Idea zawsze kroczy przed realiami. Marzenie – przed smutkiem rzeczywistości. Nadzieja – przed rozczarowaniem. Plan – przed jego realizacją. Nigdy nie jest i nie było inaczej. Gdzieś głęboko mam wciąż schowane notatki z exposé Beaty Szydło z 2015 roku, w którym przekonywała o potrzebie jedności narodowej i obiecywała pojednać Polaków. Niektórzy w te zapewnienia wierzyli, inni z góry wiedzieli, że rząd PiS podzieli Polaków jak nikt wcześniej. W sumie trzeba było być idiotą, by w to wierzyć; zapomnieć o Macierewiczu, miesięcznicach smoleńskich, czysto instrumentalnych oskarżeniach Tuska o spisek z Putinem, hektolitrach pomyj wylanych na poprzedników u władzy. A jednak byli tacy, którzy wierzyli.
Czytaj więcej
Moralna słuszność protestu to jedno. Drugie to przytomne postrzeganie świata.
Donald Tusk obiecał Polskę uśmiechniętą. Czy rządzący naprawdę nie widzą wyrwy między oczekiwaniami a ich spełnieniem?
Nadzieja kroczy przed rozczarowaniem, plan – przed realizacją. W przypadku Tuska przed rokiem wszystko było bardziej oczywiste. Poza lojalistami PiS (a nie jest to mała grupa) większość Polaków miała dość rządów Kaczyńskiego i jego przybocznych. Można się oczywiście szeroko rozpisywać o tym, co było główną przyczyną dezakceptacji, ale jedna sprawa wysuwa się na plan pierwszy. Jarosław Kaczyński ukochał rządzenie poprzez konflikt. To codzienne wywoływanie pożarów tylko po to, by natychmiast wzywać straż pożarną, ba, pospolite ruszenie z gaśnicami, stało się dla ludzi po prostu męczące. Konflikt jest u Kaczyńskiego istotą polityki. Jak nie z Tuskiem, to z Niemcami. Jak nie z Niemcami, to z Kijowem. Jak nie z Kijowem, to z Brukselą. Z lekarzami, pielęgniarkami, rolnikami, prawnikami, sędziami, dziennikarzami. Zawsze w kogoś trzeba było uderzyć. Komuś grozić. A wrogiem czyhającym na Polskę mógł być każdy. Aktywiści LGBT, migranci w kraju i za płotem. Od ciosów każdej z tych grup Polska mogła się zatrząsać, utracić suwerenność itd., itp. A właściwie nie. Nie mogła, bo na jej straży stał Jarosław ze swoją ekipą cudotwórców ochrzczonych przez naród barwnymi pseudonimami: Kura, Pinokio, Jojo. Tylko najbliższy z najbliższych, minister Błaszczak, nie miał przezwiska, głównie ze względu na swoją kompletną przejrzystość.
Cóż. Takie są prawidła polityki. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Tusk obiecał zastąpić Polskę permanentnego konfliktu Polską uśmiechniętą. Nie obiecywał jedności narodowej, ale mówił o końcu polityki podziałów. Jego wkraczanie na scenę nie było łatwe. Przypominało zdobywanie Berlina przez sojusznicze armie w 1945 roku. Broniona była każda stacja metra, każda kamienica, nie mówiąc o PiS-owskiej Kancelarii Rzeszy, czyli budynkach TVP na Woronicza i placu Powstańców w Warszawie. Udało się. Mimo trwających po dziś dyskusji i protestów rząd przejął efektywną kontrolę nad większością instytucji państwa i próbuje stosować się do reguł prawa. Nie zawsze to jest łatwe, bo... Trybunał Konstytucyjny Przyłębskiej, nieakceptowana przez UE izba w Sądzie Najwyższym, neosędziowie, KRS etc. Ale jakoś daje się rządzić. Jakoś. Dobre słowo. Niestety, tylko „jakoś”, a na pewno „bez uśmiechu”. Czyli w sposób, który znacząco odbiega od zapowiedzi z kampanii.