Obecna debata o aborcji nie ma sensu

Niewykluczone, że istnieją dobre argumenty na rzecz aborcji, ale z pewnością nie są to te, które obecnie cieszą się równie dużą, co niezasłużoną popularnością.

Publikacja: 17.05.2024 10:00

XVI Śląska Manifa pod hasłem  „Nie spieprzcie tego co wywalczyłyśmy”, Katowice, 10.03.2024 r.

XVI Śląska Manifa pod hasłem „Nie spieprzcie tego co wywalczyłyśmy”, Katowice, 10.03.2024 r.

Foto: Beata Zawrzel/REPORTER

Arystyp z Cyreny, uczeń Sokratesa, miał ubolewać nad ludźmi, którzy kupując garnek, dokładnie go wcześniej oglądają, badają, słuchają, jaki dźwięk wydaje, a kiedy idzie o ocenę postępowania, to wydają sądy lekkomyślne, na chybił. Przykładem tego, jak niewiele się pod tym względem zmieniło, może być współczesna dyskusja o aborcji. I nie mam tu na myśli wyłącznie emocji, jakie ona wywołuje, idących za nimi wulgaryzmów czy niepokojących haseł typu: „aborcja jest ok”.

Premier Donald Tusk postawiony w marcu tego roku w obliczu decyzji marszałka Szymona Hołowni o odsunięciu dyskusji na temat aborcji powiedział: „Niezależnie od terminu, na jaki zdecyduje się pan marszałek, jeśli chodzi o procedowanie tych projektów, ja tutaj nie będę niczego z nikim negocjował. To prawo, o którym mówiliśmy, do 12. tygodnia to jest… to chyba dla wszystkich staje się już oczywiste”. Czy w istocie takie jest? Czy aby nie jest tak, że dyskusja dotycząca aborcji trwa właśnie dlatego, że o żadnych oczywistościach, wbrew temu, co chciałby na ten temat sądzić pan premier, mowy tu być nie może? Przykładowo, nikt nie kwestionuje tego, że powinniśmy pomóc topiącemu się dziecku – nie ma tu miejsca na spory. Z przerywaniem ciąży rzecz ma się przecież zgoła inaczej.

Trudno więc zrozumieć, co miałoby tu być oczywiste poza retoryczną sztuczką (skoro wszyscy tak uważają, to ja nie chcę być osamotnionym, niezgadzającym się z większością wywrotowcem). Czy to za sprawą zmęczenia tematem aborcji, czy większego zainteresowania ceramiką niż moralnością (co sugerował wspomniany wyżej Arystyp) coraz częściej ulegamy argumentom niechlujnym, leniwym, które nawet gdyby były formułowane w słusznej sprawie, nie powinny nikogo przekonywać.

Czytaj więcej

Kataryna: Piekło zerwanego kompromisu aborcyjnego

W sprawie aborcji ograniczyliśmy się do konsekwencji czynu

Jesteśmy społeczeństwem ludzi przekonanych o swoich wysokich kompetencjach do wydawania ocen moralnych, co wynika prawdopodobnie z braku powszechnego wykształcenia w zakresie etyki. Uniemożliwia nam to adekwatną ocenę argumentów i utrudnia dostrzeganie tego, co one za sobą pociągają. Za przykład niech posłużą te odwołujące się do cierpienia kobiet zmuszanych do donoszenia ciąży. Dotyczą one niepożądanych konsekwencji fizjologicznych, psychicznych czy społecznych, takich jak zaprzepaszczenie rozwoju, kariery lub edukacji (w przypadku zbyt wczesnego zajścia w ciążę). Do podobnej argumentacji, wskazując zresztą na dużo poważniejsze następstwa zakazu aborcji, uciekał się choćby marszałek Włodzimierz Czarzasty podczas rozmowy z Bogdanem Rymanowskim.

Może to być nawet bardzo przekonujące. Na gruncie etyki nie jest jednak wcale oczywiste, że to właśnie konsekwencje decydują o wartości moralnej czynu. Można wręcz uznać, że jest to pogląd dość kontrowersyjny – nie bez powodu uczymy dzieci, że cele nie uświęcają środków. Takie etyki konsekwencjalistyczne (jako przykład można podać hedonizm, epikureizm albo bardzo dziś popularny utylitaryzm, głoszący, że słuszne jest takie postępowanie, które w konsekwencji maksymalizuje szczęście jak największej liczby istot czujących, a szczęście rozumie się tu jako przyjemność) stanowią jednak tylko ułamek teorii moralnych. Obok nich, oprócz etyk odwołujących się do cnót, istnieją deontologie (takie jak etyka Immanuela Kanta czy etyka katolicka), gdzie wartość czynu zależy wyłącznie od samego czynu, jego zgodności z obiektywnymi, absolutnymi zasadami moralnymi. Możemy więc zapytać, dlaczego mielibyśmy nagle przesądzać o tym, że to właśnie konsekwencje naszych działań są istotne, a nie same czyny? Nikt przecież nie rozstrzygnął, że tak jest.

Zarodek, płód czy człowiek – w debacie o aborcji jest to bez znaczenia

Rozważania tak fundamentalnych kwestii etycznych onieśmielają, więc podejmuje się różne próby ucięcia dyskusji, omijające ten grząski grunt. Taką próbą definitywnego rozstrzygnięcia problemu aborcji jest zapożyczenie do rozważań moralnych pojęć ze słownika biologii. Mówi się więc raz o zarodkach, później o płodach. Czy jednak nie czai się tutaj petitio principii (błąd polegający na niedostatecznym uzasadnieniu – red.)? Innymi słowy, czy nie przyjmujemy w założeniach za dane tego, co dopiero ma zostać udowodnione? Jeśli bowiem nie mówimy o dziecku, tylko o płodzie, to kwestia naszej moralnej odpowiedzialności zdaje się rozmywać.

Niełatwo powiedzieć, czy taki ruch jest uzasadniony i czy cokolwiek do dyskusji (dotyczącej mimo wszystko problemu moralnego, a nie biologicznego) on wnosi. Najczęściej w tym kontekście powołujemy się na stopień rozwoju układu nerwowego i zdolność płodu do odczuwania – to właśnie do tej kategorii odwoływał się Donald Tusk, kiedy mówił o dopuszczeniu aborcji do 12. tygodnia ciąży. Nawet gdybyśmy pominęli w rachunku nieostre granice rozwoju płodu i trudności w wyznaczeniu faktycznego stanu ciąży, wciąż możemy zapytać, czy to rozwiązuje problem. Przecież nawet zwolennicy prawa kobiet do przerywania ciąży zauważają niewystarczalność kryterium czucia. Wskazać można tu choćby prof. Mary Anne Warren, która problemowi aborcji poświęciła swoją karierę akademicką.

Czytaj więcej

Mikołaj Małecki: Andrzej Duda też chciał złagodzić prawo aborcyjne

Aborcja, czyli jak uniknąć cierpienia

Pisałem tu o cierpieniu, odczuwaniu – są to kategorie często przywoływane w dyskusji i dość charakterystyczne, typowe dla określonej grupy etyk. Epikurejczycy sugerowali, że dobre życie to życie bez cierpienia, hedoniści z kolei wskazywali, że poza unikaniem bólu należy też gromadzić jak największą ilość przyjemności. Wspomniany, popularny dziś utylitaryzm nie kładzie tak wyraźnie egoistycznych akcentów i dla dobrego życia zaleca maksymalizować szczęście i minimalizować cierpienie jak największej liczby istot czujących. I to nie tylko ludzi, co pozwoli głośnemu australijskiemu utylitaryście Peterowi Singerowi twierdzić, że kontakty seksualne ludzi ze zwierzętami mogą być obustronnie satysfakcjonujące. Według niego zoofilia nie jest czymś naturalnym, ale nie obraża statusu i godności człowieka.

Czy odrzucenie tego typu etyk jest równoznaczne z aprobatą dla cierpienia kobiet albo „zmuszaniem ich do heroizmu”? Oczywiście, nie. Musimy jednak wziąć pod uwagę, że możliwe są inne, może dużo ważniejsze przesłanki dla naszego postępowania niż unikanie cierpienia, szczególnie że etyki odwołujące się do tej kategorii nie cieszą się dobrą opinią. Sokrates w swojej rozmowie z Kaliklesem w „Gorgiaszu” dowodził, że przyjemność i cierpienie nie są tożsame z dobrem i złem. Natomiast przy okazji dyskusji z Protarchosem zauważał, że życie hedonisty, który nie baczy na inne wartości, takie jak wiedza, inteligencja, właściwy osąd, byłoby życiem godnym ostrygi. Dosadniej pisał Arystoteles w 5 rozdziale I księgi „Etyki nikomachejskiej”: „Niewykształcony ogół i prostacy widzą je [szczęście] w rozkoszy; dlatego też zadowalają się życiem polegającym na używaniu”. I dalej: „Niewykształcony więc ogół objawia naturę zgoła niewolniczą, wybierając tryb życia odpowiedni dla bydła […]”.

Wspomniany Arystyp, twórca hedonizmu, słusznie zauważył, że w naszej naturze leży, by wybierać to, co przyjemne, i unikać tego, co przysparza nam cierpienia. Ludzka natura, co dziś wiemy, jest jednak bardziej złożona, niż mu się wydawało. Sam miał zresztą zbesztać pewnego człowieka chwalącego się pływackimi umiejętnościami takimi słowami: „Nie wstydzisz się chełpić umiejętnością, którą posiada każdy delfin?”. Kierowanie się w życiu zasadą przyjemności i cierpienia nie wynosi nas więc dalece ponad poziom życia świni, co dostrzegał nawet i sam twórca utylitaryzmu John Stuart Mill.

Mówienie o prawach kobiet zastąpiło dyskusję moralną

Współczesna dyskusja często, o czym już wspomniałem, odchodzi jednak od pytań typowo moralnych (czyli pytań o powinność) w kierunku problematyki polityczno-prawnej. Mówi się wówczas o prawach kobiet. „I rozumiem irytację, a nawet wściekłość kobiet, które nie chcą, żeby znowu kilku ponurych facetów zaczęło debatować, czy one mają do czegoś prawo, czy nie” – mówił Donald Tusk, trafnie oddając atmosferę wokół sporu. Jeśli jednak nie owych „kilku ponurych facetów”, to kto miałby decydować? Wydaje się być dość kuriozalnym pomysłem, by każda grupa społeczna zaczęła nagle sama decydować o swoich prawach. Teatr roszczeń doprowadziłby zaraz do zupełnego chaosu. Z tego, że pewna część kobiet chciałaby mieć prawo do aborcji, nie wynika od razu, że powinna je mieć – musi to być roszczenie dobrze uzasadnione, a przecież właśnie o to toczy się spór. Mało kto kwestionuje, że dobrym uzasadnieniem jest zagrożenie dla życia kobiety.

Czy prawo w ogóle może rozstrzygać o tym, co moralne, a co nie? Nie bez powodu zakładamy, że powinno być na odwrót – to moralność powinna stanowić fundament dla prawa. W historii znajdujemy przykre precedensy, kiedy próbowano tę kolej rzeczy odwrócić. Wystarczy przypomnieć głośną formułę Radbrucha (jeśli norma prawna w sposób jawny i oczywisty łamie normy moralne, to nie obowiązuje), która ucięła mrzonki pozytywistów prawniczych. Odwoływać się więc będziemy prędzej do prawa naturalnego, a nie tego stanowionego.

Pytanie o relację między tymi dwoma porządkami prawnymi ma długą europejską tradycję. Jej zarysy znajdujemy już u Platona. Prawem naturalnym zajmowali się stoicy, pisał na jego temat Marek Tulliusz Cyceron. Dla św. Tomasza z Akwinu, podobnie jak i dla wymienionych tu jego poprzedników, prawo to nie miało swego źródła w Bogu, ale w naturze ludzkiej, w jej rozumnej części. Wreszcie, wypowiadając wojnę moralnemu sceptycyzmowi tudzież relatywizmowi, w tradycję prawa naturalnego wpisał się Grocjusz.

Refleksja ta nie jest nawet zarezerwowana wyłącznie dla kultury wysokiej, odnajdujemy ją bowiem i w tej popularnej. Swobodnie możemy więc sparafrazować dyskusję z genialnego filmu pt. „A Man for All Seasons”: Czy gdyby Parlament [Europejski] ogłosił, że Bóg nie jest Bogiem, to stałoby się to faktem? Nie. Podobnie jak nie czyni faktu przypisanie przez ów parlament aborcji do praw kobiet. Nie jest też oczywiste, jak z kolei takie arbitralne rozwiązania raczej zdezorientowanych urzędników (na przykład tych unijnych) odnosić miałyby się do prawa naturalnego.

Oczywiście, nie jest tak, że podobnych, równie arbitralnych rozstrzygnięć w prawodawstwie stanowionym nie mamy. Na przykład dlaczego pełnoletność uzyskujemy akurat po osiągnięciu 18. roku życia, a nie dzień wcześniej – po 17 latach i 364 dniach? Czy jeden dzień, niczym za dotknięciem magicznej różdżki, czyni nas dojrzałymi i odpowiedzialnymi prawnie? Podobne rozwiązania w sprawie aborcji wprowadzane są choćby dlatego, że gdyby kobieta musiała czekać na decyzję etyków, to najpewniej nie doczekaliby się jej ani ona, ani noszone przez nią dziecko. Nie oszukujmy się jednak, że takie arbitralne rozstrzygnięcia na gruncie prawnym mają cokolwiek wspólnego z moralnością, czyli z tym, czy aborcja jest czymś moralnie dobrym, neutralnym lub złym.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Oczywiste i nieoczywiste w kwestii aborcji

Decydowanie o własnym ciele to dogmat jedynie w przypadku aborcji

Obok prób przekonania opinii publicznej, że to konsekwencje decydują o wartości moralnej naszych czynów i spekulowania, czy aborcja należy do praw kobiet lub w jakiś sposób wynika z praw człowieka, napotykamy często jeszcze jeden argument dotyczący prawa kobiety do decydowania o własnym ciele. Posłużyła się nim choćby szefowa klubu Lewicy Anna Maria Żukowska na antenie Radia Zet. Niewielki stopień, w jakim faktycznie mamy władzę nad naszymi ciałami, nie pozwala jednak przyjąć go za oczywistość.

Wyobraźmy sobie, że dźwigam w ramionach małe dziecko. Jest ono wówczas całkowicie ode mnie zależne. W pewnym momencie podejmuję decyzję, że chcę rozłożyć ramiona. Czy to, co zrobię, jest słuszne dlatego, że mam prawo decydować o własnym ciele? Niekoniecznie musi być nawet tak, że chcę w ten sposób zrobić dziecku krzywdę. Wolałbym, żeby mu się nic nie stało albo w ogóle nie mieć go na rękach, a wydaje się, że mam prawo do rozłożenia rąk. Być może mógłbym je nawet odłożyć do łóżeczka, ale dlaczego miałbym to robić, skoro prawo do dysponowania własnym ciałem ma mi przysługiwać cały czas?

Debata o aborcji jest daleka od zakończenia

Dyskusja na pewno nie jest zamknięta. Dzisiaj coraz częściej pojawia się w niej wątek klauzuli sumienia i problem znów zdaje się nie obracać wokół zagadnienia moralności, ale tego, jak uporać się z lekarzami, którzy odmawiają wykonania zbiegu. Skądinąd jest to interesująca przesłanka pozwalająca mniemać, że wartość moralna aborcji stoi pod dużym znakiem zapytania. Niełatwo jest się ustosunkować do sytuacji, w której w imię walki o prawa kobiet, mających przecież przynależeć do praw człowieka, mają zostać przekreślone inne z tych praw.

Niewykluczone, że istnieją dobre argumenty na rzecz aborcji, ale z pewnością nie są to te, które obecnie cieszą się równie dużą, co niezasłużoną popularnością. Na pewno potrzebujemy racjonalnej dyskusji, a nie przerzucania się roszczeniowymi postulatami. Tymczasem często właśnie tylko je przyjmujemy do wiadomości, nieświadomi bagażu założeń, jakie te za sobą niosą.

Obrazem naszej dezorientacji na gruncie etyki są argumenty konsekwencjalistyczne, formułowane tak, jakby miały przesądzać o rozstrzygnięciu sporu i ucinać dyskusję. Jest to tym bardziej widoczne, kiedy przy pomocy tego typu argumentów staramy się przekonać katolików, dla których czyn niesie większą wagę niż jego następstwa. Jak widać, nie ma nawet potrzeby odwoływania się do katolickiej argumentacji, kiedy ta zaproponowana przez zwolenników aborcji (a warto zaznaczyć, że to na ich barkach spoczywa ciężar dowodu) chwieje się w posadach.

W obliczu wyczuwalnego zmęczenia sporem o aborcję, który przecież trwa już tak długo i nieustannie powraca niczym bumerang, nasza argumentacja staje się coraz bardziej niechlujna oraz nacechowana emocjonalnie. Staramy się pójść na skróty lub wymyślić cokolwiek, co zdjęłoby z nas ten moralny ciężar. Przykładem tego może być propozycja referendum – zupełnie tak, jakby zrazu wola większości miała stanowić o tym, co moralnie słuszne. Nieraz przecież zdarzało się, że taka większość aprobowała pewne rozwiązania, które dziś krytykujemy jako nieludzkie i niemoralne.

Jak więc rozstrzygnąć spór? Na pewno nie na drodze emocjonalnej presji, jaką chcą na nas wywrzeć aktywiści i politycy. Nie powinniśmy też pozwolić sobie na zapomnienie, że problem jest natury moralnej i to właśnie rozwiązania na gruncie etyki nam potrzeba. Tylko dlatego, że dyskusja ta jest trudna, nie powinniśmy zadowalać się byle jakimi argumentami czy zaspokajaniem jakichkolwiek roszczeń na gruncie polityki tudzież prawa. Magdalena Biejat apeluje, by do głosu w tej sprawie dopuścić kobiety, lekarzy i aktywistów. Tymczasem jedynym głosem, o jakim nie możemy zapomnieć, to ten zdrowego rozsądku.

Sławomir Murawski jest nauczycielem filozofii i etyki.

Arystyp z Cyreny, uczeń Sokratesa, miał ubolewać nad ludźmi, którzy kupując garnek, dokładnie go wcześniej oglądają, badają, słuchają, jaki dźwięk wydaje, a kiedy idzie o ocenę postępowania, to wydają sądy lekkomyślne, na chybił. Przykładem tego, jak niewiele się pod tym względem zmieniło, może być współczesna dyskusja o aborcji. I nie mam tu na myśli wyłącznie emocji, jakie ona wywołuje, idących za nimi wulgaryzmów czy niepokojących haseł typu: „aborcja jest ok”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi