Orban, czyli Chavez nad Dunajem

W sercu Europy istnieje kraj, w którym wolność mediów jest duszona, demontuje się system opieki zdrowia i ochrony socjalnej, podważa prawo do aborcji oraz kryminalizuje ubogich... Tak pięć lat temu Zachód opisywał dojście do władzy Viktora Orbána.

Aktualizacja: 13.12.2015 06:54 Publikacja: 11.12.2015 00:22

...oraz na ulicach Budapesztu

...oraz na ulicach Budapesztu

Foto: AFP

Orbán robi pierwsze kroki w kierunku dyktatury – usłyszałem od węgierskiego socjologa, kiedy przyjechałem do Budapesztu kilka miesięcy po wygranych przez Fidesz wyborach ponad pięć lat temu. Biznesmenów związanych z odsuniętymi od władzy socjalistami oraz wspierających ich intelektualistów ogarnęło przerażenie. Dziennikarze z całej Europy zaczęli wydzwaniać do węgierskich kolegów z gazet i stacji telewizyjnych należących do zachodnich koncernów, które przez lata dobrze układały się z miejscową władzą. I słyszeli o nadchodzącej dyktaturze.

360 ustaw w jeden rok

Panika liberalnych elit Zachodu zaczęła się w kwietniu 2010 roku, kiedy partia Viktora Orbána zdecydowanie wygrała wybory i obsadziła dwie trzecie miejsc w parlamencie. To oznaczało przejęcie pełni władzy oraz możliwość zmiany konstytucji.

Orbán ze zdobytej władzy zaczął natychmiast korzystać. Jedną z pierwszych decyzji było nałożenie podatku kryzysowego na część przedsiębiorstw, który dotknął głównie międzynarodowych koncernów, przy jednoczesnym wprowadzeniu podatku liniowego dla obywateli (16 procent) i małych firm (10 procent). Rząd wprowadził też znaczne ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych. Był to jednoznaczny sygnał – wspieramy węgierskie firmy i rodziny, a ponieważ kraj jest w trudnej sytuacji finansowej, muszą go wesprzeć międzynarodowe koncerny, które od lat czerpią duże zyski z działalności na Węgrzech.

Na tym nie koniec – do konstytucji wprowadzono odwołania do historii i Boga, zmieniono ustawę medialną, zreformowano Trybunał Konstytucyjny, zaczął się bój o zmianę szefa banku centralnego. Obniżono wiek emerytalny dla sędziów do 62 lat, co miało doprowadzić do wyeliminowania z tego zawodu osób związanych z system komunistycznym.

Rząd Orbána uderzył więc w wiele dzwonów naraz, nadepnął na wiele odcisków i naruszył wiele interesów. To musiało wywołać gwałtowny opór, zwłaszcza że nowa ekipa nie uniknęła błędów i chaosu. Walec reform jechał jednak niezwykle szybko. W pierwszym roku parlament uchwalił ponad 360 ustaw.

Karami w dziennikarzy

Wśród tych setek ustaw były nowe przepisy regulujące rynek medialny. Jej przeciwnicy nie mieli wątpliwości – za chwilę opozycyjne media będą zamykane, a nieprzychylni władzy wydawcy i dziennikarze karani finansowo. Część węgierskich mediów zorganizowała protest – 3 grudnia 2010 roku niektóre dzienniki i tygodniki ukazały się z niezadrukowanymi pierwszymi stronami, co miało symbolizować nadchodzące zagrożenie cenzurą i karami.

Zachodnie media alarmowały, że rząd w Budapeszcie zaczyna niszczyć opozycję i tłumi wolność. Tyle że gazety, które brały udział w proteście, ukazywały się dalej, ciągle ostro krytykowały rząd, a większość portali internetowych bez chwili wytchnienia ośmieszała Orbána i jego współpracowników. W centrum miasta reklamowały się okładkami tygodniki, jeżdżące po rządzie jak po łysej kobyle. I nic.

Nikt nie zagroził też tygodnikowi „HVG", gdy ten odkrył, że powołany przez Fidesz prezydent Pal Schmidt popełnił plagiat, pisząc pracę doktorską. Prezydent musiał ustąpić, a tygodnik ukazuje się do dziś i nieźle sobie radzi.

Ale zagrożenie ciągle miało nadejść. Koniec wolnych mediów na Węgrzech ogłaszany był niemal każdego dnia. Kiedy pojawiłem się w redakcji jednego z niechętnych Orbánowi tygodników (należącego do zachodniego koncernu), miła dziennikarka opowiadała mi długo o nadciągających zagrożeniach. W końcu wyznała, że jest już zmęczona, bo jestem kolejnym dziennikarzem zagranicznym, któremu opowiada tę historię. Potem odbyłem kilka rozmów z dziennikarzami o konserwatywnych poglądach. Ci nie mieli takich problemów z rozmówcami – żaden z przedstawicieli wielkich zachodnich dzienników i stacji telewizyjnych się z nimi nie kontaktował i o nic nie pytał.

Czy wolno jeszcze śpiewać?

Anty-Orbánowe nastawienie zachodnich mediów przybierało czasem groteskowe formy. W programie muzycznym w jednym z niemieckich kanałów rozrywkowych dwie prezenterki opowiadały o konkursie muzycznym, który wygrał węgierski zespół popowy. Zdziwienie prezenterek wywołał fakt, że muzycy na Węgrzech wciąż jeszcze mogą swobodnie śpiewać.

Cóż miały myśleć dziewczyny z niemieckiej telewizji, jeśli zmianami wprowadzanymi na Węgrzech bardzo niepokoili się o wiele lepiej znający się na rzeczy politycy. Po uchwaleniu nowej konstytucji niemiecki eurodeputowany Daniel Cohn-Bendit grzmiał, że na Węgrzech „lęk przeżywają bezdomni, inteligencja, Żydzi i mniejszości". Lewicowi politycy i publicyści nazywali Orbána węgierskim Hugonem Chávezem, Łukaszenką albo Putinem. „Bliżej stąd do Korei Północnej niż do Europy" – lamentował nawet szacowny londyński „Times".

Kiedy rząd Fideszu chciał pociągnąć do odpowiedzialności karnej poprzednią socjalistyczną ekipę za doprowadzenie do fatalnej sytuacji finansów państwa, „Frankfurter Allgemeine Zeitung" napisał: „Jeśli rzecznik Orbána nazywa politykę byłych rządów »przestępstwem politycznym«, dowodzi to poglądów, które – mimo najlepszych chęci – trudno uznać za demokratyczne".

Włoskie „Corriere della Sera" zapowiadało: „W Budapeszcie zabiją dzwony, zwiastując śmierć demokracji i Europy: demokracji europejskiej". Austriacki „Der Standard" wprost pisał o „autorytarnej" polityce Orbána, której „należy postawić tamę": „W Europie nie ma miejsca na okrutne metody i brutalną przemoc, które wstrząsnęły kontynentem w połowie XX w. Viktor Orbán o tym wie i dlatego myśli raczej o legalnym puczu, o sterowanej demokracji, w której przeciwników politycznych się nie zabija, lecz knebluje, a w razie konieczności wtrąca do więzienia". „La Stampa" nazwała rzecz po imieniu: z Budapesztu dochodzą „pomruki faszyzmu".

Zagraniczna wojna podjazdowa

Najdalej poszedł chyba Bernard-Henri Lévy, francuski pisarz i filozof, który ogłosił na amerykańskim portalu „Huffington Post": „Dzisiaj w samym sercu Europy istnieje kraj, w którym wolność mediów jest duszona, demontuje się system opieki zdrowia i ochrony socjalnej, podważa prawa nabyte, takie jak prawo do aborcji, oraz kryminalizuje ubogich. Jest w Europie kraj, który ożywił najbardziej szeroko rozumiany szowinizm, najbardziej zużyty populizm i nienawiść do Cyganów i Żydów, czyniąc z nich kozła ofiarnego za wszelkie nieszczęścia. I czyni się to w sposób bardzo podobny do tego, jak działo się to w najczarniejszych godzinach w historii kontynentu".

Lévy nie wspomniał, że Węgry uczyniły z pomocy Romom priorytet swojej prezydencji w Unii Europejskiej. Nie miał zapewne pojęcia, że Orbán wielokrotnie dystansował się wobec antysemickich i antyromskich zachowań i odcinał się od radykałów z partii Jobbik. Ale zdanie znanego filozofa powtarzali dziennikarze, a za nimi politycy z całego niemal świata.

Jednak najpierw ktoś im wszystkim – Lévy'emu i innym cenionym na Zachodzie postaciom – te przerażające historie opowiadał. Byli to najczęściej niecierpiący Orbána lewicowi węgierscy intelektualiści, z których wielu rozsianych jest po świecie. Wiele antyorbanowskich opinii pojawiających się w zachodnich – a także polskich – mediach, pisanych było właśnie przez Węgrów. Wewnętrzny spór przeniósł się za granicę. W politycznym boju w kraju wygrywali konserwatyści, w boju zaś propagandowym poza Węgrami triumfowali liberałowie i socjaliści.

Ich opinie trafiały na podatny grunt. Zachodni dziennikarze, biznesmeni i politycy nie mogli zrozumieć, jak takie zmiany mogą zachodzić w mieście, które do tej pory było jednym z ich ulubionych miejsc w Europie. Eleganckie budynki, klimatyczne knajpki, luksusowe hotele, dobre wino i przyjemny klimat. W latach 90. szefowie koncernów inwestujących na wschodzie Europy woleli Budapeszt od Warszawy – większe ulgi, specjalne warunki, zamożniejsze społeczeństwo...

Zapowiedź podatków kryzysowych (nałożonych potem na energetykę, handel wielkopowierzchniowy, banki i telekomy) wywołała szok u ludzi odpowiadających za prowadzenie biznesu nad Dunajem. Dla menedżerów oznaczało to rzeczy bardzo konkretne – gorsze wyniki finansowe firmy i związane z tym niższe bonusy dla nich samych. Trudno się było spodziewać, że zostanie to przyjęte ze spokojem, zwłaszcza że rząd Orbána wprowadził je bez zapowiedzi i konsultacji.

Prezesi węgierskich oddziałów korporacji w panice biegali do ambasadorów swoich państw, a ci raportowali do rządów, zwierzali się też dziennikarzom. Zdominowane przez ludzi o lewicowych poglądach instytucje europejskie i media zgodnie biły na alarm.

Iwan Krastew, ceniony w Europie liberalny politolog z Bułgarii, w „Gazecie Wyborczej" zarzucał Orbánowi, że „odrzucił pakiet antykryzysowy uzgodniony przez UE oraz MFW, złamał zasadę, że pewne reformy strukturalne podejmuje się w zamian za wsparcie unijne i MFW na czas kryzysu. Złamał też zasadę szczególnego traktowania zagranicznych inwestycji, na których przyciągnięciu do tej pory zależało krajom postkomunistycznym". Niemal cały Zachód i duża część intelektualistów z Europy Środkowej zgodnie broniły zasady, że w krajach tego regionu zagraniczne inwestycje wielkich firm muszą być „szczególnie traktowane". Zagraniczny kapitał powinien mieć lepsze warunki niż kapitał lokalny. Próba odwrócenia tego paradygmatu wywołała furię.

Kiedy w 2011 roku rozmawiałem w Budapeszcie z ambasadorem jednego z dużych państw, prywatnie mówił mi o Orbánie: „On kłamie, przekręca dane ekonomiczne, jego reforma nie może się udać. Zachodnie firmy przestaną tu inwestować" – prorokował. Do niego oraz do premiera jego kraju skierowali apel szefowie firm inwestujących na Węgrzech, by stanęli w ich obronie. I tak się stało. Uruchomione zostały najcięższe siły polityczne i propagandowe. Parlament Europejski organizował sesje potępieńcze, podczas których oskarżano rząd węgierski o wszelkie możliwe przestępstwa.

Bandyckie państwo

Zachodnie media i zachodni politycy, którzy potępiali Orbána, bardzo rzadko wspominali o rządach socjalistów Ferenca Gyurcsányego, które doprowadziły gospodarkę na skraj przepaści, a Węgrów do głębokiej frustracji. Nie przypomniały o korupcji, układach, kłamstwach, jakie fundowała społeczeństwu poprzednia ekipa. Zapowiadały totalitarne rządy, nie wspominając o tym, że w tym samym kraju kilka lat wcześniej policja regularnie pałowała demonstrantów.

Niewiele lepiej był postrzegany Orbán przez swoich węgierskich oponentów. Mogą o tym świadczyć choćby tytuły niektórych rozdziałów biografii węgierskiego polityka, napisanej przez jego zaciętego krytyka Józsefa Debreczeniego, której tłumaczenie niedawno ukazało się w Polsce. Oto próbka: „Reżim Orbána", „Tworzenie się autokracji", „Formacja nowego porządku polityki brudnego pieniądza", „Bandyckie państwo Fideszu".

Postscriptum

6 kwietnia 2014 roku w wyborach parlamentarnych Fidesz zdobył 133 mandaty w 199-osobowym parlamencie. Viktor Orbán utworzył kolejny rząd.

Autor jest publicystą, prezesem Instytutu Wolności. Wydał książkę „Napastnik. Opowieść o Viktorze Orbánie"

Orbán robi pierwsze kroki w kierunku dyktatury – usłyszałem od węgierskiego socjologa, kiedy przyjechałem do Budapesztu kilka miesięcy po wygranych przez Fidesz wyborach ponad pięć lat temu. Biznesmenów związanych z odsuniętymi od władzy socjalistami oraz wspierających ich intelektualistów ogarnęło przerażenie. Dziennikarze z całej Europy zaczęli wydzwaniać do węgierskich kolegów z gazet i stacji telewizyjnych należących do zachodnich koncernów, które przez lata dobrze układały się z miejscową władzą. I słyszeli o nadchodzącej dyktaturze.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich