Bogusław Chrabota: Amerykańskie piekło i polski raj

Jedziemy samochodem przez najbardziej chorą część miasta. Zamykam oczy ze zgrozy. Jest południe. Namioty, kartony, góry śmieci. Poskręcani ludzie na fentanylu. Tu i tam w poprzek chodnika leży ludzkie ciało. Martwy czy odurzony?

Publikacja: 27.09.2024 10:00

Bogusław Chrabota: Amerykańskie piekło i polski raj

Foto: AFP

Trump czy Kamala? Kamala czy Trump? Nie ma ważniejszego pytania w amerykańskiej polityce, niezależnie od tego, czy jest się na zachodnim, czy na wschodnim wybrzeżu. Nawet w Kanadzie, która przeciętnemu mieszkańcowi USA kojarzy się z terytoriami nieco tylko na południe od bieguna, w kręgach ludzi choć minimalnie interesujących się polityką nie rozmawia się o niczym innym niż o amerykańskich wyborach. Bo tu, w Toronto czy Vancouver, wszyscy rozumieją, że kraje po obu stronach granicy to naczynia połączone. To niemal jedna gospodarka, z porażającą przewagą sąsiada z południa, jedna społeczność, jedna polityka. Każda decyzja Waszyngtonu odbija się echem na północy, każda zmiana kursu Waszyngtonu rezonuje zmianą kursu w Ottawie, każda cywilizacyjna zmiana błyskawicznie przypełza do Kraju Klonowego Liścia i to się raczej nie zmieni.

Może niegdyś Kanada była bardziej izolowana, wierna swojej Koronie. Dziś króluje tu amerykański kapitał, inwestują amerykańskie firmy, nawet przemysły filmowe zrosły się tak bardzo, że znaczna część produkcji sygnowanych przez Hollywood powstaje w Kanadzie. Dlatego wybory gospodarza domu nad Potomakiem są tak ważne. Przez to komentarze wyborcze słychać z każdego kąta kanadyjskiej sfery publicznej.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Duda nowym Kaczyńskim, Tusk prezydentem, Sikorski premierem. Scenariusz na 2025 rok

Dramat amerykańskich miast. Portland było piękne i eleganckie. „Już go nie ma. Jeszcze gorzej w Seattle”

Więc Kamala czy Trump? Trump czy Kamala? Wybór fundamentalny, ale czy naprawdę istotny? Bo przecież, niezależnie od finału wyścigu o Biały Dom, mało kto wierzy, że ten, kto zasiądzie w gabinecie owalnym, poradzi sobie z problemami, które dręczą Amerykę. A to nie zwykłe problemy, ot takie sobie problemiki, ale wyzwania, z jakimi ten kraj nigdy dotąd się nie zmagał. To przede wszystkim kryzys tradycyjnych wartości, na których fundowano amerykański mit. Skończył się etos pracy. Skończył szacunek do wiary. Prywatny biznes ustępuje kartelom, w tym temu największemu. Czy wiesz, że amerykański rząd to największy pracodawca na świecie? – pyta mnie przyjaciel, przedsiębiorca, dobrowolny emigrant z Polski sprzed ćwierć wieku. Amerykańska armia się kurczy, brakuje chętnych do służby. Za to rośnie liczba migrantów. Na ulicach San Francisco czujesz się, jakbyś był w Santiago de Chile. Ludność hiszpańskojęzyczna zaczyna dominować, a jej liderzy głoszą, że odbijają ukradzioną kiedyś Meksykowi Kalifornię.

Ale co tam zmiany etniczne. – Widziałeś ulice San Francisco, Portland, Seattle? – Mieszkałem kiedyś w Portland – odpowiadam. Na początku lat 90., piękne, eleganckie miasto. Coś pomiędzy Skandynawią a Toskanią. Z tą pierwszą kojarzyły mi się morski, chłodny klimat i drewniane domy z przedmieść. Z tą drugą – bogata, niemal śródziemnomorska przyroda. I słońce, dojrzałe, sycące, dające poczucie bezpieczeństwa.

Dobrze macie nad Wisłą – słyszę. Porządny, spokojny, bezpieczny kraj bez podziałów. Przynajmniej tych głębokich, nie do przeskoczenia. Przełykam ślinę z pewną ulgą. Z tej perspektywy Polska to przedsionek raju. Już za kilka dni w domu. Na szczęście.

– Nie ma już tego Portland – słyszę. Całe centrum opanowane jest przez bezdomnych. Namioty i koczowiska w całym downtown. Narkotyki, wszechobecny fentanyl i ludzie zombi. Leżą pokotem na chodnikach. Defekują publicznie. Witryny sklepów zabite dechami. Stacje benzynowe z dyktą zamiast szyb. Podobnie w części Frisco, jeszcze gorzej w Seattle. Ucieka stąd biznes, firmy, bardziej przedsiębiorczy ludzie. Władze miejskie kompletnie nie radzą sobie z problemem. W koczowiskach bezdomnych królują gangi handlarzy narkotyków. Rośnie przestępczość. Gwałty, kradzieże. Kilka lat temu bezdomni z centrum Seattle ogłosili „strefę wolną od policji”, swoistą republikę przemocy, do której nie wpuszczano służb porządkowych, a od kierowców karetek jadących do chorych pobierano myto. Przetrwała kilka miesięcy. W tym mieście nie da się żyć. Centrum umiera – mówią ludzie, którzy jak ja pamiętają Portland i Seattle sprzed dekad.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Moskwa straszy końcem świata

Donald Trump obiecuje porządek, Kamala Harris zbawienie od populizmu. Większość nie wierzy politykom

Dobrze, to Ameryka – upieram się – ale czy w Kanadzie, w tym raju, jakim jest Vancouver, jest tak samo? – Chodź. Pojedziemy – słyszę. Jedziemy samochodem przez tę najbardziej chorą część miasta. Zamykam oczy ze zgrozy. Jest południe. Namioty, kartony, góry śmieci. Poskręcani ludzie na fentanylu. Tu i tam w poprzek chodnika leży ludzkie ciało. Martwy czy odurzony? Nie wiadomo. Setki ludzi kucają przy ścianach. Fetor. Bieda. Ktoś sobie coś wstrzykuje, nawet się z tym nie kryjąc. Wobec dramatów, z jakimi mierzą się Seattle czy Portland, Vancouver to ponoć mały problem. Tu tej biedy jest dużo mniej. Poza tym nie puszcza się jej do centrum. Ale Ameryka, ten wielki i arcybogaty kraj na południu, aż napuchła od tego nieszczęścia. Permisywizm, na jaki sobie pozwolono, zabija, a przede wszystkim dzieli ten kraj. Bo jest i druga strona. Konserwatywne i wierne dawnym wartościom południe oraz centrum. Gardzą tym, co się dzieje na wybrzeżu, nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Oskarżają liberałów, lewicę, zasady równościowe czy BLM (Black Lives Matter) o zdradę Ameryki. O to, że ciągną ten kraj jak konie jeźdźców Apokalipsy na dno.

– A czy mają świadomość, ile w tym ich winy? – pytam. Czy zapomnieli o realnym apartheidzie, segregacji sprzed ledwie pięciu dekad? Zapomnieli o mordowaniu ludności tubylczej? Wynarodowianiu? Wydziedziczeniu z ziemi, tradycji, obyczajów? To setki lat dominacji białych. Równie okrutne po obu stronach granicy. Dziś to rewanż, brutalny rewanż.

– Tak, nie da się temu zaprzeczyć – słyszę w odpowiedzi. Tyle że bolesna przeszłość nie umniejsza wagi dzisiejszych problemów. Niezależnie od przyczyn dzisiejsza Ameryka zmaga się z problemami, które mogą ten kraj rozsadzić od środka. I pewnie rozsadzą – mówi mi niemal każdy.

Trump więc czy Kamala? Jedni są za Trumpem, który obiecuje zrobić porządek. Drudzy za Kamalą, która ma zbawić Amerykę od radykalnego populizmu. Większość nie wierzy politykom, którzy żerują na fobiach i strachu. I to trzeci, pewnie najważniejszy aktor życia publicznego w kraju, który wciąż razi oczy urodą i bogactwem. Dobrze macie nad Wisłą – słyszę. Porządny, spokojny, bezpieczny kraj bez podziałów. Przynajmniej tych głębokich, nie do przeskoczenia. Przełykam ślinę z pewną ulgą. Z tej perspektywy Polska to przedsionek raju. Już za kilka dni w domu. Na szczęście.

Trump czy Kamala? Kamala czy Trump? Nie ma ważniejszego pytania w amerykańskiej polityce, niezależnie od tego, czy jest się na zachodnim, czy na wschodnim wybrzeżu. Nawet w Kanadzie, która przeciętnemu mieszkańcowi USA kojarzy się z terytoriami nieco tylko na południe od bieguna, w kręgach ludzi choć minimalnie interesujących się polityką nie rozmawia się o niczym innym niż o amerykańskich wyborach. Bo tu, w Toronto czy Vancouver, wszyscy rozumieją, że kraje po obu stronach granicy to naczynia połączone. To niemal jedna gospodarka, z porażającą przewagą sąsiada z południa, jedna społeczność, jedna polityka. Każda decyzja Waszyngtonu odbija się echem na północy, każda zmiana kursu Waszyngtonu rezonuje zmianą kursu w Ottawie, każda cywilizacyjna zmiana błyskawicznie przypełza do Kraju Klonowego Liścia i to się raczej nie zmieni.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich