi zawirowaniami, coraz częściej – w wielu krajach świata jako istotna propozycja rozumienia etycznych fundamentów międzyludzkiej wspólnoty. Ale również Etyka Solidarności nie wzięła się z powietrza. Jej autor zdobywał filozoficzne szlify w znakomitej szkole fenomenologicznej Romana Ingardena. To właśnie Tischner, jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku, wprowadzał do polskiego życia intelektualnego prace najwybitniejszych zachodnich filozofów XX wieku: Husserla, Heideggera, Ricouera, Levinasa i in. Prowadząc z nimi twórczą dyskusję, podjął się następnie próby stworzenia własnej oryginalnej koncepcji filozoficznej, która nazwał filozofią dramatu. Jego intelektualne znacznie i wpływ, zarówno w Polsce jak i zagranicą, może być porównane chyba tylko z zupełnie odmiennym, co do filozoficznego stylu, Leszkiem Kołakowskim. Obaj – „kapłan” i „błazen”, bardzo się zresztą wzajemnie cenili i lubili. Każdego roku, kiedy w czasie kolejnych Dni Tischnerowskich gościmy w Krakowie najwybitniejszych filozofów i humanistów świata, choćby Charlesa Taylora, Roberta Spaemanna, Josepha Weilera czy Chantal Delsol, możemy od nich usłyszeć, jak ważną i inspirująca postacią był i jest dla nich Tischner. To o nim na zachodnich uniwersytetach organizuje się dziś naukowe konferencje i seminaria, to o jego filozofii pisze się tam doktoraty.
To jedna strona medalu, ale jest i druga. Tischner wbrew pozorom nie był osobą powszechnie akceptowaną. To, że cieszył się w latach 90. ubiegłego wieku sporą popularnością, zawdzięczał właśnie swoim tekstom publicystycznym i występom w mediach. Ale medialny sukces oprócz zwolenników przyniósł mu również wielu przeciwników. Jedni po prostu zazdrościli mu popularności, dla innych ta jego popularność była powodem do dystansu i postrzegania go bardziej jak „gawędziarza” niż poważnego myśliciela. Tischner był ponadto osobą, która nie lękała się wchodzić w mocne polemiki. Jego druzgocąca analiza polskiego marksizmu przedstawiona w „Polskim kształcie dialogu” (1979), czy, z drugiej strony, ostra polemika z tomizmem w latach 70–tych także przysporzyła mu wielu wrogów. Z kolei jego zamiłowanie do metafor rodziło zarzuty, zwłaszcza wśród zwolenników nadmiernej ścisłości języka, że to bardziej poezja lub publicystyka niż filozofia. Również polityczne wybory Tischnera okazały się w oczach niektórych niewybaczalnym obciążeniem, dla innych zaś takim obciążeniem było i jest po prostu to, że nosił koloratkę. Niezależnie od tego, część polskich elit stara się od lat zatrzeć ślady oryginalnego przesłania polskiego Sierpnia; zamiast słowa „solidarność”, którego sens objaśniał Tischner, wolą zdecydowanie „liberalizm”, cokolwiek by to miało znaczyć.
Nie wiem, czy takie, czy jakieś jeszcze inne względy kierowały osobami, które zadecydowały o niedopuszczenia naszego projektu do konkursu NPRH w 2012 roku, ale z punktu widzenia polskiej humanistyki była to decyzja skandaliczna i wymagała reakcji. Wtedy jednak, w związku z ogłoszeniem kolejnego konkursu NPRH, postanowiliśmy sprawy nie upubliczniać i aplikować o grant w roku 2013.
Projekt, który złożyliśmy w kolejnym konkursie nie różnił się, co do istoty od tego złożonego w roku 2012. Tym razem nie został odrzucony na etapie wstępnym jako niezgodny z celami programu – co pośrednio oznaczało przyznanie się przez Radę, że jej decyzja z poprzedniego roku była bezzasadna – lecz został skierowany do oceny przez recenzentów. Ostatecznie, otrzymał w konkursie zbyt małą liczbę punktów, by trafić na listę laureatów, co należałoby przyjąć z pokorą, gdyby nie to, że zastosowany przez Radę sposób liczenia był nie tylko niesprawiedliwy, ale wręcz sprzeczny z zasadami logicznego myślenia.
Zgodnie z zasadami konkursu projekty kierowano do recenzentów: dwóch albo też dodatkowo do trzeciego, jeśli rozbieżność ocen (oceniano od 0 do 100 pkt.) dwóch pierwszych recenzji okazała się większa niż 33%. Zasada ta wydaje się słuszna. Dobrze wiadomo, że nie wszyscy recenzenci kompetentnie oraz sine ira et studio dokonują właściwej oceny i niestety czasem zdarzają się recenzje mało obiektywne, czasem wręcz złośliwe. Stąd potrzeba trzeciego recenzenta, by odrzucić takie skrajne przypadki. Rzecz w tym, w jaki sposób Rada postanowiła traktować owe recenzje. Otóż, po otrzymaniu trzeciej recenzji wyciągano średnią ze wszystkich trzech, co wcale nie zapobiegało przypadkom stronniczości. Wręcz przeciwnie. Przy przyjętym sposobie liczenia jedna recenzja rażąco zaniżona wystarczała, aby najlepszy nawet projekt pozbawić szans. Jeśli przyjmie się bowiem – tak jak to uczyniono w konkursie – 90 pkt. za ocenę graniczną, poniżej której nie przyznawano pieniędzy, to łatwo policzyć, że przy jednej recenzji ocenionej na 66 pkt. lub mniej, nawet gdyby pozostałe dwie recenzje przyznały projektowi ocenę maksymalną 100 pkt., to i tak zawsze znajdzie się on „pod kreską”. W ten sposób jedna recenzja, co do której – ze względu na rozbieżność ocen w stosunku do pozostałych dwóch – z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że jest mało obiektywna, dysponowała mocą weta. Innymi słowy, w świetle przyjętych procedur najmniej wiarygodna recenzja okazywała się decydująca! Przy stosowaniu takiej procedury sięganie po trzecią dodatkową recenzję było więc zbędne, bo niczego nie zmieniało – oznaczało tylko nonsensowne marnowanie zarówno czasu trzeciego recenzenta, jak i publicznych pieniędzy! A przecież racjonalne rozwiązanie problemu jest banalnie proste. Trzecia recenzja powinna być decydująca w tym sensie, że wskazywałaby, której z dwóch poprzednich recenzji nie powinno brać się pod uwagę, a po odrzuceniu skrajnej – czy to zaniżonej, czy zawyżonej – ocenę powinno ustalać się jako średnią z dwóch pozostałych.