Jan Krzysztof Ardanowski: Polski biznes na ukraińskim zbożu

Różne firmy zarobiły na zbożu sprowadzanym z Ukrainy 5 mld złotych. A kolejni ministrowie rolnictwa nie kwapili się do upublicznienia nazw tych firm, żeby nie było można dojść, z kim są powiązane. A powiązane były ze wszystkimi opcjami politycznymi - mówi Jan Krzysztof Ardanowski, były minister rolnictwa.

Publikacja: 09.08.2024 17:00

Na początku pandemii nikt nic nie wiedział. Członkowie rządu byli przerażeni – ujawnia Jan Krzysztof

Na początku pandemii nikt nic nie wiedział. Członkowie rządu byli przerażeni – ujawnia Jan Krzysztof Ardanowski. – Premier Mateusz Morawiecki polecił, że jeżeli ktoś ma jakieś znajomości na świecie, gdzie możemy coś kupić, to żeby nie patrzył na koszty, tylko kupował – mówi. Na zdjęciu Ardanowski jako minister rolnictwa, 2018 r.

Foto: Robert Gardziński

Plus Minus: Jak to się stało, że przystąpił pan do PiS-u w 2001 roku? W latach 90. był pan związany z ruchem ludowym, choć nie tym wywodzącym się z ZSL.

ZSL to była komunistyczna przebudówka PZPR, która po wojnie skutecznie niszczyła przedwojenny ruch ludowy. Jeżeli PZPR trzymała za twarz inteligencję i robotników, to rolą ZSL było pilnowanie, żeby chłopom nie zachciało się zbyt daleko odchodzić od komunizmu. A ponieważ zawsze byłem antykomunistyczny, to z ZSL nigdy nie było mi po drodze. Dlatego po 1989 roku związałem się z ruchem, który tworzył Gabriel Janowski, ikona Solidarności rolniczej. Nasze małe ugrupowanie przyłączyło się do Akcji Wyborczej Solidarność, a gdy AWS zaczęła się kończyć, w dużej mierze ze względu na kłótliwość i inne wady, musieliśmy zdecydować, czy wycofać się z polityki i nie mieć żadnego wpływu na bieg spraw na wsi, czy też przyłączyć się do nowej formacji. Dziś być może trudno to sobie wyobrazić, ale w 2001 roku podziały na scenie politycznej nie były tak ostre jak obecnie. Pamiętam, jak rozmawialiśmy w gronie działaczy rozpadającej się AWS, ale też Unii Wolności, że nie ma większego znaczenia, czy przyłączymy się do Platformy Obywatelskiej, czy do Prawa i Sprawiedliwości, bo te ugrupowania niewiele dzieli. Nikomu nie przeszło przez myśl, że wpadniemy w tak ostry konflikt, iż te dwa ugrupowania będą chciały się wzajemnie zniszczyć.

Wtedy obowiązywała narracja o wspólnych rządach i moralnej odnowie życia publicznego.

Mieliśmy razem prowadzić Polskę przez rafy zmian politycznych i gospodarczych. Ale w 2005 roku PiS minimalnie wygrało wybory parlamentarne, czego kierownictwo Platformy na czele z Donaldem Tuskiem, którego rozsadzała ambicja, nie chciało zaakceptować. Doszło do absolutnego skłócenia – i to pomimo że w negocjacjach ostatniej szansy, które toczyły się u arcybiskupa Gocłowskiego, PiS chciało oddać Platformie zdecydowaną większość resortów gospodarczych, finansowych itd., a sobie ewentualnie zatrzymać resorty: sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Zaczęła się wojna na zabój, która w tej chwili przekroczyła wszelkie dopuszczalne w polityce ramy.

Mówi pan, że Donald Tusk zdecydował o zerwaniu rozmów z PiS o wspólnym rządzie. A w Platformie mówią, że PiS chciało trzymać w ręku służby i resorty siłowe, żeby zbierać haki na Platformę i później ją rozgrywać.

Znam ten zarzut i pewnie coś było na rzeczy. To wynika z przeświadczenia Prawa i Sprawiedliwości, że Polska nie została uporządkowana po czasach komunizmu. Że umowa Okrągłego Stołu pozwoliła przetrwać dawnym strukturom komunistycznym, przede wszystkim służbom specjalnym, które nie zostały właściwie zweryfikowane i do dzisiaj oplatają kraj siecią powiązań. PiS wtedy doszło do wniosku, że trzeba dokonać pewnej rewolucji i rozwalić stary układ postokrągłostołowy. A że było to odbierane w Platformie jako zagrożenie, to już wynika z faktu, że te dwie partie głęboko sobie nie ufały. Podejrzewały się nawzajem, że ta druga formacja mówi co innego, a robi co innego. Zatem Tusk podejrzewał, że PiS-owi nie chodzi o dekomunizację, tylko o zdobycie narzędzi, które będą pozwalały inwigilować przeciwników politycznych. Czy to prawda, czy nie, poszło na noże. A skłócenie społeczeństwa osiągnęło poziom niebezpieczny dla przyszłości Polski, zwłaszcza że istnieją ogromne zagrożenia międzynarodowe.

Czytaj więcej

Michał Łenczyński: Jesteśmy jak nowi górnicy z salonów kosmetycznych

Nie było żadnej afery gruntowej. Według mojej wiedzy została całkowicie wyssana z palca

Kto pana zaprosił do rządu w 2005 roku na stanowisko wiceministra rolnictwa?

Rząd był formowany przez Kazimierza  Marcinkiewicza, kandydata na premiera. Dwa lata wcześniej, w 2003 roku wybrano mnie na szefa Krajowej Rady Izb Rolniczych, czyli samorządu rolniczego. Pomimo że Izby Rolnicze były mocno związane z PSL, mnie wybrali również działacze Stronnictwa – i to pomimo moich wyraźnych propisowskich poglądów. Ówcześni liderzy PSL – Jarosław Kalinowski i Czesław Siekierski – przez lata szukali, kto z PSL-u mnie poparł (śmiech). To był mój pierwszy atut. A drugi był taki, że pracowałem przy programie rolnym PiS na wybory 2005 roku. Po wyborach przyszedł do mnie Krzysztof Jurgiel, który był przy Jarosławie Kaczyńskim od czasów PC, i przez ściśnięte gardło wydusił, że Marcinkiewicz, który będzie premierem, chciałby, żebym został ministrem rolnictwa. Odpowiedziałem wtedy, że nie jestem do tego przygotowany, bo nie zajmowałem się polityką, nie wiem, jak funkcjonuje centrum decyzyjne, i nie mam silnej pozycji politycznej w partii. Jak mi przekazano, moja odmowa zaskoczyła Marcinkiewicza. Zdecydowano, że w takim razie ministrem będzie Jurgiel, a ja objąłem stanowisko wiceministra w tym resorcie. U Jurgiela złość, że nie był pierwszym wyborem, mocno zaciążyła na jego myśleniu. Najpierw pracowałem z Jurgielem, a potem z Andrzejem Lepperem. Lepper kiedyś powiedział, że jestem w resorcie, żeby go kontrolować.

Że miał pan być takim komisarzem politycznym?

No tak, ale ja zawsze miałem z nim dobre relacje. Nie musiałem go kontrolować, bo programy rolne PiS i Samoobrony niewiele się w tamtym czasie różniły. Nigdy też nie przyłączyłem się do nagonki na Leppera, bo uważałem, że starał się dbać o polskie rolnictwo i pilnować interesów rolników.

A pamięta pan seksaferę w Samoobronie? Co pan o tym myślał?

Nie przypominam sobie, żeby to budziło jakieś szczególne emocje. Tym bardziej że często afery nakręcane przez media nijak się mają do rzeczywistości. Osobiście byłem bardzo ostrożny w ocenie rewelacji „Gazety Wyborczej”, która ujawniła tę aferę. Wydaje mi się, że chodziło o zniszczenie Leppera, a przynajmniej o poniżenie go w oczach opinii publicznej.

Ale później była afera gruntowa, która doprowadziła do rozpadu koalicji i upadku rządu.

Nie było żadnej afery gruntowej. Według mojej wiedzy została całkowicie wyssana z palca. To była próba złapania Leppera podczas przyjmowania torby z pieniędzmi za odrolnienie gruntów. Z tego, co wiem, to na potrzeby tej akcji CBA sfałszowało: opinię sejmiku województwa, niezbędną przy odrolnieniu gruntu, opinię Warmińsko- -Mazurskiej Izby Rolniczej, którą bierze się pod uwagę w Ministerstwie Rolnictwa, oraz wniosek wójta gminy. Nie wiem, czy Lepper spodziewał się takiej prowokacji ze strony służb, ale kilka miesięcy wcześniej wyłączył się z procesu odrolniania gruntów. Wprowadził zasadę, że całe kierownictwo resortu, czyli minister, wiceministrowie i dyrektor generalny, podejmowało takie decyzje kolegialnie.

Kierownictwo PiS było przekonane, że afera gruntowa była, tylko że w ostatniej chwili Lepper został ostrzeżony i nie dało się go złapać za rękę. Taka przynajmniej była oficjalna narracja.

Nie miałem w tamtych czasach kontaktów z kierownictwem PiS. Natomiast osobą, która miała takie kontakty, był drugi wiceminister rolnictwa Henryk Kowalczyk. Z tego, co pamiętam, również był przekonany, że żadnej afery gruntowej nie było. Tak samo jak nie było powodów do podejrzeń o łapówki przy odrolnianiu gruntów.

Czy spodziewał się pan, że kadencja Sejmu zostanie z tego powodu skrócona?

Nie spodziewałem się. Natomiast później zorientowałem się, że kierownictwo PiS było przekonane, iż wygramy przyspieszone wybory w cuglach. To samo przekonanie dominowało w partii w październiku 2023 roku. W 2007 roku Kaczyński był pewien zwycięstwa i przegrana stała się dla niego straszną traumą.

No i osiem lat musieliście czekać na powrót do władzy. Ale panu to akurat wyszło na dobre, bo został pan konstytucyjnym ministrem. Co prawda dopiero w 2018 roku, po zmianie premiera, ale jednak awans.

No tak, bo w 2015 roku naturalnym kandydatem na ministra rolnictwa był Krzysztof Jurgiel, od lat funkcjonujący w jądrze politycznym PiS-u, człowiek bardzo bliski Kaczyńskiemu, który wykonałby wszystko, czego prezes by zażądał. Ja mam bardziej rogatą naturę. Ale okazało się, że minister Jurgiel zaczął wykonywać chaotyczne ruchy, np. zaatakował prezesów stadnin i wizerunek PiS na wsiach zaczął się pogarszać.

Mówi pan o tych słynnych roszadach personalnych w stadninach w Janowie Podlaskim i w Michałowie?

No tak. Sprawa moim zdaniem nie była na tyle poważna, żeby z tego robić jakiś wielki konflikt polityczny.  Z drugiej strony były to całkowicie błędne decyzje. Na dodatek doświadczonych prezesów minister Jurgiel oskarżył na posiedzeniu sejmowej Komisji Rolnictwa o złodziejstwo i malwersacje. Rwałem sobie włosy z głowy, gdy to usłyszałem, bo nie było na to żadnych dowodów. No ale oskarżenia poszły w świat, wyrzuceni zaczęli się bronić, a że mieli koneksje międzynarodowe, to zrobili wiele szumu. Do tego dołączyła się Platforma, która wyczuła krew i oskarżyła PiS o niszczenie hodowli koni arabskich, co było kompletną fikcją, bo konie akurat miały się bardzo dobrze. Ale ponieważ nowe nominacje Jurgiela na prezesów stadnin nie były zbyt merytoryczne, to łatwo było je krytykować. W rezultacie w 2018 roku doszło wśród rolników do takiego spadku popularności polityki PiS utożsamianej z Jurgielem, że kierownictwo partii uznało, iż z tym ministrem rolnictwa daleko nie zajedzie.

Czytaj więcej

Krzysztof Janik: Państwo musi czasem o siebie zadbać

Skoro wszyscy postawili na lockdown, to my też

Pan miał być lekarstwem na spadającą popularność PiS na wsi?

Zaproponowano mi, żebym spróbował odzyskać zaufanie do Prawa i Sprawiedliwości. Zgodziłem się, ale zastrzegłem sobie, że skoro ponoszę pełną odpowiedzialność za wizerunek PiS na wsi, to chcę sam dobierać sobie współpracowników. Inni ministrowie mi tego zazdrościli. Jeden z nich powiedział mi: „jesteś w szczególnej sytuacji, masz zastępców, jakich chcesz, a my mamy takich, jakich kieruje Nowogrodzka z przydziału politycznego”.

I nie próbowano wcisnąć panu kogoś niechcianego?

Mateusz Morawiecki trzy razy zgłaszał mi jakieś osoby, które jego zdaniem powinny być wiceministrami, a ja za każdym razem odmawiałem złożenia wniosku o nominację dla takiej osoby. Później jak już odszedłem, to te osoby weszły do resortu.

Był pan ministrem w okresie pandemii. Jak pan to wspomina?

Moim najważniejszym zadaniem, które całkowicie mnie pochłaniało, było zapewnienie dostaw jedzenia. Nikt nie wiedział, jak pandemia będzie się rozwijała. Teraz, po czasie, to mądrych jest dużo. Chętnie wyrokują, czy lockdown był mądry, czy głupi. Czy trzeba było ludzi szczepić przymusowo, czy dobrowolnie. Czy dopuścić do leczenia amantadyną, czy nie. Ale na początku pandemii nikt nic nie wiedział. Członkowie rządu byli przerażeni. W Chinach prawie strzelano do ludzi, którzy wyszli na ulicę. Amerykanie na lotnisku w Dubaju porwali samolot z maskami, który miał lecieć do Francji. Cały świat walczył o to, żeby w ogóle mieć jakieś maski i respiratory. Premier polecił, że jeżeli ktoś ma jakieś znajomości na świecie, gdzie możemy coś kupić, to żeby nie patrzył na koszty, tylko kupował.

Bo musieliśmy robić to, co reszta świata?

Oczywiście. Skoro wszyscy postawili na lockdown, to my też. Dla mnie – jak mówiłem – najważniejsze było, żeby ludzie mieli co jeść. Udało się to m.in. dzięki współpracy z ówczesnym głównym inspektorem sanitarnym Jarosławem Pinkasem. Przykładowo rząd chciał zamknąć targowiska. Tłumaczyliśmy z Pinkasem, że jeżeli godzimy się, aby ludzie chodzili do sklepów na zakupy, to na targowiskach pod gołym niebem byli mniej narażeni na zakażenie niż w sklepie. I udało nam się zablokować zamknięcie targowisk. Niedawno zaczepił mnie jeden z kupców i powiedział: „pan nas uratował, bo myśmy mieli wtedy mnóstwo towaru, który by się zepsuł”. Poza tym apelowałem do rolników, żeby nie wstrzymywali sprzedaży i jak najszybciej dostarczali produkty do przetwórców. Wprowadzaliśmy ułatwienia dla rolników, którzy ściągali Ukraińców do prac sezonowych w polu. Chodziło np. o to, kto ma zapłacić za testy na covid dla takich pracowników, i przekonałem premiera, że państwo powinno wziąć to na siebie. A rezultat moich działań był taki, że nie mieliśmy żadnych zakłóceń w dostawach żywności.

Czy rząd popełnił błędy w czasie pandemii?  

Robiliśmy to wszystko, co było robione w innych krajach. Błędy się zdarzały i u nas, i u innych. Brytyjczycy stracili miliony funtów, kupując niewłaściwe maseczki. Zatem robienie afery z faktu, że handlarz bronią naciągnął rząd na respiratory, jest niepoważne. Nie mam pretensji do Morawieckiego, że robił to, co robił.

A zamknięcie lasów? To była szalenie kontrowersyjna sprawa.  

Zamknięcie parków i lasów było jakąś absurdalną nadgorliwością. Rozumiem, że miało to zniechęcić ludzi do wychodzenia z domów. Ale z punktu widzenia rozprzestrzeniania się wirusa zagrożenie związane ze spacerem po lesie było minimalne lub żadne.

A jak się pan zapatrywał na wybory kopertowe? Bo przecież wypadły nam w czasie pandemii wybory prezydenckie.

Przeprowadzenie wyborów korespondencyjnych wydawało się rozsądnym rozwiązaniem. Oczywiście, wymagało dopracowania procedur i uszczelnienia systemu. Ale moim zdaniem podjęto prawidłowe działania. Jeżeli ktoś to kwestionuje, to szuka dziury w całym. Zresztą komisja śledcza do zbadania wyborów kopertowych okazała się najsłabszą i najmniej potrzebną.

A teza o zmarnowanych pieniądzach jest bez sensu. Wszystko kosztuje. Nikt za darmo nie wydrukuje pakietów do głosowania.Teraz jest wielu mądrych, którzy mówią: „trzeba było zrobić tak albo inaczej”, a w rzeczywistości chodzi tylko o „uwalenie” PiS.

Może trzeba było zrobić tak, jak niektórzy proponowali, czyli wprowadzić stan wyjątkowy, i na tej podstawie przesunąć wybory prezydenckie?

To była pułapka zostawiona na PiS. Chodziło o to, żeby PiS kojarzył się ze stanem wojennym 1981 roku.  Żeby Jarosław Kaczyński został nowym Wojciechem Jaruzelskim. I jeszcze chciano sprzedać to opinii publicznej jako strach przed wyborami prezydenckimi. Zatem rząd słusznie nie uległ tym podpowiadaczom.

Chciałam pana jeszcze spytać o ostatni akord pana działalności w rządzie, czyli o „piątkę dla zwierząt”. Wiedział pan, że ta ustawa jest przygotowywana?

Nie. Gdybym wiedział, to dużo wcześniej podniósłbym raban. To jest modelowy przykład podejmowania decyzji w PiS-ie. Ktoś na Nowogrodzkiej coś wymyśla, przekonuje do tego prezesa, dostaje akceptację i zgłasza projekt ustawy w Sejmu jako uzgodniony, choć z nikim nie był konsultowany. Nie wykluczam zresztą, że prezes chciał się po prostu pozbyć mnie z rządu, dlatego zgodził się na „piątkę dla zwierząt”.

Czytaj więcej

Prof. Zdzisław Krasnodębski: Najważniejsza część polityki europejskiej toczy się za kotarą

Ekologiczna lewica i młodzież zagłosują na Prawo i Sprawiedliwość? Trzeba być naiwnym, by w to uwierzyć

Dlaczego miałby tego chcieć?

Bo jak już mówiłem, byłem niepokorny. A poza tym pracowałem nad pomysłem zbudowania polskiej sieci sklepów spożywczych i holdingu spożywczego ze spółek Skarbu Państwa, działających i nakierowanych na przetwórstwo rolno-spożywcze i skup płodów rolnych w celu stabilizowania produkcji żywności. To by uderzyło w interesy różnych prywatnych firm, które funkcjonują na rynku. Premier Morawiecki był przeciwny obu inicjatywom i zakazał mi prac nad tymi pomysłami.

A wracając do „piątki dla zwierząt”, to, jak mówię, z nikim nie została skonsultowana. Usłyszeliśmy, że tak ma być, bo tak sobie pan prezes i jego otoczenie życzą. Kalkulacja pomysłodawców była następująca – uderzy się co prawda w rolników, m.in. wprowadzając ułatwienia dla organizacji pozarządowych, które będą miały prawo kontrolować gospodarstwa i zabierać zwierzęta pod pretekstem ich złego utrzymania, ale zyska przychylność środowisk ekologicznych, prozwierzęcych i młodzieżowych. Ale to był tylko jeden element tego pakietu. Kolejny – zakaz uboju rytualnego na potrzeby wspólnot religijnych – wykończyłby hodowlę bydła mięsnego i bardzo uderzył w hodowlę bydła mlecznego. Katastrofa.

 Opinia publiczna, przynajmniej ta miejska, była po stronie tego projektu.

Taka była kalkulacja, że ekologiczna lewica i młodzież zagłosują dzięki temu na Prawo i Sprawiedliwość. Ale trzeba być naiwnym, żeby w to uwierzyć. Musiałem się od tego odciąć. Najpierw poinformowałem prezesa o tym, jakie skutki, zarówno gospodarcze, jak i polityczne, to przyniesie. Przypomniałem, że dzięki głosom wsi PiS ma władzę, a Andrzej Duda został prezydentem na drugą kadencję. Usłyszałem, że partia ma ekspertyzy, z których wynika, iż nie mam racji. „Piątkę dla zwierząt” zdecydowanie wspierał komisarz Janusz Wojciechowski, na którego powoływał się Jarosław Kaczyński.

Powiadomiłem specjalnym listem tak zwane kierownictwo, czyli dwadzieścioro kilkoro ludzi, którzy pełnią najważniejsze funkcje w komitecie politycznym, o potencjalnych skutkach tej głupoty. Potem jeszcze napisałem do posłów i senatorów w tej sprawie. Za każdym razem słyszałem – tak ma być. Gdybym wyraził na to zgodę, to straciłbym szacunek nie tylko rolników, ale szacunek sam do siebie. Zdecydowałem – niech mnie odwołują.

Nie wystarczyło po prostu zademonstrować swój sprzeciw w głosowaniu?

Nie mógłbym pozostać w rządzie, który w cyniczny sposób ograł rolników. W dniach, kiedy zostałem odwołany z rządu, w Warszawie odbyła się manifestacja, w której wzięło udział, według różnych szacunków, około 75 tysięcy rolników z całej Polski, protestujących przeciwko „piątce dla zwierząt”i broniących „swojego” ministra. To był ewenement w historii, bo najczęściej ministrowie rolnictwa odchodzili w niesławie, oskarżani przez rolników. Obrona ze strony mieszkańców wsi utwierdziła mnie w przekonaniu, że słusznie zrobiłem, odchodząc z rządu.

Notabene to samo było w sprawie zboża z Ukrainy. Mówiłem, że to doprowadzi do bankructwa wielu polskich rolników towarowych. Na co Kaczyński odpowiedział, że ma świetne ekspertyzy i raporty, iż nikt z rolników na tym nie straci. Pewnie, bo różne firmy zarobiły na tym 5 mld złotych, a kolejni ministrowie rolnictwa nie kwapili się do upublicznienia nazw tych firm, żeby nie było można dojść, z kim są powiązane. A powiązane były ze wszystkimi opcjami politycznymi. Tymczasem pan prezes mamił mnie jakimiś raportami.

Dziwne, że po tym wszystkim PiS wpisało pana na listę do Sejmu.

Do ostatniej chwili to się ważyło. Mnie się zdaje, że oni bali się reakcji rolników, którzy do dziś uważają, iż byłem tą osobą, która dawała nadzieję na zdrowy rozsądek w PiS-ie, i że zostałem skrzywdzony. Gdyby nie było mnie na liście PiS, to wieś w dużej mierze odwróciłaby się od Prawa i Sprawiedliwości. Jednak obecnie, przy wielu błędach PiS, braku chęci przyznania się i przeproszenia choćby za „piątkę dla zwierząt” czy złą politykę rolną ostatnich trzech lat, a także „zabetonowanie się” na inne środowiska prawicowe w Polsce, co zapewne wynika z charakteru i kunktatorskiej postawy Kaczyńskiego, moje drogi z PiS się rozeszły. Amicus Plato, sed veritas amica magis. Partia jest ważna, ale Polska jest ważniejsza.

Plus Minus: Jak to się stało, że przystąpił pan do PiS-u w 2001 roku? W latach 90. był pan związany z ruchem ludowym, choć nie tym wywodzącym się z ZSL.

ZSL to była komunistyczna przebudówka PZPR, która po wojnie skutecznie niszczyła przedwojenny ruch ludowy. Jeżeli PZPR trzymała za twarz inteligencję i robotników, to rolą ZSL było pilnowanie, żeby chłopom nie zachciało się zbyt daleko odchodzić od komunizmu. A ponieważ zawsze byłem antykomunistyczny, to z ZSL nigdy nie było mi po drodze. Dlatego po 1989 roku związałem się z ruchem, który tworzył Gabriel Janowski, ikona Solidarności rolniczej. Nasze małe ugrupowanie przyłączyło się do Akcji Wyborczej Solidarność, a gdy AWS zaczęła się kończyć, w dużej mierze ze względu na kłótliwość i inne wady, musieliśmy zdecydować, czy wycofać się z polityki i nie mieć żadnego wpływu na bieg spraw na wsi, czy też przyłączyć się do nowej formacji. Dziś być może trudno to sobie wyobrazić, ale w 2001 roku podziały na scenie politycznej nie były tak ostre jak obecnie. Pamiętam, jak rozmawialiśmy w gronie działaczy rozpadającej się AWS, ale też Unii Wolności, że nie ma większego znaczenia, czy przyłączymy się do Platformy Obywatelskiej, czy do Prawa i Sprawiedliwości, bo te ugrupowania niewiele dzieli. Nikomu nie przeszło przez myśl, że wpadniemy w tak ostry konflikt, iż te dwa ugrupowania będą chciały się wzajemnie zniszczyć.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi