Juliette Binoche: Brawo dla młodych i brawo dla kobiet!

Gotowanie jest coraz łatwiejsze. Dawniej miałam dwa segregatory pełne przepisów – potraw babci, mamy, kuzynek, przyjaciółek. Teraz wystarczy wejść do internetu i masz dziesiątki porad. Ale jest coraz mniej czasu na delektowanie się gotowaniem – mówi aktorka Juliette Binoche przed polską premierą filmu „Bulion i inne namiętności” z jej udziałem.

Publikacja: 16.08.2024 10:00

Juliette Binoche

Juliette Binoche

Foto: PAP/Abaca

Plus Minus: Wykwintne jedzenie i moda. Z tym wielu ludziom na świecie kojarzy się Francja, zanim jeszcze pomyślą o rewolucji 1789 roku, demokracji, wielkiej literaturze, sztuce, kinie. A ostatnio zagrała pani Coco Chanel w serialu „Nowy styl” i wspaniałą, wyrafinowaną kucharkę w filmie Trana Anha Hùnga „Bulion i inne namiętności”.

Sugeruje pani, że moje role ocierają się o symbole Francji? Nic z tego. Zwłaszcza że na ołtarzu kina dawno już przestałam poświęcać siebie. Na początku aktorskiej pracy rzeczywiście byłam gotowa dać z siebie wszystko i niemal umrzeć za rolę. Tak było, dopóki w czasie kręcenia „Kochanków z Pont-Neuf” Leos Carax nie namówił mnie do wykonywania jakichś kaskaderskich scen i omal nie utonęłam w Sekwanie. Wtedy powiedziałam sobie: „Życie jest ważniejsze niż praca”. Od tego momentu jestem gotowa poświęcić roli wiele, ale nie chcę zderzać się ze ścianą. Mam więcej szacunku dla siebie samej, mój świat nie kończy się na nakręceniu jakiejś filmowej sekwencji. Dzisiaj wiem, że muszę dbać o siebie. Ale rzeczywiście potrzebowałam wstrząsu, traumatycznego doświadczenia, niemal otarcia się o śmierć, żeby to zrozumieć. Dlatego nie czuję się symbolem czegokolwiek. Jestem aktorką. Bardzo zresztą lubiącą swój zawód. I uważam się za osobę uprzywilejowaną, mogąc spotykać się na planie z twórcami z całego świata.

Pracowała pani z najciekawszymi artystami francuskimi, ale grała też w filmach innych twórców europejskich: Michaela Hanekego, Lasse Hallströma, Anthony’ego Minghelli czy polskich artystów Krzysztofa Kieślowskiego, Małgorzaty Szumowskiej. Spotkała się pani na planie z reżyserami pochodzącymi z Azji, jak Irańczyk Abbas Kiarostami czy Tajwańczyk Hou Hsiao-hsien, ze Stanów, jak Abel Ferrara czy Peter Hedges, z Ameryki Południowej, jak Santiago Amigorena. Lubi pani chyba zanurzać się w różnych kulturach.

Lubię. Filmowe podróże uczą tolerancji, otwartości na inność, wrażliwości. Na przykład jestem pod wielkim wrażeniem Hou Hsiao-hsiena, który potrafi dotknąć istoty człowieczeństwa i pokazuje aktorom, czym jest w sztuce wolność. Praca z nim to prezent od losu. Kiarostami jest z kolei ogromnie uważny i otwarty. Podczas zdjęć do „Wiernej kopii” zagrałam kiedyś scenę inaczej, niż było umówione. Oddalił się, mówiąc, że musi kilka minut pomyśleć. Gdy wrócił, powiedział: „Wy, kobiety, macie wspaniałą intuicję”. Z kolei Kieślowski widział to, czego nie widział nikt inny: nawet kroplę, która toczyła się po szybie okna. I uważał, że lepiej jest mniej robić, a więcej czuć. Tego się od niego nauczyłam. Świetnie odnalazłam się we współpracy z Małgośką Szumowską, która kocha wyzwania i eksperymenty, a jednocześnie tworzy na planie atmosferę ogromnego zaufania.

Czytaj więcej

Być córką legend kina

Dziś jest coraz mniej czasu na delektowanie się gotowaniem. Także dlatego praca przy „Bulionie i innych namiętnościach” sprawiła mi dużo radości 

A jak pani trafiła do filmu „Bulion i inne namiętności”?

Z Tranem poznaliśmy się prawie 15 lat temu, kiedy przyszedł na plan „Podróży czerwonego balonika” Hou Hsiao-hsiena. Chwilę rozmawialiśmy i właściwie już wtedy wiedzieliśmy oboje, że kiedyś spotkamy się przy jakimś filmie. No i wreszcie się udało. Tran jest ciekawym człowiekiem. Ma w sobie sporo nieśmiałości i delikatności, a jednocześnie – gdy znajdzie się na planie – wykazuje ogromną siłę.

Tran Anh Hung mówi, że gdy pojawiała się pani na planie, natychmiast zaczynała na nim obowiązywać większa dyscyplina.

Dla mnie to po prostu święte miejsce i każda spędzona tam chwila jest ważna. Nagle znajdujesz się jakby poza czasem, w innym świecie, który wszyscy tworzą razem. Trzeba takie chwile szanować. Nie należę do aktorów, którzy siedzą w swoich kamperach i zjawiają się przed kamerą tuż przed ujęciem. Film jest przedsięwzięciem zbiorowym. Ekipa obserwuje bacznie aktorów, gdy grają. A ja lubię obserwować ekipę, kiedy przygotowuje plan do następnej sceny. To rodzi poczucie wspólnoty, a przecież jesteśmy od siebie wzajemnie uzależnieni i mamy wspólny cel. Wszyscy chcemy, by powstał piękny, ważny film.

Temat „Bulionu i innych namiętności”, który gloryfikuje czerpanie radości z przyrządzania wyrafinowanych potraw, jest pani bliski?

Jako młoda dziewczyna miałam chłopaka Włocha. Ciągle gotował różne makarony. Były tanie i szybko się je przyrządzało. Więc na naszym stole była pasta, pasta, pasta! Już nie mogłam na te kluchy patrzeć. Mama dała mi wtedy kilka rad, na przykład jak zrobić beszamel. Byłam dumna z tej umiejętności, uważałam, że to już haute cuisine. Oczywiście bzdura. To podstawy. Dużo więcej nauczyłam się, gdy przygotowywałam posiłki dla dzieci. Bo chcesz im ciągle proponować coś nowego, nauczyć przyjemności dzielenia się fajnymi chwilami przy jedzeniu, ale też przy gotowaniu, smakowaniu, wąchaniu, sprawdzaniu tekstury. I muszę przyznać, że poszły w życie z umiejętnością gotowania, a przede wszystkim czerpania przyjemności z odkrywania smaków świata. W naszych kulinarnych podróżach towarzyszyła mi zawsze moja siostra, z którą co niedzielę urządzałyśmy rodzinny obiad. Teraz wszystko się zmieniło. Syn się usamodzielnił, siostra się przeprowadziła, ale wciąż staram się utrzymywać tradycję rodzinnych spotkań. Najczęściej przygotowuję lunche u mamy.

Wiele się przez te lata zmieniło?

Pod pewnymi względami nie. Od 30 lat, odkąd zostałam matką, zawsze chciałam mieć pewność, że wszystko, co jedzą moje dzieci, jest zdrowe, świeże, nieskażone sztucznymi nawozami. Kiedy byłam w Paryżu, co niedzielę chodziłam na targ ekologiczny. Kupowałam warzywa, wiejskie jajka, śmietanę, masło. I tak robię do dziś. A samo gotowanie jest oczywiście coraz łatwiejsze. Dawniej miałam dwa segregatory pełne przepisów – słodkich ciast, deserów i innych potraw. Zbierałam przepisy babci, mamy, kuzynek, przyjaciółek. Teraz wystarczy wejść do internetu i masz dziesiątki porad. Ale oczywiście dziś jest coraz mniej czasu na delektowanie się gotowaniem. Także dlatego praca przy „Bulionie i innych namiętnościach” sprawiła mi dużo radości.

Ale film Trana Anha Hunga jest nie tylko o przyjemnościach gotowania i raczeniu gości wykwintnymi potrawami. To osadzona w drugiej połowie XIX wieku opowieść o życiu, poczuciu niezależności i wolności, o miłości, a w końcu o odchodzeniu. Pani bohaterka – kucharka Eugenie – jest śmiertelnie chora. Nie wiemy na co, jednak zdajemy sobie sprawę, podobnie jak ona, że jej czas się kończy.

Cieszę się, że pani to powiedziała. Bo rzeczywiście za tymi przygotowywanymi na ekranie daniami kryje się znacznie więcej niż wyrafinowana kuchnia. Dla mnie to opowieść o życiu, jakie świadomie wybieramy. W książce Marcela Rouffa z 1924 roku Eugenie umiera już na pierwszych stronach. Tran Anh Hung proponuje coś w rodzaju prequela. Portretuje parę, która razem przeżyła 20 lat. Wydającego wspaniałe przyjęcia smakosza Dodina od dawna chcącego poślubić kobietę, która z nim pracowała i żyła, ale nigdy nie chciała zostać jego żoną. I Eugenie, osobę niezależną, na swój sposób bardzo silną, ale przecież świadomą, że ma przed sobą niewiele życia. Ta rola, w której pada nie tak wiele słów, to dla aktorki wyzwanie.

Muszę panią zapytać o współpracę z Benoît Magimelem. To przecież pani partner sprzed 25 lat i ojciec pani córki.

Rozmawialiśmy z Tranem Anhem Hungiem o tym filmie chyba z półtora roku. W tym czasie szukał on aktora, który zagrałby Dodina. Początkowo miał to być inny artysta, ale się wycofał. Kolejny wykonawca też zrezygnował, i to trzy miesiące przed rozpoczęciem zdjęć. Rozpacz. Wszyscy szukali jego zastępcy i nie było żadnej dobrej propozycji. Wreszcie Hung, razem z producentami z Gaumonta, wpadli na nowy pomysł: Benoît Magimel. A on się zgodził.

Jak wyglądał początek waszej pracy przy tym filmie?

Benoît świetnie gotuje i w czasie prób wciąż wtrącał się do kuchennych spraw. Aż Hung musiał interweniować. Ja też usiłowałam go powstrzymać przed zbyt energicznym ingerowaniem w proces gotowania. Powiedziałam mu: „Skoro Dodin tak doskonale radzi sobie w kuchni, to dlaczego tak wiele traci, gdy słabnie Eugenie?”. Benoît był wściekły. Pokłóciliśmy się. Ale gdy następnego dnia zjawił się na planie, spokojnie pocałowałam go w policzek, powiedziałam „Cześć!” i zjedliśmy razem omlet z pierwszej kręconej sceny. Potem już wszystko się ułożyło. Świetnie nam się razem grało. I było naprawdę miło. Aż czułam się zaskoczona. Sama się z siebie śmiałam: ponad 20 lat nie mogłam się z Magimelem porozumieć, a nagle zrozumieliśmy się na planie filmu. Mówiliśmy sobie przed kamerą to, czego nie potrafiliśmy powiedzieć w życiu.

Historia z filmu pomogła wam ułożyć prywatne relacje?

Graliśmy bliskich sobie ludzi i nagle zrozumieliśmy, że cokolwiek się zdarzyło, jesteśmy też sobie bliscy w życiu. To była absolutnie uzdrawiająca konstatacja. Pojednanie poprzez sztukę, kino, wspólną pracę nad filmem. Mam wrażenie, że zrobiliśmy w ten sposób wspaniały prezent naszej córce, ale też jego drugiej córce i mojemu starszemu synowi. Podczas zdjęć wróciły emocje, które przez lata dusiliśmy w sobie, które zostały w naszych sercach i wspomnieniach. Rozmaite pretensje niepozwalające nam ułożyć naszych relacji. I uporaliśmy się z nimi. Nagle mogliśmy cieszyć się swoją obecnością. Pełne czułości słowa wypowiadali nasi bohaterowie, ale my też je mówiliśmy do siebie. Był nawet moment, w którym Eugenie pytała Dodina: „Kim dla ciebie byłam? Kucharką czy żoną?”. Dodin miał odpowiedzieć: „Kucharką”. Tymczasem Benoît dodał od siebie: „… i żoną”. Tran Anh Hung przerwał ujęcie i powtórzyliśmy scenę. Ale ten film zbliżył nas do siebie, pomógł przełamać dawną niechęć, stał się pięknym prezentem, który dostałam od kina i od życia.

Na małe ekrany wszedł też niedawno serial „Nowy styl”, w którym gra pani Coco Chanel.

To kobieta, która podobnie jak Eugenie kilkadziesiąt lat wcześniej, chciała smakować życie. Kochała wolność. Nie zależało jej na małżeństwie. Na tym jednak porównania się kończą. Zrobiłam ogromny przeskok. Cztery tygodnie po zakończeniu zdjęć do „Bulionu i innych namiętności” na planie „Nowego stylu” musiałam wykrzesać z siebie zupełnie inną energię. Spojrzałam na Coco kobiecym wzrokiem. Pomyślałam, że straciła miłość życia, Boya Capela, przeszła przez traumę pierwszej wojny światowej i rzuciła wszystko na jedną kartę: postanowiła dobrze się w życiu bawić. To więc był w istocie ktoś kompletnie inny niż Eugenie. Ale właśnie różnorodność odtwarzanych postaci sprawia, że aktorstwo jest tak ekscytujące.

Nigdy nie dała się pani przypisać do jednego rodzaju kina. Oscara dostała pani za rolę pielęgniarki, która w „Angielskim pacjencie” w czasie II wojny światowej opiekuje się ciężko poparzonym, umierającym żołnierzem. Ja mam przed oczami pani twarz z „Niebieskiego” Krzysztofa Kieślowskiego. Twarz kobiety, która jednego dnia w wypadku traci męża i dziecko. Ale też odnajduje się pani w kinie portretującym ludzi wypchniętych na margines konsumpcyjnego społeczeństwa, jak choćby w „Między dwoma światami”.

W tym filmie próbowałam zrozumieć, jak bardzo oddalają się od siebie w naszym społeczeństwie ludzie wpływowi, zamożni i ci, którzy codziennie walczą, by związać koniec z końcem. Po premierze dziennikarze pytali mnie, co ja, „gwiazda filmowa”, mogę wiedzieć o życiu wykorzystywanych przez pracodawców sprzątaczek. Idiotyzm. Po pierwsze – jestem aktorką. Po drugie – też mam swoją rodzinną historię. Moja babcia za strony matki była emigrantką z Polski. Przyjechała do Francji w czasie wojny. Żyła w biedzie, ciężko pracowała, aby wychować dwójkę dzieci. Mama zaczynała dorosłe życie od zera, moje początki też były trudne, nauczyły mnie pokory. A wreszcie: jestem człowiekiem. Mam w sobie wrażliwość na los odrzuconych, niewidocznych. Kiedy przygotowywałam się do roli w „Kochankach z Pont-Neuf” przez jakiś czas mieszkałam na ulicy i spędzałam czas z bezdomnymi. Innym razem kilka tygodni spędziłam wśród osób niepełnosprawnych. Nigdy nie poczułam, że kogoś oszukuję. Obserwowałam i starałam się zrozumieć. Miałam świadomość, że przed kamerą muszę pokazać prawdę. Także po to, by widzowie zobaczyli ludzi, których zwykle nie dostrzegamy. Między „Kochankami…” a wspomnianym przez panią filmem „Między dwoma światami” minęło 30 lat, a my wciąż tkwimy w tym samym punkcie. Odwracamy się od biedy, społecznego nieprzystosowania.

Czytaj więcej

Zobacz: to się dzieje naprawdę

Zamierzam wyreżyserować swój pierwszy krótki film. Zagram z Ralphem Fiennesem

Niedawno ukazała się informacja, że w filmach amerykańskich jedynie 20 proc. głównych ról należy do kobiet. Jak pani ocenia sytuację aktorek francuskich?

Pewnie trochę lepiej, dlatego żyję we Francji, nie myśląc o wyjeździe do Hollywood. Ale już poważnie: osobiście nie narzekam, dobrze mówię po angielsku, więc dostaję różne propozycje, także z zagranicy. Jednak scenarzystom na ogół świat kobiet wciąż wydaje mniej interesujący niż męski. I w Ameryce, i w Europie. A poza tym w ogóle tych interesujących scenariuszy nie ma aż tak wiele. Może dlatego sporo aktorów i aktorek staje za kamerą i próbuje stworzyć dla siebie coś interesującego.

Pani też ma takie plany?

Właśnie zamierzam wyreżyserować swój pierwszy krótki film. To ma być część składanki pod tytułem „Bike me up” i hasłem „rowery w mieście”. Producenci zaproponowali mi zrobienie opowieści paryskiej. Zgodziłam się. W mojej etiudzie zagram razem z Ralphem Fiennesem. Inne części mają być zrealizowane przez Sally El Hosaini w Londynie, Isabel Coixet w Barcelonie, Matthiasa Schweighöfera w Berlinie, Cristinę Jacob w Bukareszcie i Asgera Letha w Kopenhadzie. Chcemy nawiązać do dawnych tradycji kina jak „Złodzieje rowerów”, ale też do dzisiejszych trendów, m.in. walki z katastrofą ekologiczną. Mają to również być krótkie opowieści o miłości. I za reżyserię będą odpowiedzialne głównie kobiety. Idziemy z duchem czasu.

Ekologia, równouprawnienie płci, #metoo, które ostatnio dotarło również do Francji mającej dość luźne poglądy na temat seksu. To tematy szczególnie ważne dla młodego pokolenia.

Właśnie w nim tkwi nadzieja, bo ono jest otwarte, bezkompromisowe i coraz bardziej świadome wszelkich zagrożeń współczesnego świata. Imponuje mi walka młodych ludzi o ekologię, ich świadomość, że trzeba zacząć chronić świat. Media społecznościowe też wiele zrobiły dla społecznych relacji, łącząc ludzi z odległych miejsc i kultur. Jest w nich dużo pozerstwa i tworzenia sztucznych wizerunków, czasem hejt, ale też mnóstwo przyjaznych uczuć. A szczególnie imponują mi dzisiaj młode dziewczyny. Wolność i równość, o które my walczyłyśmy, dla nich jest stanem naturalnym. Są odważne, bronią własnego zdania. Czasem z uśmiechem patrzę, jak Hana, moja 24-letnia córka, usadza i ofukuje swojego 30-letniego brata. Więc brawo dla młodych i brawo dla kobiet!

A kiedy myśli pani o swoim życiu i ogląda się wstecz, co jest dla pani najważniejsze?

Mam wiele wspaniałych wspomnień, kochałam, podróżowałam, byłam w wielu krajach, poznałam niezwykłych artystów. Ale najważniejszy jest zawsze czas teraźniejszy.

Juliette Binoche zdobyła Oscara, trzy Europejskie Nagrody Filmowe za role w „Kochankach z Pont-Neuf”, „Angielskim pacjencie” i „Czekoladzie” oraz Europejską Nagrodę Filmową za osiągnięcia w światowym kinie. Zebrała nagrody aktorskie festiwali w Cannes, Berlinie i Wenecji, 11 nominacji do francuskich Cezarów i statuetkę za kreację w „Niebieskim” Kieślowskiego. Ostatnio, po rezygnacji Agnieszki Holland, została przewodniczącą Europejskiej Akademii Filmowej. Na polskie ekrany 30 sierpnia wejdzie film „Bulion i inne namiętności”. Już można go oglądać na seansach przedpremierowych.

Plus Minus: Wykwintne jedzenie i moda. Z tym wielu ludziom na świecie kojarzy się Francja, zanim jeszcze pomyślą o rewolucji 1789 roku, demokracji, wielkiej literaturze, sztuce, kinie. A ostatnio zagrała pani Coco Chanel w serialu „Nowy styl” i wspaniałą, wyrafinowaną kucharkę w filmie Trana Anha Hùnga „Bulion i inne namiętności”.

Sugeruje pani, że moje role ocierają się o symbole Francji? Nic z tego. Zwłaszcza że na ołtarzu kina dawno już przestałam poświęcać siebie. Na początku aktorskiej pracy rzeczywiście byłam gotowa dać z siebie wszystko i niemal umrzeć za rolę. Tak było, dopóki w czasie kręcenia „Kochanków z Pont-Neuf” Leos Carax nie namówił mnie do wykonywania jakichś kaskaderskich scen i omal nie utonęłam w Sekwanie. Wtedy powiedziałam sobie: „Życie jest ważniejsze niż praca”. Od tego momentu jestem gotowa poświęcić roli wiele, ale nie chcę zderzać się ze ścianą. Mam więcej szacunku dla siebie samej, mój świat nie kończy się na nakręceniu jakiejś filmowej sekwencji. Dzisiaj wiem, że muszę dbać o siebie. Ale rzeczywiście potrzebowałam wstrząsu, traumatycznego doświadczenia, niemal otarcia się o śmierć, żeby to zrozumieć. Dlatego nie czuję się symbolem czegokolwiek. Jestem aktorką. Bardzo zresztą lubiącą swój zawód. I uważam się za osobę uprzywilejowaną, mogąc spotykać się na planie z twórcami z całego świata.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi