Czym jest dusza rosyjska
Rosji nie przysługuje w dziejach jakieś specyficzne posłannictwo, ale można przypisać jej pewne szczególne, duchowe rozdarcie, które mówi wiele o jej współczesnej historii.
Staruszka w czerni wojny nie zobaczy
Gdy Ania przekraczała polsko-ukraińską granicę, ja starałem dostać się do Polski na innym przejściu – w Rawie Ruskiej. Z busów i autobusów wylewała się fala kobiet z dziećmi. Dołączają do nich te, które do granicznego szlabanu dotarły, jak Ania – na piechotę. Nikt nie sprawdzał paszportów, bo polskie władze ogłosiły, że wpuszczają wszystkich, nawet bez dokumentów.
Po stronie ukraińskiej pogranicznicy z kobiet i dzieci formowali kolumny i co pewien czas puszczali je na polską stronę.
Dołączyłem do jednej z tych kolumn. Do polskiego szlabanu trzeba było iść kilkaset metrów. Obok mnie pod ciężarem walizki uginała się ponad 50-letnia kobieta.
– Pomogę – powiedziałem i złapałem za jej walizkę. Ważyła tyle, że trudno mi ją było utrzymać.
Miała na imię Regina. Obok niej szła ze 20 lat od niej młodsza blondynka Dasza, która w jednej ręce trzymała dłoń podskakującego, jak na sprężynach kilkuletniego syna, a w drugiej walizkę, nie mniejszą i nie lżejszą niż ta Reginy.
– Z wnukiem jadę do polskich krewnych, bo my mamy polskie pochodzenie. Dasza jedzie dalej, do koleżanki w Anglii – Regina przedstawiała mi swoje plany.
Dotarliśmy na polską stronę przejścia granicznego. W przygotowanych naprędce namiotach można było dostać butelkę wody, ciastka, przekąski. Kobiety z dziećmi musiały stać pod gołym niebem, bo nie za bardzo było na czym usiąść. Dobrze, że był słoneczny dzień i czuło się ciepło pierwszych, zwiastujących wiosnę, promieni słońca.
Czekaliśmy na busy straży pożarnej, które zabierały kobiety i dzieci z przejścia. Nikt nie wiedział, gdzie i nawet o to nie pytano. Czerwone busy podjeżdżały co kilkanaście minut. Kobiety rzucały się wtedy z bagażami do drzwi. Walka o miejsce w busiku trwała krótko, bo mieściło się w nim może z dziesięć kobiet z dziećmi i wielkimi walizami.
Dwie kobiety w średnim wieku podtrzymywały ubraną na czarno, okutaną w chustę babuleńkę. Staruszka nie mogła ustać na własnych nogach, którymi ledwo co ruszała. Miała zamknięte oczy, była niewidoma. Strażnicy graniczni, gdy tylko ją zobaczyli, pobiegli po krzesło. I tak starowinka siedziała wśród bawiących się wokół niej dzieci, które szybko się poznawały i wcale nie przejmowały tym, dlaczego trafiły na granicę. Dzieci, mimo że wykończone długą drogą i przeżytymi „przygodami”, miały niespożyte zasoby energii do biegania i skakania. Funkcjonariusz Straży Granicznej, organizował im różne zabawy, aby nie zmarzły. – Teraz dzieciarnia, jesteśmy pajacykami. Skaczemy, raz, dwa, raz dwa – instruował strażnik i skakał wraz z nimi.
Kobiet opiekujące się staruszką zapytałem, skąd przyjechały.
– Z wioski koło Łucka – usłyszałem w odpowiedzi.
– A gdzie jedziecie?
– Jeszcze nie wiemy.
Staruszka przerywała naszą rozmowę: – Widziałam już jedną wojnę. Dobrze, że kolejnej już na pewno nie zobaczę.
Odjechał kolejny strażacki busik, do którego nie udało się nam wejść. Kobiety zrobiły się czujne, próbowały przechodzić poza wyznaczone do oczekiwania strefy, żeby zająć lepszą pozycję startową do busika.
– Regina, jak przyjedzie następny transport, biegnijcie bez bagaży i starajcie się wejść do środka. Ja wam podam wasze walizki – wymyśliłem taktykę dostania się do busa.
Pomysł okazał się skuteczny. Regina i Dasza pozbawione bagażu bez problemu zajęły miejsca. Upchałem ich walizy. Wymieniliśmy się numerami telefonów. Regina ma dzwonić, gdyby czegoś potrzebowała.
Ślubu po tym brać nie musimy
Dopiero pod wieczór udało mi się złapać transport. Dostałem miejsce na końcu busa, musiałem usiąść na kole zapasowym. Nade mną starała się ustać młoda dziewczyna. Próbowała, bo strażacki bus nie został przystosowany do przewozu ludzi, tym bardziej w pozycji stojącej, więc dziewczyna była zgięta niemal wpół.
– Zapraszam, proszę się nie krępować – powiedziałem, pokazując na swoje kolana.
– Dziękuję. Ślubu po tym chyba brać od razu nie musimy. – Dziewczyna się uśmiechnęła.
Ruszamy. Ołena opowiedziała że jedzie z Kijowa. Nie spała poprzedniej nocy, dziś jeszcze nic nie jadła.
– Dojadę do Warszawy, a potem kupię bilet na samolot do Rzymu, bo mam tam znajomych. Tam, gdzie wiozą, będą jakieś autobusy lub pociągi do Warszawy? – zapytała.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem szczerze.
Zatrzymaliśmy się po ok. 10 km w Lubyczy Królewskiej, niedaleko szkoły. Głodni i zmęczeni bez trudu wyczuliśmy zapach jedzenia. Na podwórku, przed budynkiem szkoły przy garnkach język ukraiński mieszał się z polskim. Wybór dań, jak w porządnej polsko-ukraińskiej restauracji: żurek, bigos, ale też czanachy, pierogi i oczywiście barszcz ukraiński.
Wszystkiego dużo i za darmo. – Chleb czy lawasz? – zapytała mnie kobieta rozdająca pieczywo.
W szkolnych klasach i w sali gimnastycznej zorganizowano miejsca do spania dla kobiet i dzieci. Na noc zostają tu te, które nie wiedziały, gdzie dalej jechać. Było ich tyle, że powoli zaczynało brakować miejsc.
Przed szkołą stali faceci i trzymali tabliczki z napisami: „Warszawa”, „Wrocław”, „Lublin”, „Gdańsk”...
Ołena ruszyła do nich pytać o podwózkę do Warszawy. Po chwili wróciła z najnowszymi wieściami: – Mają dwa wolne miejsca.
– Wsiadajcie, jedziemy – zakomenderował Ołeh, jak się później okazało, inżynier lotniczy, który kiedyś pracował w ukraińskim Zakładzie Lotniczym Antonowa, ale od kilkunastu lat mieszkał i zarabiał na życie w Polsce.
Zmęczenie nas pokonało. Zbudziliśmy się około północy, dopiero przed wjazdem do Warszawy.
– O tej porze można się jeszcze jakoś dostać na lotnisko, z którego latają samoloty do Rzymu? – zapytała Olena
– Nie jedziesz dziś na żadne lotnisko, śpisz u mnie – rzekł Ołeh niemal kategorycznym tonem.
Spojrzałem na Ołenę, była przerażona. To jednak nierozsądne, aby dziewczyna korzystała z takich propozycji składanych przez nieznajomych mężczyzn.
– Nie ma mowy, żebyś się włóczyła po lotniskach. Nie jestem zboczeńcem, tylko zwykłym facetem, który ma normalną rodzinę. Będziesz spała w pokoju z Tetjaną – Ołeh wskazał ręką na siedzącą obok niego z przodu około 60-letnią kobietę. – Odpoczniecie i jutro będziecie decydowały, co dalej.
– Tetjana, ty się nie boisz? – spytała przejęta Ołena.
– A mnie to już wszystko jedno – powiedziała Tetjana, która uciekała przed wojną do rodziny w Kanadzie. Ostatecznie Ołena dała się zaprosić na nocleg do Ołeha.
Dla Ukrainki praca na zmywaku
Ukrainkom, które przyjechały do Polski w pierwszym rzucie po rosyjskiej inwazji, ułożyło się różnie. Tania, młoda nauczycielka matematyki ze Lwowa, szybko znalazła pracę w jednej z warszawskich podstawówek, gdzie uczy zarówno ukraińskie, jak i polskie dzieci. Najpierw wynajmowała pokój w mieszkaniu razem z innymi Ukrainkami. Nie dogadywała się jednak z nimi i przez kilka tygodni mieszkała z rodziną dyrektora szkoły. Gdy mocniej stanęła na nogach, również pod względem finansowym, wynajęła w Warszawie kawalerkę.
Regina, którą poznałem na granicy, czasami do mnie dzwoniła. Mówiła, że u niej wszystko w porządku, mieszka u krewnych w Warszawie, wyrobiła sobie polski PESEL, żeby dostawać wtedy jeszcze 500+ na wnuka.
Kolejka do urzędu, gdzie wyrabiało się PESEL, wymagała stania przez cały dzień. – Tylko kobiety z Ukrainy. Stanęłam na końcu. I słyszę, jak gadają, że Polacy źli, bo specjalnie robią takie kolejki, żeby upokorzyć Ukraińców. Nie wytrzymałam i się wydarłam: „Wszystkie już oszalałyście? Polacy nas przyjęli, dają pieniądze, a wy uważacie, że oni was upokarzają? W Ukrainie nigdy nie stałaś w kolejce, jedna z drugą?”. Zamilkły – opowiadała Regina.
Potem zadzwoniła w maju. Mówiła, że jest w ośrodku dla uchodźców w Górze Kalwarii.
– Regina, co się stało, dlaczego wyprowadziłaś się od krewnych? – zapytałem.
– Nie chciałam być dłużej ciężarem – odpowiedziała. – Niby wszystko było dobrze, nie kłóciliśmy się. Ale wiesz, chciałabym coś ugotować, ale to nie moja kuchnia, gdzie mogłabym zaprowadzić swoje porządki. Widziałam, że i oni już patrzyli na mnie z pytaniem w oczach: kiedy ty się w końcu wyprowadzisz. Znalazłam miejsce w ośrodku w Górze Kalwarii. Dobrze nam tu – zapewniała.
Po miesiącu znów zadzwoniła i oznajmiła: – Wracamy do Nowogrodu. Zachodnią Ukrainę rzadziej ostrzeliwują. Może nas nie pozabijają.
Ania z Buczy, która pojechała do siostry koło Zakopanego, w Polsce mieszkała kilka miesięcy. – Chciałam pracować, ale nie znalazłam sensownej roboty. W Zakopanem i okolicach dla Ukrainki jest tylko praca w knajpie na zmywaku, ewentualnie, jak się zna język, to można zostać kelnerką albo sprzątać w hotelach. Koleżanki z Kijowa, które od razu pojechały do Wielkiej Brytanii, pomogły mi znaleźć pracę w Birmingham, w marketingu międzynarodowej firmy – mówiła Ania.
Dom Ani i Andrija w Buczy ocalał. Nie został uszkodzony, Rosjanie się do niego nie włamali. – Tylko dlatego, że w naszej części Buczy mieszkali oficerowie z jednostek artylerii, która tak niemiłosiernie masakrowała domy i bloki mieszkalne w okolicy. Do nas nie wleźli, ale mieszkali w domu sąsiada. Opowiadał mi, że mówili, iż bronią nas przed nazistami. Byli tak uprzejmi, że butelki po wódce wynosili do śmietnika na zewnątrz – opowiadał Andrij.
Ania długo nie chciała przyjechać do Buczy. – Bałam się, że jak zobaczę nasz dom, ogródek, to się rozpłaczę i już stamtąd nie wyjadę – stwierdziła.
Do Buczy zawitała dopiero po prawie dwóch latach od inwazji. Rozpłakała się. Ale dała radę wrócić do Birmingham. – Na razie wolę mieszkać w Wielkiej Brytanii. Rosjanie nadal ostrzeliwują Ukrainę i nikt nie zagwarantuje bezpieczeństwa moim córkom. Katia bardzo dobrze odnalazła się w brytyjskiej szkole. Chcę, żeby nauczyła się mówić płynnie po angielsku, jak native speaker. Marta zdalnie skończyła studia w Kijowie i teraz kursuje między Birmingham a Buczą. Niech z tego nieszczęścia, jakie spadło na Ukrainę, będą jakieś korzyści – tłumaczyła Ania.
Gdy Ania jedzie do Ukrainy, z Kijowa do jej mieszkania w Birmingham wyruszyła 17-letnia córka jej znajomych z Kijowa. – W Birmingham ma wtedy do dyspozycji moje mieszkanie, którym się opiekuje. Dba też o naszego kota – dodała
Nie wrócę już do Ukrainy
Kobiety z Ukrainy, które uciekły przed wojną z Rosją, można spotkać w wielu zakątkach Europy. Lato 2022 roku. Kąpaliśmy się z córką w albańskim morzu. Przekrzykiwaliśmy się po polsku. Obok nas kąpieli zażywało kilka kobiet.
– Jesteście z Polski? – zapytała po ukraińsku jedna z nich.
Gdy potwierdziłem, podpłynęły jej koleżanki. – Chciałyśmy z całego serca i naprawdę szczerze podziękować Polsce i Polakom za to, co dla nas zrobili i jak nas przyjęli. Powiedzcie wszystkim Polakom, że my jesteśmy bardzo wdzięczne – usłyszałem po ukraińsku, stojąc po szyję w ciepłym morzu. Dobrze zarabiający w Kijowie mężowie wysłali je z dziećmi na długie wakacje do Albanii.
– Dlaczego Albania? – zapytałem.
– Bo ciepło i tanio – powiedziała jedna z nich.
W październiku 2022 roku, po drugiej stronie Morza Śródziemnego, na plaży w hiszpańskim mieście Torreveja, na południe od Alicante, kobieta wykrzykiwała, zanosząc się płaczem: – Wiera, Wiera, córeczko moja. Kilkuletnia Wiera poszła zobaczyć coś na plaży i zniknęła.
Plaża w Torrevieja nie jest duża, więc z Hiszpanem Jesusem podzieliliśmy ją na sektory poszukiwania i Wiera szybko się odnalazła.
Jej mama długo nie mogła dojść do siebie. – Dopiero dziś przyjechałyśmy, do znajomych, ale zobaczyłyśmy morze i piasek, więc najpierw poszłyśmy na plażę – tłumaczyła.
Torrevieja to specyficzne miasto. Rosjanie i Ukraińcy uciekali tu z ZSRR już pod koniec lat 80. Potem ściągali tu swoje rodziny i przyjaciół. Obecnie język rosyjski lub ukraiński można tu usłyszeć równie często jak hiszpański. Po rosyjskiej agresji do Torrevieja przybyły kolejne kobiety z Ukrainy.
Siedziba Stowarzyszenia Ukraińców w Torrevieja załadowana jest po sufit produktami żywnościowymi. – Jedzenia nam nie brakuje. Tylko że to niezbyt duże miasto, trudno znaleźć pracę dla tych wszystkich kobiet i dziewczyn, które przyjeżdżają – rozkłada ręce Natalia Żeżniawska z ukraińskiego stowarzyszenia.
Zoję Charlampidi, piosenkarkę z Odessy, spotykałem w barze Rosjanina Olega, który kilkanaście lat temu sprzedał firmę produkującą papier w rosyjskiej Kałudze i kupił bar w Torrevieja. Zoja w Ukrainie miała już status celebrytki. W ukraińskiej telewizji występowała w show „Hołos krainy”, znanego w Polsce jako „The Voice of Poland”. Teraz w Hiszpanii wstępuje ze swoim zespołem Alegria, śpiewając hiszpańskojęzyczne szlagiery, jakby urodziła się w Hiszpanii. Czasami w barze Olega śpiewa też rosyjskie i ukraińskie przeboje.
– Przychodzą Rosjanie i Ukraińcy i jakoś na siebie nie napadają. Torrevieja to nie jest duże miasto, musimy tu jakoś żyć razem – tłumaczyła Zoja.
Po występie nie miała dużo czasu, bo musiała biec do domu, aby położyć spać dwójkę dzieci.
– Ułożyłam sobie tutaj życie i raczej już nie wrócę do Ukrainy. Robię to samo, co w Odessie, czyli śpiewam – powiedziała mi Zoja.
Mity i żelazne prawa wojny ukraińsko-rosyjskiej
Była Matka Boska Javelińska, były piosenki o bayraktarach i peany na cześć lekkiej piechoty. Jednak im dłużej trwa wojna w Ukrainie, tym bardziej na aktualności zyskują znacznie starsze powiedzenia wojskowych: te o rezerwach i logistyce.
Mały, nowy dom – Europa
Europejki” z Ukrainy, które ułożyły sobie życie w innych krajach, spotykałem w pociągach z Chełma do Kijowa, Charkowa czy Dniepru. Europa stała się dla nich domem, choć niezbyt dużym.
– Córka nie chciała mieszkać w Torrevieja – tłumaczyła mi kobieta, która na peronie w Lublinie skarżyła się na hiszpańską kuchnię. – Dla niej za dużo tam Rosjan. Pojechała bardziej na południe, do Murcji. Mieszka tam, pracuje. Udało się nam tę rozłąkę zorganizować. Czasami ja do niej pojadę, czasami ona przyjeżdża do Kijowa. Bilety na samoloty nie są drogie. Z Alicante do Warszawy można polecieć za 50 euro, niekiedy nawet taniej. A potem już tylko do Chełma i naszym pociągiem do Kijowa – wyjaśniła.
– Pracuję w Rydze – opowiadała mi kiedyś prawniczka, z którą jechałem do Charkowa. – Do Warszawy to godzina lotem samolotem. W Rydze pracuję zdalnie dla firmy w Kijowie, przygotowują dla nich ekspertyzy prawne. Pandemia, podczas której pracowaliśmy w domach, przygotowała nas do pracy na odległość. Normalnie pracuję, tylko nie słyszę kilku alarmów dziennie i nie zastanawiam się, czy rosyjska rakieta nie trafi w mój dom – wyjaśniła, dlaczego nie wraca do Ukrainy.
Wyjechały ze swojego kraju, jednak wojna nie zniknęła z ich życia. W maju 2024 roku wracałem z Ukrainy autobusem, bo bilety na pociąg nie sposób było dostać. Staliśmy ponad pięć godzin na granicy. Zabijaliśmy czas rozmowami. Jedna z kobiet, która niedawno sypała żartami na temat jej pracy w Gdańsku, zakryła dłonią oczy i rozpłakała się. Na pytania: „co się stało?”, odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili. – Na Telegramie przyszła informacja, że zaatakowali centrum miasta Sumy. To moje miasto, tam zostali moi rodzice. Nie odbierają telefonu – mówiła przez łzy.
Tym razem okazało się, że z rodzicami wszystko w porządku. Przez kilka godzin nie odbierali telefonu, bo po ataku rakietowym nie było prądu i padła łączność telefoniczna oraz internetowa.
– Kiedy to się skończy? – pytała dziewczyna z Sum. W Ukrainie to często zadawane pytanie. Nikt nie potrafi na nie uczciwie odpowiedzieć.
Mariusz Kowalczyk jest dziennikarzem magazynu „Press”.