Trump czy Kamala? Kamala czy Trump? Nie ma ważniejszego pytania w amerykańskiej polityce, niezależnie od tego, czy jest się na zachodnim, czy na wschodnim wybrzeżu. Nawet w Kanadzie, która przeciętnemu mieszkańcowi USA kojarzy się z terytoriami nieco tylko na południe od bieguna, w kręgach ludzi choć minimalnie interesujących się polityką nie rozmawia się o niczym innym niż o amerykańskich wyborach. Bo tu, w Toronto czy Vancouver, wszyscy rozumieją, że kraje po obu stronach granicy to naczynia połączone. To niemal jedna gospodarka, z porażającą przewagą sąsiada z południa, jedna społeczność, jedna polityka. Każda decyzja Waszyngtonu odbija się echem na północy, każda zmiana kursu Waszyngtonu rezonuje zmianą kursu w Ottawie, każda cywilizacyjna zmiana błyskawicznie przypełza do Kraju Klonowego Liścia i to się raczej nie zmieni.
Może niegdyś Kanada była bardziej izolowana, wierna swojej Koronie. Dziś króluje tu amerykański kapitał, inwestują amerykańskie firmy, nawet przemysły filmowe zrosły się tak bardzo, że znaczna część produkcji sygnowanych przez Hollywood powstaje w Kanadzie. Dlatego wybory gospodarza domu nad Potomakiem są tak ważne. Przez to komentarze wyborcze słychać z każdego kąta kanadyjskiej sfery publicznej.
Czytaj więcej
Wrześniowy kongres PiS będzie miał dla przyszłości polskiej polityki kluczowe znaczenie. Jarosław Kaczyński podejmie kroki, które pozwolą mu zapewnić dalszą kontrolę nad partią.
Dramat amerykańskich miast. Portland było piękne i eleganckie. „Już go nie ma. Jeszcze gorzej w Seattle”
Więc Kamala czy Trump? Trump czy Kamala? Wybór fundamentalny, ale czy naprawdę istotny? Bo przecież, niezależnie od finału wyścigu o Biały Dom, mało kto wierzy, że ten, kto zasiądzie w gabinecie owalnym, poradzi sobie z problemami, które dręczą Amerykę. A to nie zwykłe problemy, ot takie sobie problemiki, ale wyzwania, z jakimi ten kraj nigdy dotąd się nie zmagał. To przede wszystkim kryzys tradycyjnych wartości, na których fundowano amerykański mit. Skończył się etos pracy. Skończył szacunek do wiary. Prywatny biznes ustępuje kartelom, w tym temu największemu. Czy wiesz, że amerykański rząd to największy pracodawca na świecie? – pyta mnie przyjaciel, przedsiębiorca, dobrowolny emigrant z Polski sprzed ćwierć wieku. Amerykańska armia się kurczy, brakuje chętnych do służby. Za to rośnie liczba migrantów. Na ulicach San Francisco czujesz się, jakbyś był w Santiago de Chile. Ludność hiszpańskojęzyczna zaczyna dominować, a jej liderzy głoszą, że odbijają ukradzioną kiedyś Meksykowi Kalifornię.
Ale co tam zmiany etniczne. – Widziałeś ulice San Francisco, Portland, Seattle? – Mieszkałem kiedyś w Portland – odpowiadam. Na początku lat 90., piękne, eleganckie miasto. Coś pomiędzy Skandynawią a Toskanią. Z tą pierwszą kojarzyły mi się morski, chłodny klimat i drewniane domy z przedmieść. Z tą drugą – bogata, niemal śródziemnomorska przyroda. I słońce, dojrzałe, sycące, dające poczucie bezpieczeństwa.