Dlaczego mamy kiwnąć palcem, gdy klimat się zmienia?

Odpowiedź na pytanie o nasze powinności w obliczu zmian klimatycznych nie jest prosta.

Publikacja: 08.11.2024 15:48

Wbrew opinii rozmaitych polityków i proklimatycznych aktywistów wcale niełatwo jest ustalić, co na t

Wbrew opinii rozmaitych polityków i proklimatycznych aktywistów wcale niełatwo jest ustalić, co na temat zmian klimatycznych „twierdzi nauka”, jak to często ujmują. Już samo takie postawienie sprawy powinno budzić nasze zdziwienie. Na zdjęciu warszawski protest Ostatniego Pokolenia, 11 września 2024 r.

Foto: Marek Antoni Iwanczuk/Zuma Press/Forum

Tematyka ekologii i walki o klimat już od dłuższego czasu nadaje kierunek polityce europejskiej, przenika popkulturę i zaprząta głowy zarówno jej zwolenników, jak i osób sceptycznie czy wręcz wrogo do niej nastawionych. A jest się nad czym głowić, bo w dyskusji tej przecinają się wątki moralne, wskazujące na nasze zobowiązania wobec planety, klimatu tudzież przyszłych pokoleń, z ekonomicznymi i gospodarczymi, politycznymi i społecznymi. Trudności wynikają więc nie tylko z powodów światopoglądowych, jak niektórzy mogliby chcieć to widzieć, ale ze złożoności zagadnienia, ważenia argumentów z różnych dziedzin wiedzy, gdzie niepodobna być ekspertem w nich wszystkich. To z kolei pozwala regularnie eliminować z dyskusji argumenty niepożądane poprzez podważenie kompetencji strony polemizującej.

Wydaje się jednak, że nawet w sytuacji zupełnie nieprawdopodobnego dziś pogodzenia stanowisk w kwestii zmian klimatycznych, gdybyśmy, dajmy na to, uzgodnili, że te są niepokojące, a ich przyczyną jest działalność człowieka, to dyskusji by to nie zakończyło. Z tego bowiem, że klimat się zmienia, nie wynikają jeszcze żadne nasze wobec niego zobowiązania. Być może wszelką dyskusję należałoby wobec tego rozpocząć od odpowiedzi na pytanie, dlaczego mielibyśmy podejmować działania w obliczu zmieniającego się klimatu?

Czytaj więcej

Trzy dni bez smartfona równa się „Pan Tadeusz”

Komu opłaca się ekologia?

Najczęściej stajemy w obliczu dyskusji czy debaty, gdzie natrafiamy właśnie na argumenty zupełnie do siebie nieprzystające; gdzie na nawoływania do realizowania naszych zobowiązań moralnych wobec planety odpowiada się komplikacjami gospodarczymi, konkretniej, że się nam to nie opłaca (przykład mogłaby stanowić tu argumenty formułowane przez Patryka Jakiego i dr. Grzegorza Chociana podczas debaty na temat Zielonego Ładu, która odbyła się przed kilkoma miesiącami na Kanale Zero). W tym miejscu muszą się pogubić osoby nawet najbardziej moralnie oporne, jako że ciśnie się na usta pytanie, od kiedy to, co moralnie słuszne, musi się opłacać. Czy politycy tak chętnie nobilitujący tu kwestie ekonomiczne równie ochoczo przystaliby na uprawomocnienie eutanazji pod naciskiem argumentów, że niektórych pacjentów szpitalom nie opłaca się utrzymywać przy życiu? Na podstawie uproszczonej na potrzeby mediów czy potencjalnych wyborców debaty łatwo o pochopne wnioski.

Na argumenty ekonomiczne powołują się zresztą nie tylko tzw. klimatyczni negacjoniści (ang. „climate denier”). Mikołaj Drożała z Ministerstwa Klimatu i Środowiska podczas rozmowy z Łukaszem Warzechą („Super Ring”) starał się przekonywać, że obecne wydatki związane z ratowaniem klimatu mają charakter inwestycji, a więc, że w ostatecznym rozrachunku przyniosą one zyski (niestety, nie był w stanie sprecyzować, kiedy owych zysków możemy się spodziewać ani jaka będzie ich wysokość).

Kwestia samej opłacalności zielonych inicjatyw jeszcze dyskusji na gruncie ekonomii nie kończy. Dotkliwie odczuwamy już samą zapowiedź wyrzeczeń, których wkrótce przyjdzie nam dokonać, i z niepokojem obserwujemy wykładniczo narastającą ich ilość. Kolejne sfery życia mają być podporządkowane imperatywowi ratowania planety (cokolwiek miałoby to oznaczać). Energetyka, transport, hodowla, budownictwo itd. Podnoszone na gruncie ekonomii argumenty dalece wykraczają więc poza to, co dla nas wygodne czy opłacalne. Kontroli podlegać ma to, jak i ile podróżujemy, w jaki sposób mieszkamy, a nawet to, co jemy. Na celowniku znajdują się od dłuższego czasu nie tylko krowy (które wydalają gazy mające szkodzić środowisku), ale i awokado.

Realizowany przez Unię Europejską jest więc model gospodarki centralnie planowanej. Ta, co niektórych może niepokoić jeszcze bardziej niż klimatyczne zmiany, z konieczności prowadzi do totalitaryzmu, co dowodził noblista Friedrich von Hayek w swojej znanej „Drodze do zniewolenia”. Coraz to nowe regulacje, w tym wypadku mające na celu ratowanie planety, pociągają za sobą coraz to większą liczbę kolejnych regulacji, jako że gospodarka, pozwólmy sobie tutaj na ekonomiczny truizm, to system naczyń połączonych. Jeśli teoria Hayeka jest słuszna, ingerencja pojawia się nawet w sferach, do których państwo zasadniczo wstępu nie posiada, co dziś możemy obserwować gołym okiem. Sugestia wicemarszałka Sejmu Krzysztofa Bosaka, że mamy do czynienia z nowym totalitaryzmem, nie jest więc pozbawiona naukowego zaplecza.

Czy stanowisko nauki nas zobowiązuje?

Mówiąc o naukowym zapleczu, niepodobna nie wspomnieć, co na temat zmian klimatycznych „twierdzi nauka”, jak to często ujmują rozmaici politycy i proklimatyczni aktywiści. Wbrew ich opinii wcale niełatwo jest to ustalić, a nawet już samo takie postawienie sprawy powinno budzić nasze zdziwienie.

Nie istnieje coś takiego, jak stanowisko nauki w ogóle, nauka jako taka niczego nie może twierdzić. Istnieją za to naukowcy, dzięki którym nauka nie jest dogmatem, nienaruszalnym monolitem, ale przestrzenią nieustannych sporów, debat i dyskusji. Dla poglądów dowolnego profesora znajdzie się dziesięciu, równie utytułowanych, którzy będą z nim polemizować – dzięki temu nauka się rozwija. Moment, w którym zapanowałyby jednomyślność, intelektualna jednolitość, byłby znakiem jej końca i początku ideologii. Powoływanie się przez wspomnianych aktywistów i polityków na naukę, tak jakby stanowiła ona spójną całość, można więc wpisać do podręczników politycznej propagandy.

Podobnie, mówienie tu o jakiejkolwiek większości naukowców również nie musi nas przekonywać. Nauka nie jest demokratyczna, nie decyduje o niej wola większości, ale naukowe fakty, a historia pokazuje, że bardzo często to nie większość, ale właśnie ci nieliczni mają rację (nie oznacza to, że tak musi być i w tym przypadku, ale przynajmniej odmawia nam to prawa do marginalizowania tych, którzy nie zgadzają się z głównym nurtem). W nauce takiej, jak widzą ją aktywiści pokroju Wiktorii Jędroszkowiak czy bojowników Ostatniego Pokolenia, nie ma miejsca dla Koperników i Einsteinów. Niełatwo też stwierdzić, na ile wypowiedzi takie, jak ta minister klimatu i środowiska Pauliny Hennig-Kloski, że „wpływ człowieka na zmianę klimatu jest udowodniony przez naukowców”, są wynikiem ignorancji (są bowiem i tacy naukowcy, którzy kwestionują, czy ów wpływ jest jakkolwiek istotny), a na ile zwykłą manipulacją.

Wreszcie, nawet gdybyśmy byli świadkami takiego dotychczas niespotykanego w historii nauki kompromisu, gdybyśmy ustalili ponad wszelką wątpliwość, że obecne zmiany klimatyczne są niepokojące i mogą stanowić zagrożenie i, co więcej, że są na pewno spowodowane przez człowieka (przypomnijmy, że sama zmiana klimatu nie jest niczym zaskakującym ani też nie stanowi przedmiotu polemiki – klimat na naszej planecie zmieniał się od zawsze; dyskutowane pytanie dotyczy tego, czy zmiany te są niepokojące i czy odpowiada za nie człowiek), to nie oznaczałoby jeszcze tego, że mamy w związku z tym jakieś zobowiązania. Na gruncie logiki nie możemy tu jeszcze wnioskować o jakichkolwiek naszych powinnościach. Wydaje się jednak, że wiele wątpliwości, szczególnie tych ekonomicznych, straszących widmem totalitaryzmu, zanikiem klasy średniej czy postępującą pauperyzacją można by zawiesić, o ile udałoby się nam wykazać, że w grę wchodzą nasze wyższe, moralne zobowiązania.

Czytaj więcej

Obecna debata o aborcji nie ma sensu

Czy mamy zobowiązania wobec przyszłych pokoleń?

Odpowiedź na pytanie o nasze powinności w obliczu zmieniającego się klimatu nie jest prosta. Czemu mielibyśmy przypisać tu status moralny? Planecie? Klimatowi? Przyszłym pokoleniom? Na pewno nie może chodzić o nas samych, jako że wszelkie nasze potencjalne interesy zdążymy zrealizować, zanim zwiastowana zagłada nastąpi. Innymi słowy, postulatów dotyczących naszych zobowiązań moralnych wobec zmian klimatycznych nie możemy uzasadnić na gruncie etyk egoistycznych.

Z politycznych wytycznych dla Komisji Europejskiej (2024–2029) zaproponowanych przez Ursulę von der Leyen można wyciągnąć wniosek, że nasze zobowiązania nie tyle dotyczą nas samych, ile przyszłych pokoleń. Jest to spójne z założeniami Konferencji Klimatycznej COP 28 z 2023 r. (nic też nie wskazuje na to, by COP 29, które ma się odbyć 11–22 listopada tego roku, miało cokolwiek w tej kwestii zmienić) czy deklaracją UNESCO o odpowiedzialności współczesnych pokoleń za te przyszłe (1997 r.). Jakkolwiek dziwne może się wydawać to, że mielibyśmy mieć zobowiązania wobec ludzi, którzy dopiero się urodzą, nie stanowi to elementu politycznego sporu, co często się nie zdarza.

Jeśli jednak przypisujemy status moralny przyszłym pokoleniom (a nie planecie czy klimatowi), ludziom, którzy urodzą się za kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat (Mikołaj Drożała mówi o perspektywie dwóch pokoleń lub kilkudziesięciu lat), to tym bardziej przypisać musimy go tym, którzy zostali już poczęci, a to powinno wykluczyć lub przynajmniej znacząco ukrócić dyskusję o dopuszczalności aborcji. Tymczasem możemy być zaskoczeni swoistym dwójmyśleniem niektórych polityków, kiedy z jednej strony nalegają o to, by dbać o planetę ze względu na przyszłe pokolenia, a jednocześnie odmawiają podobnego statusu moralnego pokoleniom już poczętym, choć nienarodzonym.

Czy możemy szkodzić planecie?

Oczywiście, nie jest to jedyne rozwiązanie. Bardzo często w potocznej dyskusji przewija się kwestia ratowania planety tudzież klimatu i to być może właśnie im, a nie przyszłym pokoleniom, winniśmy przypisać status moralny. Wbrew pozorom i taki pogląd nie jest pozbawiony problemów. O ile bowiem przypisujemy status moralny ludziom, a często również i zwierzętom, a nawet roślinom, o tyle nasza planeta w większości składa się jednak z materii nieożywionej – a niełatwo jest mówić o statusie moralnym, dajmy na to, skał czy kamieni.

Postulaty formowane na gruncie tzw. holizmu ekologicznego również nie mogą nikogo zadowolić. Przypisywanie bowiem statusu moralnego całym biosferom, ekosystemom, pozbawia go jednocześnie jednostki, a więc i ludzi (przynajmniej w takiej mierze, w jakiej nie przyczyniają się oni do utrzymania całości ekosystemu, do jakiego należą).

Jak więc mamy rozumieć słowa Pauliny Hennig-Kloski o tym, że „działalność człowieka powoduje w różnych obszarach emisję gazów, które szkodzą planecie”? Co to właściwie znaczy „szkodzić planecie”? Czyżby miała ona jakieś preferencje co do stanu swojego istnienia?

Czyżbyśmy w przypływie niespotykanej dotychczas megalomanii nabrali przekonania, że jesteśmy w stanie zaszkodzić planecie, w której historii jesteśmy zaledwie punktem, przez której znaczną część klimat był dużo gorszy od tego, jaki przy największym wysiłku możemy jej zafundować? Czy naprawdę powinniśmy dawać wiarę, że ciało niebieskie, które przez miliony lat bombardowane było kosmicznym gruzem, a przez kolejne miliony nosiło na swoim grzbiecie dinozaury, nagle ma ponieść szkody ze względu na krowy? Na tym tle przekonanie o zobowiązaniach wobec przyszłych pokoleń, które powinno dać do myślenia zwolennikom aborcji, wydaje się jednak zupełnie rozsądne.

Pomimo takiej kontrowersji, jawnej niespójności w proaborcyjnej polityce Unii Europejskiej, a być może właśnie ze względu na nią, dyskusja ma zostać zakończona. Paulina Hennig-Kloska na temat Zielonego Ładu wypowiedziała się dość apodyktycznie: „to jest agenda, która musi być realizowana”. Wtórowała temu głośna ostatnio posłanka Paulina Matysiak i wielu innych. Podobnie, choć bez aprobaty, komentował ten stan rzeczy europoseł Patryk Jaki: „Dyskusja na ten temat jest zamknięta. Nie ma żadnej realnej dyskusji w Unii Europejskiej na temat tego, czy warto byłoby to robić”.

Pomimo nieustannego powoływania się na autorytet nauki podważa się jej fundament, jakim jest nieskrępowana możliwość dociekań i kwestionowania tego, co dotychczas ustalone. W jej miejsce wprowadzony zostaje dogmat zielonej polityki. Dogmat charakteryzuje natomiast nie naukę, ale religię.

Skojarzenie przekonań ekologicznych z religią nie jest niczym oryginalnym. Dostrzegał je choćby słoweński filozof Slavoj Żiżek, natomiast Ronald Dworkin widział w takiej perspektywie możliwość religii bez boga. I dziś o takie asocjacje nietrudno, szczególnie gdy na ekologię patrzy się przez pryzmat moralnych imperatywów i niepodważalnych dogmatów.

Politycy i aktywiści nad wyraz często zdają się wręcz personifikować planetę (na stronie internetowej EEAS, czyli Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, przeczytamy wprost, że natura cierpi, a matka ziemia wzywa nas do działania), co przywodzi na myśl wierzenia dość archaiczne: musimy przypodobać się planecie-bóstwu, bo w przeciwnym razie rozgniewa się ono i nas ukarze. Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski wprost przyznał się do wiary panteistycznej (powołując się na postać Barucha Spinozy), na tle której nie może znowu tak bardzo dziwić jego emocjonalne wezwanie do działania hasłem „planeta płonie!”.

Pozwalając sobie na dalej idący ciąg skojarzeń, można zauważyć, że polityka ekologiczna dysponuje nawet własnym systemem sprzedaży odpustów (tzw. greenwashing). Na tym tle nieźle wypadają katolicy, którzy wierzą, że otrzymali Ziemię w darze od Boga, a więc mają wszelkie powody ku temu, by o nią dbać. Niemniej, tak samo jak naukowe przesłanki nie są wystarczające dla moralnych nakazów (z tego, że klimat się zmienia, nie wynikają nasze moralne zobowiązania), tak i te religijne na pewno nie wystarczą dla zgody w kwestii działań proekologicznych.

Czytaj więcej

Powódź pokazała, że w zetknięciu z naturą nadal bywamy bezradni

A może wystarczy zmysł estetyczny?

Poza zobowiązaniami wobec nienarodzonych (a przypomnijmy, jawnie, choć bez świadomości sprzeczności, mówią o nich równie proekologiczni, co proaborcyjni politycy) mamy jeszcze inne, zupełnie prozaiczne powody, dla których możemy chcieć zadbać o nasze naturalne środowisko. Są nim bynajmniej nie względy etyczne, ale estetyczne. Nie potrzeba bowiem unijnego eksperta, byśmy mogli zauważyć, że wolimy czystą plażę, po której nie walają się niedopałki papierosów, i czyste morze, na którego falach nie unoszą się plastikowe reklamówki. Chcemy cieszyć oko bujną roślinnością, zielenią niezmąconą szarzyzną kolejnej deweloperskiej fanaberii czy porzuconymi w lesie butelkami.

Bez względu na to, którzy naukowcy w sporze o zmiany klimatyczne mają rację, argument estetyczny pozostaje w mocy. W świecie, gdzie dyskusja dotycząca katastrofy klimatycznej poszerzyła zasięg politycznej ingerencji ponad miarę znaną demokratycznym krajom, argument ten okazuje się niezwykle mało popularny. Kolejne obszary dotychczasowej wolności poddawane są politycznej kontroli. Argumentacja odwołująca się do naszego estetycznego zmysłu, niewymuszająca politycznej i ekonomicznej presji ze strony rządzących, jest po prostu mało użyteczna.

Sławomir Murawski jest nauczycielem filozofii i etyki.

Tematyka ekologii i walki o klimat już od dłuższego czasu nadaje kierunek polityce europejskiej, przenika popkulturę i zaprząta głowy zarówno jej zwolenników, jak i osób sceptycznie czy wręcz wrogo do niej nastawionych. A jest się nad czym głowić, bo w dyskusji tej przecinają się wątki moralne, wskazujące na nasze zobowiązania wobec planety, klimatu tudzież przyszłych pokoleń, z ekonomicznymi i gospodarczymi, politycznymi i społecznymi. Trudności wynikają więc nie tylko z powodów światopoglądowych, jak niektórzy mogliby chcieć to widzieć, ale ze złożoności zagadnienia, ważenia argumentów z różnych dziedzin wiedzy, gdzie niepodobna być ekspertem w nich wszystkich. To z kolei pozwala regularnie eliminować z dyskusji argumenty niepożądane poprzez podważenie kompetencji strony polemizującej.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje