Charles Kupchan: Po wyborach w USA spodziewam się aktów przemocy politycznej

Wierzę, że Kamala Harris rozumie, iż największą nadzieją dla świata jest partnerstwo. Zwłaszcza w czasach, kiedy władza oddala się od Zachodu. A największym błędem Donalda Trumpa jest to, że nie rozumie, iż nie można działać samemu w zglobalizowanym świecie - mówi Charles Kupchan, ekspert ds. Europy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego za prezydentury Baracka Obamy.

Publikacja: 31.10.2024 10:25

Charles Kupchan przekonuje, że Kamala Harris byłaby dla świata bezpieczniejsza niż Donald Trump. Na

Charles Kupchan przekonuje, że Kamala Harris byłaby dla świata bezpieczniejsza niż Donald Trump. Na zdjęciu były prezydent na wiecu w stanie Georgia (23 października), podczas którego wyświetlał swoim zwolennikom filmiki z Harris i mówił: „Ta kobieta jest szalona”

Foto: CHRISTIAN MONTERROSA/AFP

Ekspert ds. Europy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego w gabinecie Baracka Obamy, członek amerykański

Ekspert ds. Europy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego w gabinecie Baracka Obamy, członek amerykańskiego think tanku Council on Foreign Relations, profesor Uniwersytetu Georgetown

MATERIAŁY PRASOWE

Plus Minus: Zacznijmy od ogólnego nastroju w USA. Czy ludzie uważają, że wybory 5 listopada będą przełomowe?

Myślę, że większość Amerykanów rozumie, że są to prawdopodobnie jedne z najważniejszych wyborów w historii Ameryki. Powiedziałbym, że ogólny nastrój jest nerwowy i podejrzewam, że niepokój jest po obu stronach, częściowo dlatego, że wyścig jest niezwykle wyrównany. Nikt tak naprawdę nie może zgadnąć, kto wygra. Jest możliwe, że znów znajdziemy się w sytuacji, w której wynik będzie kwestionowany, lub w której nie będziemy mieli od razu wyraźnego zwycięzcy. Więc jest po prostu ogólne poczucie niepokoju, które ogarnęło kraj. Podejrzewam, że pochodzi ono bardziej od tych z nas, którzy są po stronie demokratów.

Czy w przekonaniu Amerykanów to naprawdę punkt zwrotny?

Cóż, tak i nie. To punkt zwrotny w tym sensie, że ktokolwiek wygra, Stany Zjednoczone naprawdę rozpoczną nowy rozdział, a to dlatego, że jeśli wygra Donald Trump, to wiemy, że zerwie z polityką poprzedniej ekipy. Co do Kamali Harris, to na pierwszy rzut oka wygląda na to, że kontynuowałaby politykę Joe Bidena. Osobiście jednak nie jestem pewien, czy tak właśnie byłoby. Myślę, że jest zupełnie innym typem polityka. Z zupełnie innym doświadczeniem, a jej polityczna tożsamość wywodzi się z zupełnie innych okoliczności historycznych niż Bidena. Tak czy inaczej, w zależności od wyboru kraj pójdzie w innych kierunkach. Zarazem uważam, że wybory nie będą punktem zwrotnym w tym sensie, że ktokolwiek by wygrał, Stany Zjednoczone przejdą przez okres politycznego niepokoju i podziałów politycznych, które będą długotrwałe. To się nie skończy 5 listopada. Pozostaniemy podzielonym krajem, spolaryzowanym, wściekłym, i myślę, że tak po prostu będzie przez dłuższy czas. Prawdopodobnie przez co najmniej kolejne pokolenie.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Ani Trump, ani Kamala nie uzdrowią Ameryki w cztery lata

Amerykanie, którzy czują się pominięci, głosują na Donalda Trumpa, choć najwięcej zrobiłaby dla nich Kamala Harris. „On pogorszy ich życie”

Jestem świadomy polaryzacji Ameryki, ale to nie tylko wasza specjalność. Podobnie jest w Europie, również w Polsce. Rozumiem, że nikt nie ma cudownej odpowiedzi na problemy współczesnej Ameryki. Kto jednak jest bliżej recepty politycznej, która pogodziłaby kraj?

Amerykańska polityka stoi w obliczu następującego paradoksu. Ci Amerykanie, którzy czują się pominięci, którzy czują, że polityczny establishment odwrócił się od nich, głosują na Trumpa. To głos protestu. To głos antyestablishmentowy. Moim zdaniem, rzeczywistość jest jednak taka, że ​​osobą, która zrobi dla nich najwięcej, jest Kamala Harris, a nie Donald Trump. Dzieje się tak, ponieważ Stany Zjednoczone naprawdę potrzebują, aby pracujący Amerykanie stanęli na nogi, przywrócili mobilność społeczną i poprawili jakość życia, szczególnie osób o niższym poziomie wykształcenia. Moim zdaniem nie uda się tego osiągnąć, pozwalając rządzić rynkowi. Zostanie to osiągnięte dzięki zestawowi mądrej polityki rządowej w zakresie: edukacji, inwestycji w infrastrukturę, w opiekę nad dziećmi, inwestycji, które z czasem odbudują klasę średnią, serce amerykańskiej gospodarki. Jesteśmy w momencie, w którym ci wyborcy powinni głosować na demokratów, ponieważ myślę, że demokraci są bardziej skłonni rozwiązać problemy. Ale z jednej strony są rozżaleni, z drugiej atakowani polityką tożsamościową, głosują więc na kandydata, który, jak sądzę, pogorszy ich życie.

Trump nazywa Kamalę komunistką. Czy to tylko i wyłącznie obelga?

To zniewaga. Myślę, że pod wieloma względami Partia Demokratyczna musi wrócić do swoich socjaldemokratycznych korzeni, do partii, która przypominałaby centrolewicową partię europejską. Taką, która wierzy, że rząd ma do odegrania rolę w gospodarce, ma chronić przed ekscesami na rynku, która wierzy w potrzebę zmniejszania nierówności. To nie są poglądy komunistyczne. To poglądy, które centrowi i centrolewicowi Amerykanie prezentują od zawsze. Partia Demokratyczna w latach 90. przesunęła się na prawo i stała się w mniejszym stopniu partią socjaldemokratyczną, partią związków zawodowych i pracujących Amerykanów. Pod wieloma względami to właśnie wtedy zobaczyliśmy sojusz szczególnie białej klasy robotniczej z republikanami. Ale myślę, że ostatecznie demokraci zrobią najlepiej, wracając do tradycji amerykańskiej odmiany socjaldemokracji w celu odwoływania się do klasy robotniczej i postrzegania rządu jako rozwiązania, a nie problemu. Trump postrzega rząd jako problem.

Taka właśnie będzie oferta Kamali dla Amerykanów po jej wyborze?

Cóż, przedstawiła już zestaw obietnic wyborczych. Nazywa to „gospodarką szans”, ale nazwałbym to zapowiedzią wysiłku na rzecz obniżenia cen żywności i podstawowych artykułów pierwszej potrzeby. To pomoc w opiece nad dziećmi oraz nad osobami starszymi. To polityka, która ułatwi Amerykanom posiadanie domu. Jedną z opcji jest pomoc we wpłacie zaliczki na mieszkanie. Inną opcją jest dawanie zachęt branży budowlanej do budowy większej liczby mieszkań, ponieważ zmagamy się z ich niedoborem. To jeden z powodów, dla których czynsze są wysokie, a posiadanie domu jest poza zasięgiem wielu Amerykanów. Uważam, że tego rodzaju kierunki polityki są potrzebne, a Kamala Harris chciałaby je wdrożyć. Kluczowe pytanie brzmi, czy może jej się to udać. Nie jest to możliwe bez Kongresu. Bez demokratycznej większości w nim. Dokładnie to stało się z Joe Bidenem. Jeśli wrócisz do jego pierwotnego projektu Build Back Better (Odbudowywać lepiej; ustawa o nowych programach socjalnych – red.), to chciał na ten projekt 3 mld dol. Pod wieloma względami był to plan podobny do planu Kamali Harris. Co się stało? Został zablokowany w Kongresie. Wiele będzie zależało nie tylko od tego, kto wygra wybory prezydenckie, ale także od tego, kto zdobędzie większość w Izbie Reprezentantów i w Senacie.

Jakiej polityki wewnętrznej spodziewa się pan po Trumpie?

Powiedziałbym, że najważniejszą jej cechą mogą być cła. Trump bowiem chce obniżyć podatki i podnieść cła. W pewnym momencie nawet rozważał powrót do XIX w. Był to okres, w którym Stany Zjednoczone nie miały podatku dochodowego. Mieliśmy krótko podatek dochodowy podczas wojny secesyjnej, ale regularny pojawił się dopiero w XX wieku. Rząd federalny finansował się z ceł. Niektórzy republikanie, w tym Trump, wspominali o powrocie do tego. Mielibyśmy dalszą deregulację, ograniczenie biurokracji, obniżenie podatków, drastyczne podniesienie ceł. Podobnie jak w jego pierwszej kadencji, ale jeszcze bardziej dalekosiężne.

Czy Trump zemści się na swoich przeciwnikach i przekroczy granice praworządności?

Może powinienem napić się whisky przed odpowiedzią na to pytanie. Martwię się o to. Powiedziałbym, że moim największym zmartwieniem w związku z ponownym wyborem Trumpa są szkody, jakie mógłby wyrządzić amerykańskiej demokracji. Mówi o demontażu rządu federalnego, mówi o przekształceniu Departamentu Sprawiedliwości w narzędzie władzy wykonawczej i wykorzystaniu go do ścigania przeciwników politycznych. Myślę, że wierzy, iż prawne niebezpieczeństwo, w którym się obecnie znajduje, to polityczna zemsta. Oni chcą go dopaść, a on chce zrobić to samo im. Tak, może przekroczyć granice liberalnej demokracji. Otwarcie mówił o potencjalnym wykorzystaniu armii USA do zaprowadzenia porządku w kraju, do łapania milionów nielegalnych migrantów i deportowania ich.

Czy spodziewam się powszechnej przemocy w trakcie lub po wyborach? Raczej nie. Czy myślę, że przetrwamy następne tygodnie i miesiące w ogóle bez przemocy? Też nie, spodziewam się przynajmniej odizolowanych aktów przemocy politycznej.

Trump zwykle przenosi zasady biznesowe do polityki. Handluje z elektoratem i partnerami politycznymi. Na czym może polegać taka polityka w sprawach wewnętrznych?

Czy zrobiłby to samo w kraju? Tak, myślę, że taki właśnie jest Trump. Jest nastawiony bardzo transakcyjnie. Nie uważam, żeby był osobą zasadniczą. Jest negocjatorem. I myślę, że jedną z największych różnic między Trumpem 2.0 a Trumpem 1.0 byłoby to, że Trump 1.0 był, moim zdaniem, skromną wersją tego, co dopiero może nastąpić. A to dlatego, że Trump 1.0 był kontrolowany przez establishment. Jeśli spojrzy się na wiele osób wokół niego, Mike’a Pompeo, Rexa Tillersona, Johna Boltona, gen. H.R. McMastera i Jamesa Mattisa, to wszyscy oni byli, jak ich nazywamy, „dorosłymi w pokoju”, czyli poważnymi ludźmi. I próbowali powstrzymać Trumpa przed robieniem naprawdę szalonych rzeczy. Myślę, że Trump wyciągnął z tego wnioski. Ludzie wokół niego w kampanii są prawdziwymi wyznawcami. I w konsekwencji myślę, że jego polityka wewnętrzna może być bardziej twarda, o wiele bardziej bezkompromisowa.

To jedna z reguł polityki. Radykalizacja po powrocie do władzy. Mieliśmy to samo w Polsce. Pierwszy rząd Jarosława Kaczyńskiego był mniej radykalny. Był tylko zapowiedzią przyszłości. Drugi był o wiele bardziej agresywny, dewastatorski wobec praworządności. Kaczyński 1.0 był mniej radykalny od swojej wersji 2.0.

I to jest jedno z największych zmartwień, ponieważ patrząc na Polskę, Węgry czy Turcję, możemy zobaczyć procesy dewastowania demokracji, które były całkiem legalne. Recep Erdogan i Viktor Orbán to nie byli ludzie, którzy doszli do władzy w sposób niezgodny z konstytucją. Problem polega na tym, że gdy już zostają legalnie wybrani, korumpują system. Zmieniają go. I często, gdy przejdzie się przez tę fazę, bardzo trudno jest wrócić. Polska jest dobrym przykładem kraju, który powrócił.

Kosztem ogromnego wysiłku.

Naprawdę świetna robota.

Również ze strony polskich mediów. Ale w Stanach też macie ogromny system wolnych mediów, więc sytuacja nie jest beznadziejna.

Mamy świetne media i mamy całkiem silne społeczeństwo obywatelskie, takie jak w Polsce. I do tej pory system działał w tym sensie, że sądy – instytucja kluczowa – są nadal niezależne. Sąd Najwyższy stał się dość upolityczniony, ale ogólnie system nadal funkcjonuje. I dlatego Trumpowi nie byłoby łatwo go obalić. Myślę jednak, że zobaczylibyśmy pod wieloma względami to, co widzieliście w Polsce, demokracja byłaby rozbierana kawałek po kawałku. Tu gazeta, tam stacja telewizyjna, tu sędzia; i powoli, powoli, postępowałby proces. W pewnym momencie budzisz się i jesteś po ciemnej stronie.

A co z Kamalą? O niej mówi się w kręgach krytyków, że byłaby marionetką kierowaną przez tzw. deep state, czyli ukryte struktury kierujące państwem, lub przez biznes. Czy jest w tym ziarno prawdy?

Nie. Choć to tylko moje spekulacje, ponieważ jej nie znam. Niewiele o niej wiem. Sądząc po jej pochodzeniu, myślę, że byłaby zasadniczo nową twarzą, powiewem świeżego powietrza w tym sensie, że pochodzi z zupełnie innego miejsca niż Biden. Była lokalną polityczką. Była prokuratorem publicznym. Pochodzi z mieszanego środowiska, matka z Azji Południowej, ojciec z Jamajki. Jest żoną Żyda. Nie można było uzyskać lepszego symbolu wielokulturowości w Stanach Zjednoczonych. Więc moim zdaniem byłaby bardzo pragmatyczna. Jej podstawowym sposobem działania byłoby pytanie, jaki jest problem i jak go rozwiązać. Na obu frontach, zarówno w kraju, jak i za granicą. Więc pod tym względem myślę, że zobaczylibyśmy nowy rodzaj polityki zagranicznej, ale jaką dokładnie formę by przyjął, trudno powiedzieć.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Amerykańskie piekło i polski raj

Nie sądzę, żeby Donald Trump chciał być tym facetem, który zdemontował Zachód 

Polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych to dla nas, w Europie Środkowej, szczególnie ważna sprawa. Zacznijmy od Chin. Kto będzie o wiele trudniejszym przeciwnikiem dla Pekinu, Kamala czy Trump?

Cóż, myślę, że stosunki USA–Chiny będą trudne bez względu na to, kto wygra. Głównie dlatego, że tak dla Trumpa, jak i dla Harris ważna będzie polityka powstrzymywania Chin czy przeciwstawiania się im.

Zatem konfrontacja z Pekinem się nasili?

To najbardziej prawdopodobna odpowiedź, ale myślę, że mogą pojawić się okazje, które popchną relację w bardziej pozytywnym kierunku. Przede wszystkim, jak wspomniał pan wcześniej, Trump jest nastawiony transakcyjnie. I nie jest dla mnie nie do pomyślenia, że ​​mógłby zawrzeć jakiś rodzaj umowy z Xi Jinpingiem w sprawie handlu, samochodów, chińskiej gotowości do zwiększenia importu soi, czegoś, co sprawi, że Trump powie: hej, podoba mi się to. A potem mógłby spróbować popchnąć relacje w lepszym kierunku. Ale nie jestem tu optymistą, ponieważ – moim zdaniem – mógłby zrealizować swoją obietnicę nałożenia na Chiny 60-procentowych ceł. A jeśli by to zrobił, mogłoby to doprowadzić do zapaści światowej gospodarki, ponieważ Chińczycy odpowiedzieliby odwetem. Nasze miejsce zajęliby Brazylijczycy, którzy zaczęliby wysyłać swoją soję w miejsce naszej do Chin, więc Trump by się wkurzył. Nałożyłby sankcje na Brazylię, więc Brazylia też odpowiedziałaby odwetem. I wrócilibyśmy do lat 30. ubiegłego wieku. To mnie martwi.

Powtórzę jednak, że Trump mógłby zawrzeć też jakiś układ. Tak właśnie działa. Widzieliśmy takie próby z Kim Dzong Unem. Widzieliśmy z Putinem. Ostatecznie to nie zadziałało.

Był pewien, że jest w stanie zawrzeć układ z Koreańczykami z północy. Chyba przesadził. Dobrze, skupmy się na innym bardzo gorącym punkcie na mapie. Myślę o Tajwanie. Przeczytałem na stronie internetowej Council on Foreign Relations, że Trump niedawno wyraził sceptycyzm co do sensu obrony wyspy. Eksperci są też pewni, że zażądałby, aby Tajpej zwiększył wydatki na obronę.

Tak. Tylko jeszcze słówko o Kamali Harris i Chinach. Przypuszczam, że byłaby tu ciągłość z administracją Bidena, ale jest też możliwe, że próbowałaby nawiązać lepsze relacje z Pekinem, aby ustanowić lepszy dyplomatyczny dialog strategiczny. Osobną kwestią jest to, że nie sądzę, iżby postrzegała światową politykę w kategoriach relacji demokracja – autokracja. Jeśli chodzi o Tajwan, to choć Trump mówił o wycofaniu się z NATO, opuszczeniu Japonii, opuszczeniu Korei Południowej, nie sądzę, żeby zrobił którąkolwiek z tych rzeczy. Myślę, że używa tego argumentu, aby spróbować nakłonić sojuszników do wydawania więcej na obronę. Wszystko u niego kręci się wokół targowania się. Nie sądzę, żeby chciał być tym facetem, prezydentem, który zdemontował Zachód. Nie wydaje mi się, że chce być zapamiętany jako prezydent, który stracił Ukrainę. To facet, który chce być zapamiętany jako prezydent, który w końcu zmusił Niemcy do wydawania większych kwot na obronę, który w końcu zmusił Tajwańczyków i Japończyków do działania, który zawarł umowę z Putinem, aby zakończyć wojnę w Ukrainie. Nie sądzę, żeby chciał wywrócić światową politykę.

Co do Harris, myślę, że zobaczylibyśmy ciągłość z prawdziwym wysiłkiem na rzecz utrzymania multilateralizmu. I to może być największa różnica między nimi. Wierzę, że Harris rozumie, że naszą największą nadzieją dla świata jest partnerstwo. Zwłaszcza w czasach, kiedy władza oddala się od Zachodu. Jeśli nie będziemy współpracować, będziemy odizolowani i słabi. Myślę, że największym błędem Trumpa jest to, że nie rozumie, że nie można działać samemu w zglobalizowanym świecie. Mógłby znowu wycofać się z porozumienia paryskiego (planu działań mających ograniczać globalne ocieplenie – red.). Mógłby wycofać się ze Światowej Organizacji Zdrowia. Mógłby spróbować zamknąć Światową Organizację Handlu. Nie lubi instytucji i wiążących zobowiązań. To jest w pewnym sensie największa różnica między republikanami a demokratami. Jeśli chodzi o Tajwan, myślę, że polityka czy to Harris, czy Trumpa będzie polegać po prostu na utrzymaniu niezależności tego państwa.

A co z Ukrainą? To dla Polaków kluczowy punkt polityki USA. Czy którakolwiek z partii w Ameryce jest zainteresowana kontynuacją wojny?

Nie. Myślę, że 2025 to rok, w którym Stany Zjednoczone podejmą zdecydowane wysiłki, aby zakończyć wojnę.

Czyli zobaczymy koniec wojny w 2025 r.? Nie ukrywam, że myślę podobnie.

Powiedziałbym, że szanse są większe niż 50 proc. Największą różnicą między Harris i Trumpem w tej sprawie jest to, że on nie chce wspierać Ukrainy. Myślę, że demokraci nadal by ją wspierali, ale spróbowaliby wynegocjować zawieszenie broni. I dla mnie to jest pożądany sposób działania. Ale nie sądzę, żebyśmy mogli tak trwać wiecznie. Częściowo dlatego, że Ukraina zamieniłaby się wtedy w państwo upadłe, a częściowo dlatego, że uważam, iż nie możemy utrzymywać obecnego poziomu pomocy dla Ukrainy w nieskończoność.

A teraz cytat z pańskiej wypowiedzi: „utrzymywanie, że jeśli Rosjanie nie zostaną całkowicie pokonani i wypchnięci z Ukrainy, to jutro zaatakują Estonię albo zaatakują Polskę, to, moim zdaniem, błędna logika strategiczna. Myślę, że Kreml dostał gorzką lekcję w Ukrainie. Myślę, że ryzyko celowego ataku na NATO jest niewielkie. Putinowi jest już wystarczająco trudno pokonać Ukrainę w pojedynkę. Nie chce mierzyć się z Ukrainą i kilkudziesięcioma członkami NATO”. Czy podtrzymuje pan ten pogląd?

Tak, często słyszy się stwierdzenie, że jeśli Putin nie zostanie pokonany w Ukrainie, to pójdzie po Polskę. Ja tego nie kupuję. Myślę, że Rosji bardzo trudno jest pokonać Ukrainę. Czy Rosja naprawdę chce przystąpić do wojny z Ukrainą i 32 członkami NATO, w tym Stanami Zjednoczonymi? Nie sądzę. Czy Putin będzie się dalej ośmieszał za granicą? Nie chciałbym być Gruzinem albo Ukraińcem, obywatelem Azerbejdżanu czy Armenii. Bo Putin będzie się z nimi droczył. Ale czy sądzę, że faktycznie zaatakuje Estonię lub spróbuje połączyć Kaliningrad z Białorusią? Nie, bo to by oznaczało trzecią wojnę światową.

Czy bezpieczeństwo naszej części świata, choćby przez obecność w Polce sił NATO, ma związek z osobowością amerykańskiego prezydenta i siłą jego decyzji?

Cóż, to mógłby być kolejny z powodów, żeby czuć się z Trumpem niekomfortowo. Lepiej nie mieć amerykańskiego prezydenta, który otwarcie mówi, że Rosja może zrobić, co chce, z sojusznikiem z NATO. To znaczy, domyślam się, że on wcale tak nie myśli. Ale osłabia efekt odstraszania.

Mam wrażenie, że gdyby Trump wygrał, największy wpływ na globalną politykę miałoby samo jego zwycięstwo, a nie prowadzona przez niego polityka. W tym sensie, że dla Polaków, Niemców, Japończyków jego sukces oznaczałby poczucie, że Stany Zjednoczone przechodzą przez polityczną fazę niestabilności, a może nawet zawodności. Nie oznaczałoby to jednak automatycznego przekonania, że na Amerykę nie można już liczyć, ale nieuchronnie rodziłoby pytania o charakter amerykańskiego zaangażowania. Myślę też, że ten wybór osłabiłby światowy system demokratyczny. Z tej przyczyny, że jeśli ktoś, kto próbował obalić amerykańską demokrację, zostaje ponownie wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych, kraju pod wieloma względami wiodącej demokracji na świecie, może to być dla niej kłopotliwe.

W Polsce – jak może pan słyszał – zwiększyliśmy budżet na wojsko do prawie 5 proc. PKB. Czy to na tyle ważny argument dla Trumpa, że nie grałby naszym bezpieczeństwem i nie rozważałby wyprowadzenia wojsk amerykańskich ze wschodniej flanki NATO?

Tak. Polska wyznacza dla NATO standard, który robi wrażenie. Większość krajów nie będzie w stanie doskoczyć do tego pułapu. Może to oznaczać, że Trump próbowałby podnieść próg wydatków na obronność z wymaganych w sojuszu 2 proc. PKB na wyższy poziom. Mówił nawet o tym. Ale tak naprawdę uważam, biorąc pod uwagę sposób, w jaki działa Trump, że moglibyśmy mieć do czynienia z powrotem do niektórych tematów z poprzedniej jego administracji – do stałych amerykańskich baz, przeniesienia części wojsk z Niemiec i umieszczenia ich w Polsce. To zresztą częściowo już się wydarzyło w związku z rosyjską inwazją na Ukrainę. Niewykluczone jednak, że ten proces by się pogłębił. I mógłby nie być napędzany wyłącznie przez Donalda Trumpa, lecz przez Pentagon, w związku z różnymi planami operacyjnymi dotyczącymi obrony wschodniej flanki NATO.

Jak wiadomo, część europejskich populistów w osobach Orbána czy Słowaka Roberta Ficy kibicuje wyborowi Trumpa. Czy Trump byłby w stanie się zaangażować w stworzenie szerszego frontu populistów w Europie?

Myślę, że jego doradcom zależy na tym bardziej niż jemu. Steve Bannon, Stephen Miller czy Richard Grenell budują sojusze z nieliberalnymi populistami. I oni, jak sądzę, postrzegają siebie jako część globalnego ruchu, który chcieliby, aby się rozwinął. Trump raczej nie myśli w kategoriach globalnych sieci. On mocno wierzy w świat składający się z twardych, suwerennych państw narodowych, z których każde robi swoje i dba o siebie. Więc nie sądzę, że mógłby sprzyjać współpracy z Putinem czy Erdoganem, ponieważ podoba mu się ich osobowość.

Posłużmy się taką oto metaforą: ma pan na dłoni mózg Donalda Trumpa. Jaki jego procent przejawia zainteresowanie polityką zagraniczną? Jak bardzo interesuje go to, co ważne na świecie? Czy to 5 proc.? A może 10? A jaka część interesuje się wewnętrzną polityką amerykańską?

Powiedziałbym, że jest mocno powiązany z polityką wewnętrzną. Zarazem nie posunąłbym się aż tak daleko, żeby powiedzieć, że Trump jest neoizolacjonistą. Kimś, kto wierzy, że jego odpowiedzialność jako prezydenta Stanów Zjednoczonych kończy się na granicy. Jednak jego polityka bliska jest sposobowi myślenia, który odwołuje się do historii Ameryki, do ery założycielskiej. Częścią fenomenu Trumpa jest umiejętność rozumienia, a nawet więcej, współodczuwania urazu Amerykanów wobec elit, które – ich zdaniem – zbyt wiele czasu i energii poświęcają na rozwiązywanie problemów innych, a za mało czasu i energii na rozwiązywanie własnych, amerykańskich. Zresztą tak właśnie można postrzegać wybór Trumpa w 2016 r. – jako odpowiedź na przekonanie elektoratu, że w polityce Białego Domu jest za dużo świata, za mało Ameryki. Tak, obiecał wysiąść z tego pociągu. Wrócić do dawnej Ameryki, skupić się na potrzebach pracujących Amerykanów. To naprawdę potężne przesłanie polityczne.

Właśnie dlatego napisałem ostatnio w jednym z tekstów, że demokraci potrzebują własnej Ameryki. Ma być ich pierwotnym celem, ponieważ właśnie tego chce wielu Amerykanów. To wniosek z ostatnich dekad, podczas których Stany Zjednoczone popełniły kilka dość głupich błędów. 20 lat wojen w Afganistanie, Iraku, Libii i Syrii, bez sukcesów. Wielu Amerykanów pyta: po co to wszystko? Czym się zajmują, co robią ludzie u władzy? Wystarczy… Tu jest mocny element atrakcyjności programu Trumpa i demokraci muszą to zrozumieć.

Pod pewnymi względami Biden nie docenił siły sondaży. I to jest jeden z powodów, dla których jego strategia wobec Ukrainy poniosła porażkę. Świetnie pamiętamy, że przepuszczenie ostatniego pakietu (pomocy dla Kijowa – red.) przez Kongres zajęło mu siedem miesięcy. Swoją drogą, przypuszczam, że to ostatni taki pakiet pomocowy, jaki Ukraina otrzyma od Stanów Zjednoczonych. Konkludując, w polityce zagranicznej, czy to wobec Ukrainy, Chin czy Izraela, trzeba uwzględniać, że w jakimś stopniu pękł wewnętrzny konsensus w sprawie internacjonalizmu. To zniknęło. Trzeba bardzo uważać, jak się poruszać w polityce zagranicznej.

Wspomniał pan o Bliskim Wschodzie. Mamy do czynienia z regularną wojną w Strefie Gazy i Libanie, zagrożenie konfrontacją z Iranem. Czym różniłaby się polityka wobec Izraela i Bliskiego Wschodu w zależności od tego, czy prezydentem byłaby Harris, czy Trump?

Nie byłoby większej różnicy.

Stany Zjednoczone będą nadal wspierać Beniamina Netanjahu?

Tak, będą nadal wspierać Izrael.

Jest jednak różnica między Netanjahu i Izraelem. Netanjahu, który chce być przywódcą wojennym, ma silną opozycję.

Nie wiemy, jak długo będzie u władzy. Ale odnosi sukcesy. Wojsko wyeliminowało przywódców ekstremistów. Netanjahu nie jest szczególnie popularną osobą, ale gdyby wybory odbyły się dzisiaj, mógłby zostać ponownie wybrany. Ponieważ pomimo tragedii, która rozegrała się w Gazie i Libanie, trudnej do zaakceptowania śmierci tysięcy cywilów, rozmontowuje kawałek po kawałku oś oporu. I jeszcze atak na Iran…

Czy Trump byłby w większym stopniu zwolennikiem eskalacji ataków na Teheran?

Cóż, myślę, że Kamala doradzałaby powściągliwość. Niezależnie od tego, czy to Gaza, Liban czy Iran, przesłanie brzmiałoby: więcej spokoju. Więcej ostrożności w kwestii ofiar cywilnych. Myślę, że przesłanie Trumpa mogłoby być inne; należy działać, robić postępy. Ale ostatecznie nie sądzę, żeby sama polityka aż tak bardzo się zmieniła. USA będą nadal wspierać Izrael ekonomicznie i wojskowo. Będą nadal pomagać Izraelowi zestrzeliwać rakiety wysyłane przez Iran. Zresztą najnowszy amerykański system obrony przeciwrakietowej THAAD już został rozmieszczony w Izraelu… Mowa ciała byłaby pewnie inna u Harris, inna u Trumpa, ale polityka zasadniczo byłaby podobna.

Czy to prawda, że zmasowany atak Izraela na Iran mógłby osłabić szanse Kamali?

Myślę, że to działa w obie strony. Mówiąc ogólnie, powiedziałbym, że te dwie wielkie wojny pomagają Trumpowi, ponieważ może słusznie powiedzieć, że świat stanął na głowie. I to wina tych, którzy rządzą Ameryką. A gdyby on był prezydentem, żadna z tych wojen by się nie wydarzyła. To działa na korzyść Trumpa. Z drugiej strony ograniczony odwet Izraela na Iranie, który jak dotąd nie doprowadził do szerszej wojny regionalnej, upadek wpływów Hamasu i osłabienie Hezbollahu można uznać za pozytywny rozwój sytuacji, który nastąpił dzięki Bidenowi i Kamali Harris wspierającym Izrael. Zmiany te mogłyby dać demokratom przewagę polityczną przed wyborami.

Czy Kamala jest bezpieczniejsza dla świata niż Trump?

Bez wątpienia tak.

Nie mam więcej pytań.

Plus Minus: Zacznijmy od ogólnego nastroju w USA. Czy ludzie uważają, że wybory 5 listopada będą przełomowe?

Myślę, że większość Amerykanów rozumie, że są to prawdopodobnie jedne z najważniejszych wyborów w historii Ameryki. Powiedziałbym, że ogólny nastrój jest nerwowy i podejrzewam, że niepokój jest po obu stronach, częściowo dlatego, że wyścig jest niezwykle wyrównany. Nikt tak naprawdę nie może zgadnąć, kto wygra. Jest możliwe, że znów znajdziemy się w sytuacji, w której wynik będzie kwestionowany, lub w której nie będziemy mieli od razu wyraźnego zwycięzcy. Więc jest po prostu ogólne poczucie niepokoju, które ogarnęło kraj. Podejrzewam, że pochodzi ono bardziej od tych z nas, którzy są po stronie demokratów.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje