Ekstraklasa niedasizmu i pocałunków śmierci

W polskich klubach piłkarskich nie brakuje osób kompetentnych, ale często ich wpływ na decyzje jest ograniczony. Brakuje za to chęci zaryzykowania i zainwestowania, zwłaszcza po sukcesie. Ograniczenia, że „się nie da”, sami tworzymy w swoich głowach - mówi Michał Zachodny, dziennikarz i analityk, autor książki „Jak (nie) grać w Europie”.

Publikacja: 22.08.2024 16:41

Legia Warszawa jako jedyny z polskich klubów zagrała w Lidze Mistrzów w XXI wieku. Na zdjęciu mecz L

Legia Warszawa jako jedyny z polskich klubów zagrała w Lidze Mistrzów w XXI wieku. Na zdjęciu mecz Legia – Real Madryt, listopad 2016 r.

Foto: Kamil PIKLIKIEWICZ/East News

Plus Minus: Dzidosław Żuberek. To jedno z moich najsilniejszych skojarzeń z występami polskich drużyn w europejskich pucharach.

Łódzki Klub Sportowy.

Tak, ŁKS po mistrzostwie w 1998 roku sprzedał najlepszego piłkarza Mirosława Trzeciaka, a zamiast niego Manchesterowi United na Old Trafford miał zagrozić ów napastnik sprowadzony z trzecioligowej Piotrcovii Piotrków Trybunalski. Dwa lata później Polonia Warszawa swego asa Emmanuela Olisadebe próbowała zastąpić Tomaszem Reginisem z drugoligowego Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Gdy dekadę później z Lecha Poznań odchodził Robert Lewandowski, rzeczywisty następca przyszedł już po eliminacjach Ligi Mistrzów. Mógłbym ciągnąć tę litanię jeszcze długo. Mamy lato 2024 roku, a Śląsk Wrocław przed grą w Europie nie znajduje realnego następcy swego kapitana i najlepszego strzelca Erika Expósito, a Jagiellonia stopniowo wyprzedaje polskich liderów, Bartłomieja Wdowika i Dominika Marczuka. Zima zaskakuje drogowców, a puchary – polskich pucharowiczów. Czasy się zmieniają, a nasze kluby są niemal zawsze nieprzygotowane. Zbigniew Boniek wiele aspektów polskiej piłki podsumowuje frazą: „to wszystko z biedy”. Czy ma rację?

Polskie kluby piłkarskie nie są biedne, tego wytłumaczenia nie przyjmuję. Spółka Ekstraklasa wynegocjowała świetną umowę na sprzedaż praw telewizyjnych, to dziesiąty najwyższy kontrakt tego typu wśród lig europejskich, niedaleko za holenderską Eredivisie. Kibice oglądają polską ligę nie tylko przed ekranem, ale też na stadionach, rosnąca frekwencja w ostatnim czasie nie tylko przekłada się na ładny „obrazek” w telewizorze, ale też na realne wpływy do klubów. I nawet przeciętne kluby Ekstraklasy – jak mówił mi na potrzeby książki czeski napastnik Legii Warszawa Tomáš Pekhart – płacą piłkarzom cztery razy wyższe pensje niż średniak z jego ojczyzny, Slovan Liberec. A jednak to czeskie kluby dość regularnie grają w Lidze Mistrzów lub w dalszych rundach Ligi Europy i Ligi Konferencji, a nasze nie. I w dużym stopniu o tym, że gdzie indziej „się da”, a u nas „się nie da”, jest moja książka „Jak (nie) grać w Europie”.

Mam wrażenie, że choć polskie kluby wcale nie są biedne, to bardzo chcą w to wierzyć i chcą, by wszyscy dookoła w to wierzyli, bo dla ich władz jest to jakaś wymówka. Prezes Lecha Poznań Karol Klimczak, a więc jednej z najbardziej stabilnych, o ile nie najstabilniejszej „firmy” w całej Ekstraklasie, mówił w okresie pandemii koronawirusa o zagrożeniu bankructwem, a „w ramach solidarności” nawet zarabiający grosze pracownicy klubu mieli obcięte pensje.

To przekonanie wewnątrz polskich klubów o niewystarczających środkach finansowych chyba faktycznie stało się z czasem tak silne, że nawet gdy kasa się zgadza, ta mentalna bariera nie pozwala na inwestowanie w rozwój, na inwestowanie w ludzi. Najbardziej bezpośrednio przekłada się to na boisko w przypadku braku wspominanych przez ciebie odpowiednich transferów. Zamiast wzmocnień mamy uzupełnianie kadry zespołu, zastępstwa zgadzają się co najwyżej liczbowo, „na sztuki”, a i to nie zawsze.

Przypomnę słowa Jacka Zielińskiego, jednego z najbardziej doświadczonych szkoleniowców w Ekstraklasie, który w europejskich pucharach prowadził Groclin Dyskobolię Grodzisk Wielkopolski, Lecha Poznań i Cracovię. Trener wprost mówi, że w polskich klubach po zdobyciu mistrzostwa najczęściej nie ma mowy o budowaniu składu na eliminacje Ligi Mistrzów, o wzmocnieniach, a co najwyżej jest ograniczanie strat. W przypadku europejskich pucharów to tak, jakby zamiast przygotowywać się do najważniejszego testu przez cały semestr, uczyć się na ostatnią chwilę czy wręcz robić ściągi i liczyć, że się jakimś cudem zdobędzie się zaliczenie.

Czytaj więcej

Historia Euro pisana mundurami piłkarzy. Na oczach tysięcy Niemców Holender zhańbił ich symbol

Trener Jacek Zieliński sam doświadczył czegoś takiego w Lechu, gdy stracił Roberta Lewandowskiego i zamiast niego na eliminacje Ligi Mistrzów dostał do dyspozycji kończącego już tak naprawdę karierę Artura Wichniarka. A prawdziwy następca Lewandowskiego, Artjoms Rudnevs, dołączył miesiąc za późno. To prawda, Łotysz zapisał się potem w historii hat trickiem z Juventusem, w który trener Zieliński i wszyscy pozostali obecni na stadionie w Turynie, ze mną włącznie, nie mogli uwierzyć, ale opóźnienie tego transferu było kosztowne.

Historia decyzji blokujących rozwój polskich klubów jest długa, brakuje chęci zaryzykowania i zainwestowania, zwłaszcza po sukcesie. Władze klubów boją się, że gdy szybko odpadną z europejskich pucharów, zostaną z rozbudowaną kadrą zespołu i zbyt rozrośniętym – z ich punktu widzenia – sztabem szkoleniowym.

Jak Himilsbach z angielskim.

To jest perspektywa, którą przyjmują – nie co można zyskać, lecz co można stracić. Słowem: kluby są nieprzygotowane do rozwoju. A mądre kluby nie uzależniają się tak od bieżącego wyniku sportowego, ufają, że konsekwentna praca przyniesie wynik sportowy. Podchodzą do sprawy z przekonaniem, że się uda, a nie z obawą: „co jeśli nie wyjdzie”.

Przy określaniu tego podejścia używasz w książce bardzo barwnego sformułowania, które jest bliskie mojemu sercu: „dziadowskie oszczędności”.

Nie chciałem, by książka była jednym wielkim zbiorem anegdot opowiadających o tym, czemu jesteśmy tam, gdzie jesteśmy, ale parę przykładów takiego „dziadostwa” moi rozmówcy wymieniają. Np. Łukasz Smolarow, który pracował m.in. w Zagłębiu Lubin, Lechii Gdańsk i Polonii Warszawa, wspomina, jak w jednym z klubów działacze prosili zespół o wymeldowanie się wcześniej z hotelu, by nie musieć płacić za kolejną dobę, choć do meczu pozostawał jeszcze niemal cały dzień. Mówiliśmy wcześniej o sprawach kadrowych w odniesieniu do piłkarzy, ale „dziadowskie oszczędności” w bardzo dużym stopniu dotykają ograniczania liczebności sztabów szkoleniowych, działów skautingu, o statystykach i analitykach nie wspominając. Kluby skupiają się na mikrokorzyściach, a więc mniejszych nakładach na pensje czy delegacje, a nie patrzą w skali makro, na to, co inwestowanie w ludzi i rozwój może przynieść w długim okresie.

Omar Chaudhuri z Twenty First Group, który jako autorytet w kwestii wykorzystania danych do zarządzania klubami pracował z angielską Premier League i kilkoma federacjami, jako jeden z czterech „filarów mądrości piłkarskiej organizacji” wskazuje innowacyjność. Czy możemy wskazać pozytywne polskie przykłady innowacyjności? Czy – jak mówił ci Zbigniew Boniek – mamy kluby, które swoim działaniem faktycznie, a nie deklaratywnie „chcą się wyrwać z peletonu”?

Dostrzegam przykłady innowacyjności, ale tylko na polu polskim, tylko na tle innych klubów Ekstraklasy. My na tle Europy pod tym względem nawet nie drepczemy, nawet nie truchtamy, a reszta kontynentu już przeszła w bieg, już ma wyższe tempo. Tkwimy w Polsce w takim rozkroku – między zerkaniem na to, jakie innowacyjne działania są efektywne w innych krajach, a wciąż dominującym w Polsce przekonaniem, że „u nas to się nie sprawdzi”. Pionierami w pewnych sprawach na skalę europejską mogły być duńskie Nordsjaelland i Midtjylland, ale „u nas się nie da”. Sam nie pracowałem w klubie, ale przy okazji pracy w kadrach juniorskich PZPN doświadczyłem sytuacji, że pewne nowe propozycje sztabów były odrzucane na zasadzie „wcześniej tego nie było i było ok, po co kombinować”. Wciąż czekamy na przykład mądrego, konsekwentnie zarządzanego polskiego klubu, który da impuls do głów innych prezesów, skoro zagraniczne przykłady przemawiają za mało.

Gdy poprosiłeś Zbigniewa Bońka o podanie powodów braku sukcesów polskich klubów w Europie, usłyszałeś szybkie: „brak kompetencji”.

Te kompetentne osoby w polskich klubach są, ale, niestety, często nie mają one większego wpływu na rzeczywistość, nie mają decyzyjności.

Mamy pozytywny przykład, jakim jest Bartosz Grzelak, który tworzy dział naukowy Lecha Poznań, współpracuje z fachowcami z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, sam robi teraz doktorat i świetnie jest zorientowany w przenikającym się świecie nauki i analityki. Ale na każdego takiego Bartosza Grzelaka przypada fachowiec taki jak inny mój rozmówca, inżynier danych Paweł Kapuściński, który nawet jeśli został zaproszony do współpracy przez polskie kluby, to z jego zdaniem nikt się poważnie nie liczył. Albo nie był zrozumiany, albo nikt nie chciał go zrozumieć.

Jeśli użyjemy raz jeszcze szkolnej analogii, to polskie kluby są uczniem, który ma fajny plecak, wszystkie potrzebne książki, przybory i pomoce naukowe, ale z jakiegoś powodu mu się nie chce uczyć. Albo nie chce korzystać z pomocy mądrzejszych, bo „sam wie lepiej”.

Obiecuję, że już ostatni raz zacytuję Zbigniewa Bońka z twojej książki: „jesteśmy zawistni i zazdrośni. Gdy wyprzedzasz resztę, to nagle każdy chce cię ściągnąć do dołu”. I myślę w tym momencie o tych sytuacjach, gdy polskie kluby zatrudniały uznanego zagranicznego trenera, czy ze sztabem, czy w duecie z dyrektorem sportowym, z Czech, Holandii czy Chorwacji, ale szybko polskie otoczenie starało się udowodnić, że „my tu jednak wiemy sami najlepiej”. Czy to jest możliwe, że polski klub ściągnie fachowców- -obcokrajowców i oni pozwolą mu wskoczyć na wyższy europejski poziom?

Sparta Praga wzięła kilkunastu fachowców z Danii. Choć czeski futbol ma się nieźle, to jednak uznała, że taki model działania pozwoli jej na danym etapie na szybsze i bardziej sprawne wprowadzenie. Przykładów na „my wiemy lepiej” w Polsce nie brakuje, ten najbardziej jaskrawy to chyba kadencja Holendra Leo Beenhakkera w reprezentacji Polski i jego niezrozumienie z przedstawicielami tutejszej myśli szkoleniowej. Ale nawet teraz dochodzą do mnie głosy z kursów PZPN dla dyrektorów sportowych i analityków, gdzie niektóre panele są prowadzone przez zagranicznych fachowców, że proponowane przez nich rozwiązania są w kuluarach zbywane uwagami „że tego nie warto”, „że to się w Polsce nie uda”. Skoro nie próbujemy, to się nie udaje. Ograniczenia sami tworzymy sobie w naszych głowach.

Kolejny z rozmówców, Marcin Stefański z Ekstraklasy, mówi o tym, że Polacy nauczyli się „niewiary”. Jego słowa bardzo głośno odzywały się w mojej głowie, gdy pisałem rozdział o wszystkim tym, czym jest „pocałunek śmierci” dla polskich klubów w Europie. To fraza uknuta i szeroko wykorzystywana przez Michała Probierza, a także ligowych trenerów, którzy widzą w pucharach zagrożenie dla ich wyników, czy nawet pracy w związku ze zwiększoną intensywnością grania. Od razu widzą problem w tym, czym de facto jest sukces. Jednak odkryłem, że ta niewiara wykracza poza ich role, bo jest wszechobecna w klubach. Z niewiary do niedasizmu jest bardzo krótka droga, którą polski futbol zna doskonale i rzadko chce z niej skręcić.

Piotr Rutkowski, właściciel Lecha Poznań, z którym rozmawiałeś, przekonuje w książce o racjonalności swoich decyzji, o podejmowaniu ich na podstawie danych. Jednocześnie rundę temu powierzył swój zespół trenerowi bez umocowania w wynikach, głównie dlatego, że był z bliskiego otoczenia. Deklaracje często rozjeżdżają się z rzeczywistością. I kończy się to tak, jak Lech skończył sezon z Mariuszem Rumakiem na ławce trenerskiej.

Słowa Piotra Rutkowskiego oraz właściciela Legii Warszawa Dariusza Mioduskiego, z rozdziału o analizowaniu i zarządzaniu kryzysem, kibice tych klubów będą mogli zweryfikować po ewentualnym kolejnym kryzysie któregoś z tych klubów. Powtórzę: może polski futbol idzie w dobrym kierunku, ale nie mam przekonania, że to tempo wystarczające, by gonić innych.

Legia jako jedyny z polskich klubów zagrała w Lidze Mistrzów w XXI wieku. Wyobrażasz sobie jeszcze mistrza Polski w Champions League czy już straciłeś nadzieję?

Musiałaby się powtórzyć taka ścieżka rywali jak Legii wtedy w 2016 roku, gdzie w ostatniej rundzie eliminacji mierzyła się z irlandzkim Dundalk. Przy czym podkreślmy, że to nie była tylko kwestia szczęścia, ale też klub z Warszawy zapracował sobie na nie zbudowaniem swojego rankingu klubowego. Potrzebujemy trzech lat punktowania w Lidze Konferencji, co powinno się przełożyć na ranking krajowy UEFA i rozstawienie w eliminacjach Ligi Mistrzów. Liga Konferencji wydaje się idealnie skrojona pod polskie kluby, choć mam wątpliwości, czy będziemy w stanie wprowadzać do niej co sezon po dwa kluby. Tego lata jesteśmy blisko, bo Jagiellonia już ma pewny udział w Lidze Konferencji, a Legia na ostatniej prostej mierzy się z rywalem z Kosowa, a więc łatwiejszym od duńskiego Broendby, które już wyeliminowała.

Dla istotnej części polskich kibiców – nie śmiem szacować, jak dużej, nie wiem, czy to większość, ale na pewno nie są to głosy pojedyncze – gra w Europie jest tylko miłym dodatkiem do rywalizacji w kraju. To głosy popierające decyzje Lecha Poznań, który gdy w przeszłości miewał duże problemy w Ekstraklasie, de facto odpuszczał mecze z portugalskimi Benfiką i Belenenses, czego osobiście nigdy nie zrozumiem i nie zaakceptuję. A co jeśli to też myślenie bliskie władzom niektórych klubów: że liczy się tylko wyższość nad lokalnymi rywalami?

Po wszystkich rozmowach służących napisaniu tej książki zdecydowanie nie mam takiego wrażenia. Powiem więcej: władze Lecha czy Legii są wręcz zdesperowane, by grać regularnie w fazie grupowej europejskich pucharów. Dariusz Mioduski zapewnia, że jej brak oznacza nie stagnację, ale wręcz regres. Problem w tym, że nawet jeśli wiedzą, co robić, by to osiągnąć, to zdarza im się reagować emocjonalnie i nie działać zgodnie z planem czy strategią. Rozumiem, że wyjaśnienia właścicieli Legii i Lecha, po ostatnim sezonie, mogą być dla kibiców bardzo frustrujące. Nie mam też przekonania, że gdy Lech albo Legia spędzą trzy–cztery jesienie z rzędu na europejskich wojażach, to odjadą Ekstraklasie. W decyzjach jest za dużo emocji, zerojedynkowości. A kluby stabilne żyją w odcieniach szarości. Kryzys nie powinien być odczuwany jak koniec świata, a sukces nie jest powodem do poczucia, że wszystko już wiemy.

W rozdziale „jak (nie) być Czechami” twój rozmówca zza południowej granicy przekonuje, że „sport kształtuje mentalność Czechów”, a „element rywalizacji wśród Czechów to coś, czego nie uda się zniszczyć”. Jednocześnie Marcin Stefański ze spółki Ekstraklasa powołuje się na dane OECD, które mówią, że polskie społeczeństwo jest w trójce najgorzej usportowionych w Europie. I ja ten problem dostrzegam, mam wrażenie, że na polskich plażach widać więcej osób z nadwagą niż dekadę temu. Tylko czy to znów nie jest szukanie wymówek, gdy rozmawiamy o sporcie zawodowym i profesjonalnych klubach, które nie chcą inwestować w rozwój?

Rozmawiamy po letnich igrzyskach w Paryżu, na których dorobek reprezentacji Polski był najsłabszy od lat i siłą rzeczy temat kultury fizycznej Polaków też wraca. Ale my mamy problem nie tylko z fundamentem piramidy, ale też na każdym innym jej piętrze – też by odpowiednio selekcjonować tych najlepszych i elitarnych. Mamy spory problem z bazą szkoleniową. Chciałbym usłyszeć od polskich władz, że sport staje się priorytetem, ale w szerszym ujęciu, bo potrzebujemy jako społeczeństwo zmiany podejścia, większej aktywności. Przy czym mówię to nie z pozycji eksperta w tej kwestii, lecz obywatela, sportowy tryb życia pomaga rozwiązać wiele problemów, lepiej się oddycha, łatwiej się dogadywać i sobie pomagać. A przynajmniej mnie uprawianie sportu zawsze pomaga i mówię to też jako osoba, która swoje odcierpiała przez aktywność fizyczną.

Polski kibic swoje wycierpiał podczas oglądania konfrontacji z europejskimi rywalami, ale zdarzają się też miłe chwile. We wstępie piszesz, że gdy Holender Johan Voskamp strzelił Dundee United pierwszego gola dla Śląska Wrocław w europejskich pucharach od niemal 30 lat, „znalazłeś się w piłkarskim raju”. Ja swoje futbolowe wniebowzięcie przeżyłem po bramce Rafała Murawskiego, gdy Lech Poznań w doliczonym czasie dogrywki eliminował Austrię Wiedeń i awansował do grupy Pucharu UEFA, a zmarły w weekend trener Franciszek Smuda myślał, że ktoś go nabiera, gdy prezydent Lech Kaczyński dzwonił do szatni z gratulacjami.

Tak właśnie było. W książce zależało mi na rozmówcach, którzy przypominają mnie po tamtym golu Voskampa – są lub chcą być marzycielami, bo mnie wtedy zamarzyło się jeżdżenie za Śląskiem po Europie. Nie jestem i nie czuję się ekspertem, bo nie pracowałem ani nie zarządzałem klubem sportowym. Nie chciałem, by ta książka była receptą, jak kluby mają działać. Ale chciałem pokazać, że „się da”, o czym przekonują zagraniczni eksperci i na co dają nadzieję polscy pracownicy klubów, którzy już spełniają europejskie standardy. Nic nie stanie się ad hoc, mówimy o wieloletnich działaniach. Ale są przykłady odważnych europejskich klubów, których u nas brakuje. I nie chodzi mi, by kopiować te wzorce, bo każdy klub jest unikalnym środowiskiem, ma unikalne otoczenie i unikalne warunki do pracy. Chodzi o przekonanie, że w Polsce też możemy zbudować europejski klub w pełnym tego słowa znaczeniu – nie tylko organizacyjnie, ale przede wszystkim sportowo.

Michał Zachodny

Dziennikarz i analityk, autor podcastu „Zachodny do tablicy” i książek „Polska myśl szkoleniowa” oraz „Jak (nie) grać w Europie” (Wydawnictwo SQN). Korespondent na trzech mistrzostwach Europy i mundialu 2018 w Rosji, pracował w Goal.com, Sport.pl i Łączy Nas Piłka. Był też analitykiem w sztabie reprezentacji Polski do lat 19 i do lat 20.

Plus Minus: Dzidosław Żuberek. To jedno z moich najsilniejszych skojarzeń z występami polskich drużyn w europejskich pucharach.

Łódzki Klub Sportowy.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi