Europejki z Ukrainy

Na razie wolę mieszkać w Wielkiej Brytanii. Rosjanie nadal ostrzeliwują Ukrainę i nikt nie zagwarantuje bezpieczeństwa moim córkom. Katia bardzo dobrze odnalazła się w brytyjskiej szkole. Niech z tego nieszczęścia, jakie spadło na Ukrainę, będą jakieś korzyści.

Publikacja: 25.10.2024 14:48

Uchodźcy na dworcu kolejowym PKP, Przemyśl, 27 marca 2022 r.

Uchodźcy na dworcu kolejowym PKP, Przemyśl, 27 marca 2022 r.

Foto: Tadeusz Koniarz/REPORTER

W Albanii to najbardziej lubię kuchnię. Makaron z różnymi krewetkami i małżami. I zupa krabowa. O, jakie to dobre – zachwyca się na oko 40-letnia blondynka w niebieskim pikowanym bezrękawniku.

– A w Hiszpanii kuchnia taka sobie – krzywi się stojąca obok starsza o jakieś 20 lat farbowana brunetka. – Niby są ryby i owoce morza, ale najchętniej to jedzą tłusto i smażone wszystko na głębokim oleju.

Na peronie w Lublinie przysłuchuję się tej rozmowie prowadzonej po ukraińsku przez kilka kobiet. Niska brunetka w średnim wieku, w dżinsowej kurtce zaciąga się papierosem, wypuszcza dym i mówi z uśmiechem: – No, dziewczyny, teraz to my jesteśmy naprawdę Europejki.

Ukraina, do której wracają z całej Europy na tydzień, dwa, góra miesiąc, już blisko. W Chełmie, dokąd sięgają szerokie tory, czekają już na nie składy do Kijowa, Dniepru i Charkowa.

Potem znów wracają tam, gdzie uciekły przed wojną, bo wiele z nich ułożyło już sobie nowe życie za granicą.

Czytaj więcej

Putin ma plan na gospodarczy podbój Azji przez Rosję. Zachód nie może go zlekceważyć

Pochowam mamę, gdy będzie to możliwe

Nigdzie nie chciały wyjeżdżać. Anna, dziennikarka, którą odwiedziłem w Mariupolu, dwa tygodnie przed inwazją, też zaklinała się, że nigdzie się nie ruszy z miasta Marii, jak tłumaczy się z greki Mariupol. Ona też nie wierzyła, że Rosjanie wkrótce urządzą tam piekło.

Siedzieliśmy w kawiarni w centrum Mariupola, popijaliśmy kawą ciastka z truskawkową galaretką, obserwując przez szybę życie 450-tysięcznego miasta. Wiedzieliśmy, że separatyści z Donieckiej Republiki Ludowej stoją kilkanaście kilometrów od nas, a za nimi grupują się jednostki rosyjskiej armii. Trudno było jednak wyobrazić sobie, że wkrótce z Mariupola i jego życia nic nie zostanie.

– W szpitalu mam obłożnie chorą mamę, leżącą – mówiła Anna. – Bez niej nigdzie nie pojadę, a ona nie nadaje się do transportu. Zostaję tutaj, jakoś to będzie.

Opowiadała, że w 2014 roku, gdy separatyści weszli do Mariupola, a rakiety spadły na bloki mieszkalne, było strasznie, ale ją to zahartowało i teraz już aż tak bardzo się nie boi. – Najwyżej znów postrzelają, a potem się dogadają – perorowała.

Pierwszego dnia inwazji, 24 lutego 2024 roku w południe, odebrałem telefon. Płakała. – Od rana lecą na nas bomby i rakiety. Siedzimy w piwnicy. Nie wiem, co się dzieje z mamą, w szpitalu nie odbierają. Niech świat coś zrobi i to powstrzyma – krzyczała do słuchawki Anna.

Z Mariupola nie było łatwo wyjechać, bo Rosjanie, a to otwierali, a to zamykali korytarze humanitarne, którymi można było opuścić oblężone miasto.

Prawie rok później spotkałem Annę w mieście Dniepr, dawnym Dniepropietrowsku, gdzie znalazła mieszkanie i pracę. – Udało się zabrać mamę ze szpitala i wyjechać z Mariupola – opowiadała.

Mama Anny zmarła w kwietniu 2022 roku, w Dnieprze. Przed śmiercią powiedziała, że chciałaby zostać pochowana w rodzinnym Mariupolu. Anna zawiozła jej ciało do oddalonego o 250 km Charkowa, gdzie znajduje się najbliższe krematorium. – Mam urnę z prochami mamy. Pochowam ją w Mariupolu, gdy będzie to możliwe – Anna mocno wierzy, że się uda.

Sprawdziliśmy, czy zamknęliśmy okna

Na poniedziałkowe popołudnie, trzy dni przed rosyjską inwazją, byłem umówiony w Kijowie na spotkanie z Anią i Andrijem. Typowi przedstawiciele kijowskiej klasy średniej. Ona zajmuje się marketingiem w firmie sprzedającej samochody znanej francuskiej marki, on jest dyrektorem w ukraińskiej filii amerykańskiej organizacji pozarządowej. Obydwoje około czterdziestki, ale już dorobili się domu w Buczy koło Kijowa, dwóch samochodów i córek – ponad 20-letniej Marty i 13-letniej Katji.

Obydwoje świetnie mówią po polsku i oczywiście po angielsku. Ania polskiego nauczyła się z polskiej telewizji, która za komuny docierała do Lwowa. – We Lwowie mówili, że w polskiej telewizji nawet w prognozie pogody mniej kłamią niż w tej moskiewskiej – uśmiecha się Ania.

Mieliśmy się spotkać, ale Putin właśnie uznał separatystyczne republiki na wschodzie Ukrainy – doniecką i ługańską – za niezależne państwa. To nie zwiastowało niczego dobrego.

– Przepraszamy, ale spotkajmy się dwie godziny później, niż się umawialiśmy. Wyprawiamy Katię i Martę pociągiem do Lwowa. Lepiej, żeby wyjechały z Kijowa – tłumaczył Andrij, gdy zadzwonił do mnie wczesnym popołudniem.

Złapaliśmy się późno, ale piliśmy dobre, kraftowe piwo, które zagryzaliśmy wymyślnymi zakąskami.

– Diabli wiedzą, co będzie, ale lepiej, żeby dzieci stąd wyjechały – mówiła Ania. – Pojadą do moich rodziców. Marta jest już prawie dorosła, zaopiekuje się Katją. My zostajemy, bo chodzenia do pracy nikt nie odwoływał.

Następnego dnia Andrij „na wszelki wypadek” tankuje samochód do pełna. Do bagażnika wrzuca 20-litrowy kanister z benzyną, ciepłe ubrania, trochę konserw, makaron.

– Samochód ustawiłem w ten sposób, żeby wystarczyło tylko otworzyć bramę i od razu wyjechać – wspominał.

Trzy dni po naszym spotkaniu, 24 lutego, budzi ich kanonada. Odgłosy wybuchów dochodzą z oddalonego o niecałe cztery kilometry lotniska w Hostomelu. Telefony grzeją się od powiadomień: „wojna”.

– Wyszliśmy z Anią przed dom. Zimno, ale usiedliśmy na naszej ławeczce w ogródku i słuchamy. Od strony Hostomelu słychać karabiny maszynowe, bo tam nasi bronią lotniska. Ale wybuchy dochodziły też od strony Kijowa – opowiada Andrij.

Buczę przecina trasa E373, która zmierza na zachód i prowadzi do granicy z Polską. Przed południem zwykle korkuje się ona w stronę Kijowa, bo ludzie jadą nią do pracy. 24 lutego była zakorkowana w drugą stronę, bo Kijów uciekał przed rakietami, pociskami i zbliżającymi się do miasta Rosjanami.

– Wrzuciliśmy jeszcze dodatkowe rzeczy do samochodu, włożyliśmy kota do nosidełka, sprawdziliśmy, czy zamknęliśmy okna, czy woda zakręcona, Ania zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz w zamku i ruszyliśmy. Wiedzieliśmy, że możemy już nigdy nie wejść do naszego domu. Ale nie rozmawialiśmy o tym – opowiadał Andrij.

Do Lwowa, do którego podróż z Kijowa trwa zwykle mniej niż 10 godzin, tym razem jechali ponad dobę.

– Pojechaliśmy do moich rodziców, do których wcześniej wysłaliśmy Katję i Martę – mówiła Ania. – Chciałam jak najszybciej wywieźć dzieci z Ukrainy. Andrij zabrał nas samochodem w stronę polskiej granicy. Zmierzaliśmy do mojej siostry w Polsce, która z mężem Polakiem prowadzi pensjonat koło Zakopanego.

Około 20 km przed granicą droga okazała się zastawiona samochodami, autobusami i busami, dalej nie dało się jechać. Nikt nie wiedział, ile trzeba czekać na przekroczenie granicy. Jedni mówili, że może dobę, inni, że może trzy.

Ania wolała iść na piechotę niż stać. Andrij nie mógł przekroczyć granicy, bo obowiązywały już przepisy zakazujące podlegającym mobilizacji mężczyznom wyjeżdżać z kraju. Wyjął z samochodu bagaże, chciał pomóc żonie i córkom ciągnąć je do granicy, a potem wrócić do samochodu. One przekonały go, że to nie ma sensu, że same dadzą radę.

– Przeszyło mi wtedy głowę pytanie: „Czy ja je jeszcze zobaczę”? – stwierdził gorzko Andrij.

Z granicy wrócił do teściów do Lwowa. Nie mógł pojechać do Buczy, bo koło miasta stali już Rosjanie. Wykażą się takim okrucieństwem, że w tym niewielkim, otoczonym sosnowymi lasami miasteczku, które upodobała sobie kijowska klasa średnia, zabitych cywilów chowano w zbiorowych mogiłach. Nazwę „Bucza” pozna cały świat, stanie się symbolem bestialstwa rosyjskiego wojska.

Czytaj więcej

Czym jest dusza rosyjska

Staruszka w czerni wojny nie zobaczy

Gdy Ania przekraczała polsko-ukraińską granicę, ja starałem dostać się do Polski na innym przejściu – w Rawie Ruskiej. Z busów i autobusów wylewała się fala kobiet z dziećmi. Dołączają do nich te, które do granicznego szlabanu dotarły, jak Ania – na piechotę. Nikt nie sprawdzał paszportów, bo polskie władze ogłosiły, że wpuszczają wszystkich, nawet bez dokumentów.

Po stronie ukraińskiej pogranicznicy z kobiet i dzieci formowali kolumny i co pewien czas puszczali je na polską stronę.

Dołączyłem do jednej z tych kolumn. Do polskiego szlabanu trzeba było iść kilkaset metrów. Obok mnie pod ciężarem walizki uginała się ponad 50-letnia kobieta.

– Pomogę – powiedziałem i złapałem za jej walizkę. Ważyła tyle, że trudno mi ją było utrzymać.

Miała na imię Regina. Obok niej szła ze 20 lat od niej młodsza blondynka Dasza, która w jednej ręce trzymała dłoń podskakującego, jak na sprężynach kilkuletniego syna, a w drugiej walizkę, nie mniejszą i nie lżejszą niż ta Reginy.

– Z wnukiem jadę do polskich krewnych, bo my mamy polskie pochodzenie. Dasza jedzie dalej, do koleżanki w Anglii – Regina przedstawiała mi swoje plany.

Dotarliśmy na polską stronę przejścia granicznego. W przygotowanych naprędce namiotach można było dostać butelkę wody, ciastka, przekąski. Kobiety z dziećmi musiały stać pod gołym niebem, bo nie za bardzo było na czym usiąść. Dobrze, że był słoneczny dzień i czuło się ciepło pierwszych, zwiastujących wiosnę, promieni słońca.

Czekaliśmy na busy straży pożarnej, które zabierały kobiety i dzieci z przejścia. Nikt nie wiedział, gdzie i nawet o to nie pytano. Czerwone busy podjeżdżały co kilkanaście minut. Kobiety rzucały się wtedy z bagażami do drzwi. Walka o miejsce w busiku trwała krótko, bo mieściło się w nim może z dziesięć kobiet z dziećmi i wielkimi walizami.

Dwie kobiety w średnim wieku podtrzymywały ubraną na czarno, okutaną w chustę babuleńkę. Staruszka nie mogła ustać na własnych nogach, którymi ledwo co ruszała. Miała zamknięte oczy, była niewidoma. Strażnicy graniczni, gdy tylko ją zobaczyli, pobiegli po krzesło. I tak starowinka siedziała wśród bawiących się wokół niej dzieci, które szybko się poznawały i wcale nie przejmowały tym, dlaczego trafiły na granicę. Dzieci, mimo że wykończone długą drogą i przeżytymi „przygodami”, miały niespożyte zasoby energii do biegania i skakania. Funkcjonariusz Straży Granicznej, organizował im różne zabawy, aby nie zmarzły. – Teraz dzieciarnia, jesteśmy pajacykami. Skaczemy, raz, dwa, raz dwa – instruował strażnik i skakał wraz z nimi.

Kobiet opiekujące się staruszką zapytałem, skąd przyjechały.

– Z wioski koło Łucka – usłyszałem w odpowiedzi.

– A gdzie jedziecie?

– Jeszcze nie wiemy.

Staruszka przerywała naszą rozmowę: – Widziałam już jedną wojnę. Dobrze, że kolejnej już na pewno nie zobaczę.

Odjechał kolejny strażacki busik, do którego nie udało się nam wejść. Kobiety zrobiły się czujne, próbowały przechodzić poza wyznaczone do oczekiwania strefy, żeby zająć lepszą pozycję startową do busika.

– Regina, jak przyjedzie następny transport, biegnijcie bez bagaży i starajcie się wejść do środka. Ja wam podam wasze walizki – wymyśliłem taktykę dostania się do busa.

Pomysł okazał się skuteczny. Regina i Dasza pozbawione bagażu bez problemu zajęły miejsca. Upchałem ich walizy. Wymieniliśmy się numerami telefonów. Regina ma dzwonić, gdyby czegoś potrzebowała.

Ślubu po tym brać nie musimy

Dopiero pod wieczór udało mi się złapać transport. Dostałem miejsce na końcu busa, musiałem usiąść na kole zapasowym. Nade mną starała się ustać młoda dziewczyna. Próbowała, bo strażacki bus nie został przystosowany do przewozu ludzi, tym bardziej w pozycji stojącej, więc dziewczyna była zgięta niemal wpół.

– Zapraszam, proszę się nie krępować – powiedziałem, pokazując na swoje kolana.

– Dziękuję. Ślubu po tym chyba brać od razu nie musimy. – Dziewczyna się uśmiechnęła.

Ruszamy. Ołena opowiedziała że jedzie z Kijowa. Nie spała poprzedniej nocy, dziś jeszcze nic nie jadła.

– Dojadę do Warszawy, a potem kupię bilet na samolot do Rzymu, bo mam tam znajomych. Tam, gdzie wiozą, będą jakieś autobusy lub pociągi do Warszawy? – zapytała.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem szczerze.

Zatrzymaliśmy się po ok. 10 km w Lubyczy Królewskiej, niedaleko szkoły. Głodni i zmęczeni bez trudu wyczuliśmy zapach jedzenia. Na podwórku, przed budynkiem szkoły przy garnkach język ukraiński mieszał się z polskim. Wybór dań, jak w porządnej polsko-ukraińskiej restauracji: żurek, bigos, ale też czanachy, pierogi i oczywiście barszcz ukraiński.

Wszystkiego dużo i za darmo. – Chleb czy lawasz? – zapytała mnie kobieta rozdająca pieczywo.

W szkolnych klasach i w sali gimnastycznej zorganizowano miejsca do spania dla kobiet i dzieci. Na noc zostają tu te, które nie wiedziały, gdzie dalej jechać. Było ich tyle, że powoli zaczynało brakować miejsc.

Przed szkołą stali faceci i trzymali tabliczki z napisami: „Warszawa”, „Wrocław”, „Lublin”, „Gdańsk”...

Ołena ruszyła do nich pytać o podwózkę do Warszawy. Po chwili wróciła z najnowszymi wieściami: – Mają dwa wolne miejsca.

– Wsiadajcie, jedziemy – zakomenderował Ołeh, jak się później okazało, inżynier lotniczy, który kiedyś pracował w ukraińskim Zakładzie Lotniczym Antonowa, ale od kilkunastu lat mieszkał i zarabiał na życie w Polsce.

Zmęczenie nas pokonało. Zbudziliśmy się około północy, dopiero przed wjazdem do Warszawy.

– O tej porze można się jeszcze jakoś dostać na lotnisko, z którego latają samoloty do Rzymu? – zapytała Olena

– Nie jedziesz dziś na żadne lotnisko, śpisz u mnie – rzekł Ołeh niemal kategorycznym tonem.

Spojrzałem na Ołenę, była przerażona. To jednak nierozsądne, aby dziewczyna korzystała z takich propozycji składanych przez nieznajomych mężczyzn.

– Nie ma mowy, żebyś się włóczyła po lotniskach. Nie jestem zboczeńcem, tylko zwykłym facetem, który ma normalną rodzinę. Będziesz spała w pokoju z Tetjaną – Ołeh wskazał ręką na siedzącą obok niego z przodu około 60-letnią kobietę. – Odpoczniecie i jutro będziecie decydowały, co dalej.

– Tetjana, ty się nie boisz? – spytała przejęta Ołena.

– A mnie to już wszystko jedno – powiedziała Tetjana, która uciekała przed wojną do rodziny w Kanadzie. Ostatecznie Ołena dała się zaprosić na nocleg do Ołeha.

Czytaj więcej

Irena Lasota: Zbrodnia i zbrodnia

Dla Ukrainki praca na zmywaku

Ukrainkom, które przyjechały do Polski w pierwszym rzucie po rosyjskiej inwazji, ułożyło się różnie. Tania, młoda nauczycielka matematyki ze Lwowa, szybko znalazła pracę w jednej z warszawskich podstawówek, gdzie uczy zarówno ukraińskie, jak i polskie dzieci. Najpierw wynajmowała pokój w mieszkaniu razem z innymi Ukrainkami. Nie dogadywała się jednak z nimi i przez kilka tygodni mieszkała z rodziną dyrektora szkoły. Gdy mocniej stanęła na nogach, również pod względem finansowym, wynajęła w Warszawie kawalerkę.

Regina, którą poznałem na granicy, czasami do mnie dzwoniła. Mówiła, że u niej wszystko w porządku, mieszka u krewnych w Warszawie, wyrobiła sobie polski PESEL, żeby dostawać wtedy jeszcze 500+ na wnuka.

Kolejka do urzędu, gdzie wyrabiało się PESEL, wymagała stania przez cały dzień. – Tylko kobiety z Ukrainy. Stanęłam na końcu. I słyszę, jak gadają, że Polacy źli, bo specjalnie robią takie kolejki, żeby upokorzyć Ukraińców. Nie wytrzymałam i się wydarłam: „Wszystkie już oszalałyście? Polacy nas przyjęli, dają pieniądze, a wy uważacie, że oni was upokarzają? W Ukrainie nigdy nie stałaś w kolejce, jedna z drugą?”. Zamilkły – opowiadała Regina.

Potem zadzwoniła w maju. Mówiła, że jest w ośrodku dla uchodźców w Górze Kalwarii.

– Regina, co się stało, dlaczego wyprowadziłaś się od krewnych? – zapytałem.

– Nie chciałam być dłużej ciężarem – odpowiedziała. – Niby wszystko było dobrze, nie kłóciliśmy się. Ale wiesz, chciałabym coś ugotować, ale to nie moja kuchnia, gdzie mogłabym zaprowadzić swoje porządki. Widziałam, że i oni już patrzyli na mnie z pytaniem w oczach: kiedy ty się w końcu wyprowadzisz. Znalazłam miejsce w ośrodku w Górze Kalwarii. Dobrze nam tu – zapewniała.

Po miesiącu znów zadzwoniła i oznajmiła: – Wracamy do Nowogrodu. Zachodnią Ukrainę rzadziej ostrzeliwują. Może nas nie pozabijają.

Ania z Buczy, która pojechała do siostry koło Zakopanego, w Polsce mieszkała kilka miesięcy. – Chciałam pracować, ale nie znalazłam sensownej roboty. W Zakopanem i okolicach dla Ukrainki jest tylko praca w knajpie na zmywaku, ewentualnie, jak się zna język, to można zostać kelnerką albo sprzątać w hotelach. Koleżanki z Kijowa, które od razu pojechały do Wielkiej Brytanii, pomogły mi znaleźć pracę w Birmingham, w marketingu międzynarodowej firmy – mówiła Ania.

Dom Ani i Andrija w Buczy ocalał. Nie został uszkodzony, Rosjanie się do niego nie włamali. – Tylko dlatego, że w naszej części Buczy mieszkali oficerowie z jednostek artylerii, która tak niemiłosiernie masakrowała domy i bloki mieszkalne w okolicy. Do nas nie wleźli, ale mieszkali w domu sąsiada. Opowiadał mi, że mówili, iż bronią nas przed nazistami. Byli tak uprzejmi, że butelki po wódce wynosili do śmietnika na zewnątrz – opowiadał Andrij.

Ania długo nie chciała przyjechać do Buczy. – Bałam się, że jak zobaczę nasz dom, ogródek, to się rozpłaczę i już stamtąd nie wyjadę – stwierdziła.

Do Buczy zawitała dopiero po prawie dwóch latach od inwazji. Rozpłakała się. Ale dała radę wrócić do Birmingham. – Na razie wolę mieszkać w Wielkiej Brytanii. Rosjanie nadal ostrzeliwują Ukrainę i nikt nie zagwarantuje bezpieczeństwa moim córkom. Katia bardzo dobrze odnalazła się w brytyjskiej szkole. Chcę, żeby nauczyła się mówić płynnie po angielsku, jak native speaker. Marta zdalnie skończyła studia w Kijowie i teraz kursuje między Birmingham a Buczą. Niech z tego nieszczęścia, jakie spadło na Ukrainę, będą jakieś korzyści – tłumaczyła Ania.

Gdy Ania jedzie do Ukrainy, z Kijowa do jej mieszkania w Birmingham wyruszyła 17-letnia córka jej znajomych z Kijowa. – W Birmingham ma wtedy do dyspozycji moje mieszkanie, którym się opiekuje. Dba też o naszego kota – dodała

Nie wrócę już do Ukrainy

Kobiety z Ukrainy, które uciekły przed wojną z Rosją, można spotkać w wielu zakątkach Europy. Lato 2022 roku. Kąpaliśmy się z córką w albańskim morzu. Przekrzykiwaliśmy się po polsku. Obok nas kąpieli zażywało kilka kobiet.

– Jesteście z Polski? – zapytała po ukraińsku jedna z nich.

Gdy potwierdziłem, podpłynęły jej koleżanki. – Chciałyśmy z całego serca i naprawdę szczerze podziękować Polsce i Polakom za to, co dla nas zrobili i jak nas przyjęli. Powiedzcie wszystkim Polakom, że my jesteśmy bardzo wdzięczne – usłyszałem po ukraińsku, stojąc po szyję w ciepłym morzu. Dobrze zarabiający w Kijowie mężowie wysłali je z dziećmi na długie wakacje do Albanii.

– Dlaczego Albania? – zapytałem.

– Bo ciepło i tanio – powiedziała jedna z nich.

W październiku 2022 roku, po drugiej stronie Morza Śródziemnego, na plaży w hiszpańskim mieście Torreveja, na południe od Alicante, kobieta wykrzykiwała, zanosząc się płaczem: – Wiera, Wiera, córeczko moja. Kilkuletnia Wiera poszła zobaczyć coś na plaży i zniknęła.

Plaża w Torrevieja nie jest duża, więc z Hiszpanem Jesusem podzieliliśmy ją na sektory poszukiwania i Wiera szybko się odnalazła.

Jej mama długo nie mogła dojść do siebie. – Dopiero dziś przyjechałyśmy, do znajomych, ale zobaczyłyśmy morze i piasek, więc najpierw poszłyśmy na plażę – tłumaczyła.

Torrevieja to specyficzne miasto. Rosjanie i Ukraińcy uciekali tu z ZSRR już pod koniec lat 80. Potem ściągali tu swoje rodziny i przyjaciół. Obecnie język rosyjski lub ukraiński można tu usłyszeć równie często jak hiszpański. Po rosyjskiej agresji do Torrevieja przybyły kolejne kobiety z Ukrainy.

Siedziba Stowarzyszenia Ukraińców w Torrevieja załadowana jest po sufit produktami żywnościowymi. – Jedzenia nam nie brakuje. Tylko że to niezbyt duże miasto, trudno znaleźć pracę dla tych wszystkich kobiet i dziewczyn, które przyjeżdżają – rozkłada ręce Natalia Żeżniawska z ukraińskiego stowarzyszenia.

Zoję Charlampidi, piosenkarkę z Odessy, spotykałem w barze Rosjanina Olega, który kilkanaście lat temu sprzedał firmę produkującą papier w rosyjskiej Kałudze i kupił bar w Torrevieja. Zoja w Ukrainie miała już status celebrytki. W ukraińskiej telewizji występowała w show „Hołos krainy”, znanego w Polsce jako „The Voice of Poland”. Teraz w Hiszpanii wstępuje ze swoim zespołem Alegria, śpiewając hiszpańskojęzyczne szlagiery, jakby urodziła się w Hiszpanii. Czasami w barze Olega śpiewa też rosyjskie i ukraińskie przeboje.

– Przychodzą Rosjanie i Ukraińcy i jakoś na siebie nie napadają. Torrevieja to nie jest duże miasto, musimy tu jakoś żyć razem – tłumaczyła Zoja.

Po występie nie miała dużo czasu, bo musiała biec do domu, aby położyć spać dwójkę dzieci.

– Ułożyłam sobie tutaj życie i raczej już nie wrócę do Ukrainy. Robię to samo, co w Odessie, czyli śpiewam – powiedziała mi Zoja.

Czytaj więcej

Mity i żelazne prawa wojny ukraińsko-rosyjskiej

Mały, nowy dom – Europa

Europejki” z Ukrainy, które ułożyły sobie życie w innych krajach, spotykałem w pociągach z Chełma do Kijowa, Charkowa czy Dniepru. Europa stała się dla nich domem, choć niezbyt dużym.

– Córka nie chciała mieszkać w Torrevieja – tłumaczyła mi kobieta, która na peronie w Lublinie skarżyła się na hiszpańską kuchnię. – Dla niej za dużo tam Rosjan. Pojechała bardziej na południe, do Murcji. Mieszka tam, pracuje. Udało się nam tę rozłąkę zorganizować. Czasami ja do niej pojadę, czasami ona przyjeżdża do Kijowa. Bilety na samoloty nie są drogie. Z Alicante do Warszawy można polecieć za 50 euro, niekiedy nawet taniej. A potem już tylko do Chełma i naszym pociągiem do Kijowa – wyjaśniła.

– Pracuję w Rydze – opowiadała mi kiedyś prawniczka, z którą jechałem do Charkowa. – Do Warszawy to godzina lotem samolotem. W Rydze pracuję zdalnie dla firmy w Kijowie, przygotowują dla nich ekspertyzy prawne. Pandemia, podczas której pracowaliśmy w domach, przygotowała nas do pracy na odległość. Normalnie pracuję, tylko nie słyszę kilku alarmów dziennie i nie zastanawiam się, czy rosyjska rakieta nie trafi w mój dom – wyjaśniła, dlaczego nie wraca do Ukrainy.

Wyjechały ze swojego kraju, jednak wojna nie zniknęła z ich życia. W maju 2024 roku wracałem z Ukrainy autobusem, bo bilety na pociąg nie sposób było dostać. Staliśmy ponad pięć godzin na granicy. Zabijaliśmy czas rozmowami. Jedna z kobiet, która niedawno sypała żartami na temat jej pracy w Gdańsku, zakryła dłonią oczy i rozpłakała się. Na pytania: „co się stało?”, odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili. – Na Telegramie przyszła informacja, że zaatakowali centrum miasta Sumy. To moje miasto, tam zostali moi rodzice. Nie odbierają telefonu – mówiła przez łzy.

Tym razem okazało się, że z rodzicami wszystko w porządku. Przez kilka godzin nie odbierali telefonu, bo po ataku rakietowym nie było prądu i padła łączność telefoniczna oraz internetowa.

– Kiedy to się skończy? – pytała dziewczyna z Sum. W Ukrainie to często zadawane pytanie. Nikt nie potrafi na nie uczciwie odpowiedzieć.

Mariusz Kowalczyk jest dziennikarzem magazynu „Press”.

W Albanii to najbardziej lubię kuchnię. Makaron z różnymi krewetkami i małżami. I zupa krabowa. O, jakie to dobre – zachwyca się na oko 40-letnia blondynka w niebieskim pikowanym bezrękawniku.

– A w Hiszpanii kuchnia taka sobie – krzywi się stojąca obok starsza o jakieś 20 lat farbowana brunetka. – Niby są ryby i owoce morza, ale najchętniej to jedzą tłusto i smażone wszystko na głębokim oleju.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów
Plus Minus
„Konklawe”: Efektowna bajka o konklawe
Plus Minus
Pułapki zdrowego rozsądku
Plus Minus
Polacy muszą ratować niemieckie kluby. Miał być wielki rozwój, jest rozczarowanie i ostalgia
Materiał Promocyjny
Ładowanie samochodów w domu pod każdym względem jest korzystne
Plus Minus
„Pod skórą”: Obce kino