Orbán robi pierwsze kroki w kierunku dyktatury – usłyszałem od węgierskiego socjologa, kiedy przyjechałem do Budapesztu kilka miesięcy po wygranych przez Fidesz wyborach ponad pięć lat temu. Biznesmenów związanych z odsuniętymi od władzy socjalistami oraz wspierających ich intelektualistów ogarnęło przerażenie. Dziennikarze z całej Europy zaczęli wydzwaniać do węgierskich kolegów z gazet i stacji telewizyjnych należących do zachodnich koncernów, które przez lata dobrze układały się z miejscową władzą. I słyszeli o nadchodzącej dyktaturze.
360 ustaw w jeden rok
Panika liberalnych elit Zachodu zaczęła się w kwietniu 2010 roku, kiedy partia Viktora Orbána zdecydowanie wygrała wybory i obsadziła dwie trzecie miejsc w parlamencie. To oznaczało przejęcie pełni władzy oraz możliwość zmiany konstytucji.
Orbán ze zdobytej władzy zaczął natychmiast korzystać. Jedną z pierwszych decyzji było nałożenie podatku kryzysowego na część przedsiębiorstw, który dotknął głównie międzynarodowych koncernów, przy jednoczesnym wprowadzeniu podatku liniowego dla obywateli (16 procent) i małych firm (10 procent). Rząd wprowadził też znaczne ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych. Był to jednoznaczny sygnał – wspieramy węgierskie firmy i rodziny, a ponieważ kraj jest w trudnej sytuacji finansowej, muszą go wesprzeć międzynarodowe koncerny, które od lat czerpią duże zyski z działalności na Węgrzech.
Na tym nie koniec – do konstytucji wprowadzono odwołania do historii i Boga, zmieniono ustawę medialną, zreformowano Trybunał Konstytucyjny, zaczął się bój o zmianę szefa banku centralnego. Obniżono wiek emerytalny dla sędziów do 62 lat, co miało doprowadzić do wyeliminowania z tego zawodu osób związanych z system komunistycznym.
Rząd Orbána uderzył więc w wiele dzwonów naraz, nadepnął na wiele odcisków i naruszył wiele interesów. To musiało wywołać gwałtowny opór, zwłaszcza że nowa ekipa nie uniknęła błędów i chaosu. Walec reform jechał jednak niezwykle szybko. W pierwszym roku parlament uchwalił ponad 360 ustaw.