Trzy dni bez smartfona równa się „Pan Tadeusz”

To pytanie wszyscy słyszeliśmy już nieraz: dlaczego dzieci przymusza się do czytania tak długich, trudnych, a w dodatku nudnych książek? Zupełnie tak, jakby naczelne zadanie szkoły polegało na dostarczaniu przyjemnej, łatwej, bezstresowej rozrywki, a nie na edukowaniu, uwrażliwianiu na wartości, kształtowaniu charakteru.

Publikacja: 05.07.2024 10:00

Trzy dni bez smartfona równa się „Pan Tadeusz”

Foto: AdobeStock

Jeszcze nie tak dawno, na łamach „Rzeczpospolitej”, wykazywałem, jak nieprzemyślanym działaniem było odebranie nauczycielowi możliwości oceniania prac domowych. Ów projekt opierał się w pewnej mierze na założeniu, że młodzież ma kompetencje do oceny tego, czego i w jaki sposób powinna się uczyć. Jak bowiem przyznała sama minister edukacji Barbara Nowacka, był on wielokrotnie konsultowany przede wszystkim z młodzieżą.

Tym razem, przy okazji zmian dotyczących lektur szkolnych, młodzież została pominięta na rzecz szerzej nieznanych ekspertów, a odpowiedzialność pani minister została sprowadzona do złożenia podpisu i, jak twierdzi, sporu o „Chłopów” Reymonta, w obronie których miała stanąć. Niemniej, podobnie jak w przypadku wspomnianych prac domowych, wydaje się, że cele i założenia przesłoniły koszty i nikt nie zadał sobie pytania, po co lektury szkolne właściwie są. Innymi słowy, pytania o to, co chcemy osiągnąć, nakazując dzieciom czytać takie, a nie inne książki.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Historia literatury według Barbary Nowackiej

Minister edukacji obniża wymagania wobec uczniów. To jak dostosowywać przepisy drogowe do pijanych kierowców, zamiast leczyć ich z alkoholizmu 

Kiedy niepokój budzą proponowane zmiany, m.in. ograniczenie lektury „Pana Tadeusza” do kilku wybranych fragmentów, jeszcze bardziej niepokojące muszą się wydać racje, jakie za tymi zmianami stoją. Dotychczasowa lista lektur była, według pani minister, zbyt długa i nieczytana. Do tego zawierała pozycje, których archaiczny język miał być zupełnie niezrozumiały dla młodzieży i, co więcej, znajdowały się tam treści indoktrynacyjne.

W założeniu zmiany mają więc zachęcić młodzież do czytania i zrozumienia literatury, a nie sięgania po internetowe opracowania: „Jak pytamy dziś młodzież szkolną, czy przeczytali, to jak oni widzą grubość książki i czytają język, który jest dla nich jeszcze bardziej archaiczny, to odrzucają w całości. Ja chcę, żeby oni w kawałkach poznali, a jak poznają w kawałkach, to pewnie się zaciekawią” – mówiła minister Nowacka na antenie Radia Zet.

Niewątpliwie polityka ministerstwa jest tutaj bardzo konsekwentna. Szkoła ma być przyjaźniejsza i mniej stresująca. Ma być miejscem, gdzie dotychczas przeciążone dzieci będą miały zapewniony czas na samorozwój. Czy to aby na pewno dobry kierunek? Skoro bowiem coś takiego jak grubość książki czy zawarty w niej język nie było wyzwaniem dla młodzieży jeszcze kilka lat temu, a teraz nagle się nim stało, to czy nie popełniliśmy gdzieś po drodze poważnego błędu? Czy nie powinniśmy leczyć raczej przyczyny, zamiast dostosowywać edukację do skutków naszego zaniedbania?

W pierwszej kolejności należałoby się poważnie zastanowić, ile prawdy jest w przekonaniu, że młodzież szkolna jest „przeciążona” pracą (przy okazji zmian dotyczących prac domowych chętnie mówiła o tym pani minister, a ostatnio w tym duchu wypowiedziała się aktorka Maja Ostaszewska, twierdząc, że „dzieci są zadręczane”). Niełatwo bowiem pogodzić tę tezę z wynikami badań (Common Sense Media), sugerującymi, że młodzież potrafi dziennie spędzić nawet cztery godziny, wpatrując się w ekran smartfona, czy raportem Nastolatki 3.0 mówiącym o tym, że dzieci codziennie poświęcają ponad pięć i pół godziny na przeglądanie internetu (możemy założyć, że to również za pośrednictwem smartfonów, których szkodliwy wpływ na rozwój dziecka, jego mózgu, jest dziś dla badaczy czymś oczywistym). Jak w świetle tych danych można rozsądnie mówić o „przeciążeniu” czy „zadręczaniu”?

Lec w gruzach muszą też marzenia o tym, że takie odciążone od obowiązków szkolnych dzieci samorzutnie będą rozwijać swoje pasje i zainteresowania czy spotykać się z rówieśnikami. Doświadczenie pracy w szkole pokazuje, że jedynym pomysłem na zagospodarowanie swojego wolnego czasu, jaki zdecydowanej większości młodzieży przychodzi do głowy, jest sięgnięcie po telefon.

Oczywiście, można wysnuć tu teorię, że to sposób na ucieczkę od domniemanego natłoku obowiązków szkolnych, który zdaje się częściej doskwierać rodzicom niż ich dzieciom. Czas spędzany przed ekranami sugeruje jednak, że to coś więcej niż tylko ucieczka, a raczej nowy, dla nas jeszcze niezrozumiały sposób życia. W każdym razie nie powinno nas zaskakiwać, że taki bodźcowany kolorowymi, dziesięciosekundowymi filmikami na TikToku mózg nastolatka odmawia koncentracji, jakiej wymagałaby od niego kilkusetstronicowa książka statycznych czarnych liter na białym tle kartki (zwracał na to uwagę również prof. Wawrzyniec Rymkiewicz).

Ministerstwo Edukacji nie proponuje nam rozwiązania tego postępującego, wtórnego analfabetyzmu, chyba że za rozwiązanie uznamy dostosowanie wymogów edukacyjnych do obniżających się kompetencji poznawczych dzieci i młodzieży. Przypomina to trochę sytuację, w której zamiast leczyć ludzi z alkoholizmu, zadecydowalibyśmy o dostosowaniu przepisów ruchu drogowego czy grafików pracy do ich możliwości. Nie tędy droga. Kiedy mówimy o sylwetce absolwenta, nie mówimy, jaki ktoś jest (niezdolny do zrozumienia czy przeczytania „Pana Tadeusza” w całości), tylko jaki ktoś ma być. Wydaje się, że rozróżnienie tych dwóch porządków, opisowego i normatywnego, sprawia dziś pani minister kłopot.

„Poker face” Lady Gagi, a potem Bach? Zbyt duże wyzwanie

Niezrozumienie tego wychowawczego aspektu lektur szkolnych prowokuje pytania, które wszyscy słyszeliśmy już nieraz: dlaczego dzieci przymusza się do czytania tak długich, trudnych, a w dodatku nudnych książek? Zupełnie tak jakby naczelne zadanie szkoły polegało na dostarczaniu przyjemnej, łatwej, bezstresowej rozrywki, a nie na edukowaniu, uwrażliwianiu na wartości, kształtowaniu charakteru. Akcent zostaje położony nie na dobro polskiej edukacji, ale na wygodę młodzieży: „Konsultowaliśmy z praktykami i metodykami, by lista lektur była taka, żeby młodzież chciała czytać”. Czy nie powinniśmy raczej skupić się na tym, by pokazać młodzieży, jaka literatura jest wartościowa, jaką literaturę młodzież powinna chcieć czytać?

Wybitny angielski filozof sir Roger Scruton trafnie zauważył, że proponowanie dzieciom takiej, a nie innej literatury, reprezentującej kulturę wysoką, ma dostarczyć im narzędzi do oceny literatury w ogóle: „Jak zatem powinna przebiegać edukacja literacka? Wydaje się oczywiste, że uczeń powinien jak najwcześniej przyswoić sobie ideę dzieła klasycznego (…), czyli dzieła, które jest czytane przez kolejne pokolenia i dostarcza miary porównawczej dla innych, pośledniejszych utworów”. Analogicznie, dzieci wychowane na pozbawionym melodii, składającym się z jednej nuty „Poker Face” Lady Gagi będą niezdolne do docenienia czy nawet słuchania Bacha, który będzie stanowił dla nich zbyt duże wyzwanie. Trudno jednak byłoby zachwycić się komuś wychowanemu na muzyce klasycznej przemijającą gwiazdką popu. Uczeń nie powinien więc czytać tego, co łatwe i przyjemne tudzież aktualne i jemu bliskie, jak się niektórym wydaje, ale to, co warte jest przeczytania, co uzbroi go w narzędzia niezbędne nie tylko do rozumienia kultury wysokiej, co pozwoli jej przetrwać, ale i do trafnej oceny treści kultury w ogóle.

Lektury szkolne nie powinny więc odnosić się do tego, jaka młodzież jest, tylko do tego, jaka powinna być. Niezrozumienie tego faktu skutkuje ignorancją w kwestii uniwersalnych wartości, jakie za nimi stoją, czego następstwem są rojenia na temat konieczności dostosowania treści do tego, co dla młodzieży jest aktualne, bliskie, przystępne. „Aktualność jest określeniem tego, co najmniej istotne” – miał stwierdzić kolumbijski aforysta Nicolás Gómez Dávila, co w kontekście ponadczasowych treści, jakimi staramy się zarazić młodzież, jest obserwacją jakże trafną.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Zagadka listy lektur

Jak tworzyć listę lektur. Nie powinny nam przyświecać rewelacje minister Nowackiej

Wydaje się, że pracując nad listą lektur, jesteśmy w pewnej mierze skazani na własne, subiektywne przeświadczenia, mniemania. W ten sposób moglibyśmy chcieć usprawiedliwiać zapowiedziane zmiany. W jaki bowiem sposób mielibyśmy przesądzić o tym, że na liście lektur powinna znaleźć się ta, a nie inna książka? Osobiście chciałbym, by znalazł się tam „Gorgiasz” Platona i choć niepodobna przecenić wartość tego filozofa, można wskazać racje za tym, by zamiast niego znaleźli się tam mniej zasłużeni, ale polscy autorzy. Argumenty takie można ważyć, wzmacniać i osłabiać, ale czy to świadczy o tym, że dobór lektur zawsze ma zależeć od indywidualnych preferencji aktualnego ministra edukacji?

Jeśli wyjdziemy z założenia, mam nadzieję mało kontrowersyjnego, że naszym celem jest kształtowanie wśród młodzieży wartościowych postaw, to okaże się, że wcale nie jesteśmy pozbawieni odpowiedniego, możliwie obiektywnego kryterium dla doboru niektórych pozycji na liście lektur. Takiego kryterium dostarczyć może nam historia i poddane jej sprawdzianowi postaci.

Wystarczy sięgnąć po znakomite „Żywoty równoległe” prof. Andrzeja Nowaka, by przekonać się, jak łatwo można znaleźć wspólny mianownik dla wychowania i, w konsekwencji, postaw najwybitniejszych Polaków minionego wieku. Czy weźmiemy za przykład wychowanego na Mickiewiczu (którego „Pana Tadeusza”, przypomnijmy, młodzież ma teraz czytać ledwie fragmenty) i Słowackim Karola Wojtyłę, czy Witolda Pileckiego (którego wizerunek jakże znamiennie usunięto niedawno z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku) ukształtowanego nie tylko przez nadmienionych poetów, ale też przez tradycję rycerską, sienkiewiczowską („Potop”również czytany ma być we fragmentach, co dla dzieła fabularnego jest przecież pomysłem zupełnie kuriozalnym). Jeśli chcemy mieć nadzieję na to, że młodzież będzie aspirować do takich wzorów, to przyświecać nie powinny nam nowinkarskie teorie pedagogiczne albo rewelacje minister Nowackiej na temat omówionego wyżej „przeciążenia dzieci” czy indoktrynacji (z którą przecież bardziej się kojarzy usuwanie niż dodawanie książek do listy lektur; a przynajmniej nie jest do końca jasne, dlaczego jedna z tych czynności miałaby być bardziej indoktrynacyjna niż druga), ale treści, których wartość potwierdziła sama historia.

Następcy Barbary Nowackiej nazwisko Rymkiewicz nic już nie powie? 

Cóż jednak zrobić w obliczu trafnej diagnozy minister Nowackiej, że młodzież najczęściej ucieka się do czytania streszczeń czy opracowań? Czy naprawdę więc tak złym pomysłem jest zmobilizowanie jej do przeczytania choćby fragmentów wielkich dzieł polskiej literatury? Pani minister nie kryje nadziei, że czytając te fragmenty, młodzież zainteresuje się nimi na tyle, że przeczyta całość. Nadzieję tę można nawet podzielać, jeśli nie zna się współczesnej młodzieży i realiów, w jakich się ona obraca.

Jak pisałem wyżej, dla nawykłego do krótkotrwałego skupiania uwagi, wytrenowanego na TikToku mózgu nastolatka, nieustannie domagającego się kolejnych zastrzyków dopaminy, książka nie jest niczym interesującym – nie stanowi konkurencji dla krzykliwych, kolorowych, dziesięciosekundowych filmików na telefonie. Taki nastolatek za pośrednictwem smartfona został zresztą pozbawiony wyobraźni (którą wspomniany Scruton przeciwstawia czczemu fantazjowaniu) niezbędnej do jej odczytania, a więc i szans na to, by na podstawie fragmentu zainteresować się całością.

Jeśli młodzież szuka wytrychów, drogi na skróty, która pozwoli jej obejść nieprzystępne książki, to dalsze obniżanie wobec niej wymagań nie sprawi, że będzie ona robiła więcej, ale raczej jeszcze mniej niż dotychczas. Uczniowie otrzymają dyspensę, a co gorsza, wychowanie przyzwalające na fragmentaryczne podchodzenie do problemów i wyzwań. Zamiast uczyć systematyczności, odpowiedzialności i konsekwencji w działaniu, szkoła minister Nowackiej ma budować w dzieciach przekonanie o tym, że do rzeczy wystarczy podejść powierzchownie, byle jak.

Takie rozumowanie prowadzi nas na manowce. Nietrudno bowiem dokonać obserwacji, że skoro w obliczu ilości wiedzy wymaganej na sprawdzianach dzieci sięgają po ściągi, to powinniśmy podjąć analogiczne decyzje wobec tych, jakie zapadły przy okazji lektur i sięgania przez dzieci po streszczenia i opracowania. Czy wobec wyrabiania w tych dzieciach jakże niebezpiecznego przekonania, że rzeczywistość zawsze dostosuje się do ich możliwości, wymaganie od nich przeczytania kilku książek jest tak wielką niesprawiedliwością i krzywdą?

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Rząd Donalda Tuska kontra elektorat

Jeśli przyjmiemy, że czas na przeczytanie „Potopu” to 16 godzin, a na „Pana Tadeusza” potrzeba 12 (szacunki oparte na serwisie lubimyczytac.pl, gdzie przyjmuje się tempo czytania około 200 słów na minutę), to okaże się, że nie wymagamy od dzieci więcej, jak czasu, który poświęcają na wpatrywanie się w telefon w ciągu trzech dni – bo tyle zajęłaby im średnio lektura tych książek, gdyby przedłożyły jej wartość nad treści TikToka czy YouTube’a. Warto to powtórzyć: gdyby dziecko czytało „Pana Tadeusza”, zamiast patrzeć w ekran smartfona, to przeczytałoby całość w ciągu trzech dni! Tymczasem niedługo może się okazać, że pozostawione fragmenty epopei okażą się zbyt dużym dla ucznia wyzwaniem. Czy wówczas dobrym posunięciem będzie ograniczenie liczby tych fragmentów? Jaki kolejny ruch będzie nas czekał?

Dzisiejsza młodzież, z której minister Nowacka chce zdejmować kolejne obowiązki (przypomnijmy, że na pierwszy ogień poszły prace domowe), już wkrótce będzie miała prawa wyborcze, a jej część będzie piastować ważne stanowiska w państwie. Być może warto zastanowić się nad tą perspektywą. Jeśli bowiem dziś poziom edukacji pani minister pozwala jej mówić o „niejakim Rymkiewiczu”, to niedługo może się okazać, że nazwisko to dla kolejnego ministra edukacji będzie już zupełnie obce.

Czy zmiany mające uczynić proces edukacyjny przyjaźniejszym i przystępniejszym dla uczniów dadzą im wykształcenie umożliwiające wzięcie na siebie odpowiedzialności za intelektualny ciężar demokracji? Czy aktualny poziom komfortu dzieci i młodzieży jest ważniejszy od ich przyszłości? Najwyższy czas zadać sobie te pytania.

Sławomir Murawski

Nauczyciel filozofii i etyki.

Jeszcze nie tak dawno, na łamach „Rzeczpospolitej”, wykazywałem, jak nieprzemyślanym działaniem było odebranie nauczycielowi możliwości oceniania prac domowych. Ów projekt opierał się w pewnej mierze na założeniu, że młodzież ma kompetencje do oceny tego, czego i w jaki sposób powinna się uczyć. Jak bowiem przyznała sama minister edukacji Barbara Nowacka, był on wielokrotnie konsultowany przede wszystkim z młodzieżą.

Tym razem, przy okazji zmian dotyczących lektur szkolnych, młodzież została pominięta na rzecz szerzej nieznanych ekspertów, a odpowiedzialność pani minister została sprowadzona do złożenia podpisu i, jak twierdzi, sporu o „Chłopów” Reymonta, w obronie których miała stanąć. Niemniej, podobnie jak w przypadku wspomnianych prac domowych, wydaje się, że cele i założenia przesłoniły koszty i nikt nie zadał sobie pytania, po co lektury szkolne właściwie są. Innymi słowy, pytania o to, co chcemy osiągnąć, nakazując dzieciom czytać takie, a nie inne książki.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich