Nie tylko zwycięzcy piszą historię

Finałowe mecze piłkarskich mistrzostw Europy pokazują, że opowieści o przegranych mogą być bardziej fascynujące niż historie triumfatorów.

Publikacja: 12.07.2024 17:00

Włosi winę za porażkę w finale Euro 2000 z Francuzami (1:2) zrzucili przede wszystkim na pecha

Włosi winę za porażkę w finale Euro 2000 z Francuzami (1:2) zrzucili przede wszystkim na pecha

Foto: Sandra Behne/Bongarts/Getty Images

Nie pytajcie, jak się czuję, bo czuję się podle – to zdanie, wypowiedziane przez jednego z wielkich przegranych finałów mistrzostw Europy, jest na tyle uniwersalne, że można je przypisać wszystkim, którzy ponieśli porażkę w decydującym meczu. Młodemu i zapłakanemu Cristiano Ronaldo, który w 2004 roku patrzył z bliska na sensacyjny triumf Greków. Francuzom, czyli gospodarzom, 12 lat później. I Anglikom w 2021 roku, na których młode pokolenie – Bukayo Sakę, Marcusa Rashforda i Jadona Sancho – wylała się niespotykana fala hejtu po zmarnowanych rzutach karnych.

Można te słowa przypisać także Niemcom, upokorzonym prawie 50 lat temu przez słynne wykonanie „jedenastki” przez Antonina Panenkę, a potem też pogrążonych przez Duńczyków (1992) oraz przełamujących mistrzowski impas Hiszpanów (2008). Niewykluczone, że chętnie powtórzyliby je piłkarze Związku Radzieckiego, trzykrotnie pokonywani w finałach (1964, 1972, 1988), którzy swą potęgę pokazali tylko w premierowym Euro 1960, nazywanym zresztą wtedy Pucharem Narodów. W końcu powiedzieli tak zapewne ustępujący dziś mistrzowie Europy, Włosi, kiedy w 2012 roku przegrali finał z Hiszpanią najwyżej w historii, bo aż 0:4. Porażki w finałach Euro miały tak wiele odcieni, że warto się przyjrzeć tym najbardziej szczególnym.

Czytaj więcej

Czemu UEFA zabrania, by reprezentacja Polski o Euro walczyła z Grenlandią?

Moralni zwycięzcy

Choć kibice, zwłaszcza ci nieco młodsi, z najbardziej hańbiącym sędziowaniem faworyzującym gospodarzy turnieju utożsamiają Koreę Południową (2002), to w dziejach mistrzostw Europy mieliśmy do czynienia ze skandalem porównywalnym, o ile nie większym. „On nas okradł! To my powinniśmy być mistrzami!” – jugosłowiański obrońca Dragan Holcer (cytowany przez „Historię piłkarskich mistrzostw Europy” Tomasza Gawędzkiego i Norberta Tkacza) krzyczał po meczu tak, że spora część z 85 tys. kibiców na Stadionie Olimpijskim w Rzymie mogła go usłyszeć. „Złodziejem” odbierającym Jugosławii triumf w Euro 1968 miał być sędzia, który pomógł gospodarzom nie przegrać. Włochów w tym finale mogło w ogóle nie być. W półfinale przeciwko Związkowi Radzieckiemu szczęśliwie wybronili remis, a później mieli jeszcze więcej szczęścia. Po bezbramkowym remisie po 90 minutach gry, a następnie dogrywce bez gola kapitanowie zostali zaproszeni do szatni, gdzie o awansie miał rozstrzygnąć rzut monetą. Nie ma pewności, jaka była podrzucana (najczęściej powtarzaną wersją jest 10 franków francuskich) i przez kogo (raczej przez niemieckiego sędziego Kurta Tschenschera, ale niektórzy stawiają na hiszpańskiego przedstawiciela UEFA), za to przekazy są zgodne, że kapitan ZSRR Albiert Szestierniow wybrał reszkę. Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem, bo moneta spadła w pęknięcie podłogi. Dopiero po drugiej Giacinto Facchetti mógł przekazać kolegom z Włoch, a oni całemu stadionowi w Neapolu, radosną nowinę.

W półfinale rozgrywanym równolegle we Florencji Jugosławia pokonała 1:0 Anglię, a więc ówczesnych mistrzów świata. Jedynego gola strzelił Dragan Džajić, o którym Pelé powiedział: „To bałkański cud. Prawdziwy czarodziej. Dziwne, że nie jest Brazylijczykiem, bo nigdy w życiu nie widziałem tak naturalnego piłkarza”. Džajić strzelił gola też w finale z Włochami, ale to nie on okazał się najważniejszą postacią tamtego meczu. Piłkarzy przyćmił bowiem szwajcarski sędzia Gottfried Dienst.

Ten sam człowiek dwa lata wcześniej był sędzią głównym finału mundialu, gdy Anglia strzeliła w dogrywce gola, w przypadku którego do dziś trwają dyskusje, czy piłka przekroczyła linię bramkową. W Niemieckim Muzeum Piłki Nożnej w Dortmundzie można oglądać strzał Geoffa Hursta z różnych ujęć i głosować, jaką decyzję powinni podjąć sędzia Dienst i asystujący mu na linii Tofik Bachramow. O ile progospodarska decyzja Diensta z angielskiego finału była kontrowersyjna, o tyle już jego wskazania z finału Euro 1968 – znów na korzyść organizatorów turniejów – opisywano jako skandaliczne.

Oto bowiem, gdy Džajić po solowej akcji strzelił gola na 2:0, Dienst – z sobie znanych powodów – gola nie uznał. Na dodatek, gdy w 80. minucie Włosi mieli rzut wolny, a arbiter przesuwał mur stworzony z zawodników Jugosławii, Angelo Domenghini zaskoczył bramkarza – i wszystkich na boisku – strzałem przed gwizdkiem arbitra. „Sędzia, miast powtórzyć wykonanie rzutu, bo przecież nie dał sygnału do wznowienia gry, po chwili namysłu wskazał na środek boiska, uznając gola” – opisywał Andrzej Gowarzewski w encyklopedii piłkarskiej poświęconej mistrzostwom Europy. Przytaczał też komentarz gazety „Sport” z Zurychu, która domagała się od Diensta „odebrania legitymacji sędziowskiej nie tylko dla uniknięcia omyłek na szczeblu mistrzostw Europy, ale na każdym innym boisku, gdzie niesławny bohater sobotniego wieczoru mógłby swoją osobą przypominać ten skandal”.

Nasz „Przegląd Sportowy” podkreślał: „Drużyną bezwzględnie lepszą była w tym meczu Jugosławia”. Mecz skończył się remisem 1:1, a regulamin w przypadku finału przewidywał powtórzenie spotkania. Karl-Heinz Heimann, redaktor naczelny niemieckiego „Kickera”, komentował: „Bez względu na wynik drugiego meczu finałowego moralnym mistrzem Europy pozostanie dla wszystkich uczciwych obserwatorów Jugosławia”.

Protesty ekipy z Bałkanów zostały odrzucone i doszło do powtórki finału, przy frekwencji niższej o 35 tys. kibiców. Włosi wygrali 2:0, ale nawet niektórzy z nich po latach przyznawali, że mistrzem powinna być Jugosławia (Domenghini) i że w pierwszym meczu „nie zasłużyli na remis” (Dino Zoff). „Biedna Jugosławia. Gdzieś uleciała z niej para i wszystkie zalety, jej zmęczona drużyna nie pokazała nic z szybkości, którą kąsała i irytowała włoską drużynę dwa dni wcześniej” – żałował „The Times”. Do pomyłek sędziego Diensta w materiałach historycznych nie przyznaje się UEFA, która pomija ten wątek w opisie finałów.

Hołd dla upokorzonego bramkarza

Nie świętowałem tego gola, nie czułem takiej potrzeby – wspomina bramkę na 1:0 w finale Michel Platini, czyli największa gwiazda i król strzelców francuskiego Euro 1984. To nowa wypowiedź dla hiszpańskiego magazynu „Panenka”, która może sugerować, że Francuz chce, aby kibice o nim dobrze myśleli, choć chyba jednocześnie zapomniał o istnieniu YouTube’a. Wideo z rzeczonym golem jasno pokazuje bowiem, że Platini trafienie po błędzie bramkarza Luisa Arconady celebrował na kolanach, z uniesionymi rękami i wśród uścisków kolegów. To nie musi oznaczać, że Francuzowi nie było golkipera żal. – Rzut wolny to gra wątpliwości, bo mogę oddać strzał tu albo tam. Arconada ustawił obrońców i myślał, że strzelę ponad murem. Uderzyłem więc mocno obok. Piłka zawirowała mu pod brzuchem, a rotacja, jaką jej nadałem, go pokonała. Poczułem się nieswojo – dodawał Platini. Podobnie wypowiadał się też w przeszłości dla Canal+: – Arconada był genialnym bramkarzem. Ten gol oznaczał dla niego wstyd. A ja wolałbym strzelić gola tak, by nie miał absolutnie nic do powiedzenia.

W tym samym materiale wideo widzimy Arconadę, legendę reprezentacji Hiszpanii i Realu Sociedad, który nawet po latach nie kryje emocji, gdy wspomina tamtego gola, wpuszczonego chyba po chyba największym błędzie w historii finałów mistrzostw Europy. – Gdy masz pod sobą futbolówkę kopniętą w taki sposób, to jest jak z piłką w basenie – naciśnięcie jej powoduje, że tracisz kontrolę. Miałem za sobą świetny turniej, byłem nominowany do tytułu najlepszego bramkarza, zagrałem dobre mecze. A potem przyszła do mnie brutalna rzeczywistość – wspominał rozmowie z Canal+.

Ta historia doczekała się niezwykłego epilogu w 2008 r., gdy hołd Arcondzie złożył Andrés Palop, który przed finałem z Niemcami opowiadał znajomym, że w przypadku zwycięstwa chciałby odbierać medal w bluzie swojego wielkiego poprzednika. Planował nawet do niego zadzwonić, ale nie musiał, bo pomógł jeden z dziennikarzy, prywatnie przyjaciel Arconady i właściciel tamtej bluzy. Hiszpanie pokonali w Wiedniu Niemców 1:0 i Palop odebrał złoto w stroju Arconady. Krążek wręczał mu ówczesny prezydent UEFA Platini. To on powiedział Palopowi, że Arconada oglądał ten finał z trybuny honorowej. – Wydawało mi się, że mam halucynacje. Ale wszyscy dookoła powtarzali mi „Spójrz, spójrz, to twoja bluza z 1984!”. Czułem taką radość, jakbym sam zdobył puchar, który wiele lat wcześniej mi się wymknął – opowiadał później Arconada portalowi hiszpańskiej federacji.

Takiego, nawet symbolicznie szczęśliwego zakończenia nie miała historia Petra Kouby, który popełnił błąd w finale Euro 1996. Czesi prowadzili z Niemcami, ale rezerwowy Oliver Bierhoff (selekcjoner Berti Vogts przyznał się, że na powołanie go do kadry namówiła go żona) najpierw wyrównał, a potem w dogrywce zdobył pierwszego w historii mistrzostw Europy „złotego gola”, który kończył mecz. To drugie trafienie było możliwe właśnie dzięki niepewnej interwencji Kouby, choć trzeba dodać, że piłka po strzale Niemca odbiła się jeszcze od jednego z obrońców. – W tamtym momencie wyglądało to tak, jakby Koubie paliło się coś w rękach... Ale nie, nie obwiniam go – twierdzi ówczesny selekcjoner Dušan Uhrin w książce „Fotbalové devadesátky” (autor Štěpán Filípek), choć opinia publiczna po finale mocno krytykowała bramkarza, a przełożony wtedy specjalnie go nie bronił.

Euro 1996, zamiast rozpocząć karierę Kouby, którym przed turniejem interesowała się podobno Barcelona, de facto ją zakończyło. Owszem, ze Sparty Praga przeniósł się do Hiszpanii, ale w Deportivo La Coruña przez trzy sezony zagrał w sześciu meczach ligowych. W niemieckim 1. FC Kaiserslautern zaś na boiska Bundesligi nie wybiegł ani razu. Pograł jeszcze w Czechach – epizody w Viktorii Žižkov i FK Jablonec oraz zaledwie trzy gry na koniec kariery w Sparcie – ale był już cieniem samego siebie sprzed Euro 1996.

Czytaj więcej

O co gra piłkarska Afryka

Suma szczęścia i pecha

Zły sędzia. Zły bramkarz. Taki duet winnych wskazywanych przez piłkarzy po porażkach nie jest szczególnym zaskoczeniem, a triadę sprawców nieszczęść dopełnia zazwyczaj zły los. – W tym cholernym finale, gdy wygraną straciliśmy w ostatnich sekundach, zapłaciliśmy za szczęście, jakie mieliśmy w półfinale z Holandią – mówił ilromanista.eu Włoch Marco Delvecchio, czyli strzelec gola na 1:0 w finale Euro 2000 z Francją. Tych sekund było dokładnie 20, bo mówimy o czwartej i ostatniej minucie doliczonego przez szwedzkiego sędziego Andersa Friska czasu gry, gdy na 1:1 trafił Sylvain Wiltord, a w bramce nie popisał się Francesco Toldo. Włosi winy za porażkę nie spychali na bramkarza. Wskazywali raczej zły los. Karmę. Pech.

– Wygrana w półfinale była tak szczęśliwa, jak trafienie do celu z zawiązanymi oczami. A w finale – odwrotnie, tego szczęścia nam zabrakło, chociaż graliśmy dobrze, prowadziliśmy. I potem padł gol Wiltorda, który był jak cios. Cios, po którym mieliśmy grać dogrywkę. Było tak blisko rozkoszy zwycięstwa, a skończyło się porażką. Uważam, że powinniśmy wygrać 1:0, ale wspominam Euro 2000 z coraz większą nostalgią, z każdym kolejnym rokiem, który upływa – wtórował mu kilkanaście lat później na kanale włoskiej federacji Antonio Conte, wtedy piłkarz, a dziś świetny trener, który w pracy – mimo całej swej emocjonalności – raczej nie kieruje się na co dzień pojęciami szczęścia i pecha.

O tamtym meczu opowiadali także Francesco Totti oraz Alessandro Del Piero. – Kiedy przegrywasz finał w taki sposób, chcesz zniknąć. Pragnąłem opuścić stadion, Rotterdam. W jednej chwili straciłem mistrzostwo Europy i prawdopodobnie Złotą Piłkę – mówił Totti „La Gazzetta dello Sport”. – Do dziś nie wiem, jak przegraliśmy finał. Takie porażki niszczą psychikę. Nie chce się w nie uwierzyć, ale w końcu trzeba się zmierzyć z rzeczywistością. Byłeś blisko zrealizowania marzenia, lecz wymknęło ci się z rąk. Musisz jednak następnego dnia wstać, wziąć się w garść i znów rozpocząć wspinaczkę. Nawet jeżeli świadomość utraconej szansy cię dobija, musisz skupić się na przyszłości – dodawał Del Piero. Najwięcej o traumie mówił chyba jednak selekcjoner Dino Zoff. „W ciągu 20 sekund los może z tobą zrobić wszystko” – pisze w autobiografii. Trener wini nie tylko los, ale też sędziów – o nieadekwatnie długi doliczony czas gry („Liczyłem to wielokrotnie i moim zdaniem nie należało dokładać aż tylu”). Przede wszystkim jednak winny był wspomniany już „zły los”. „Przeznaczenie się wypełniło. W ostatniej minucie doliczonego czasu gry straciliśmy bramkę na 1:1. I zarazem straciliśmy szansę na mistrzostwo Europy. Nasz zespół się rozsypał. Próbowałem krzyczeć, dopingować chłopaków, ale do nich nic już nie docierało. W dogrywce przegralibyśmy z każdym i wszędzie – dodaje Zoff.

Po turnieju selekcjonera błotem obrzucił jeszcze Silvio Berlusconi, czyli wieloletni właściciel AC Milan i polityk, który rok później został premierem. – Jestem po prostu wściekły! Zoff to zwykły amator. Jak można było rozegrać finał w taki sposób? Człowiek albo ma trochę rozumu w głowie, albo go nie ma – mówił. „Trener bez rozumu” zaś podał się do dymisji, dodając, że „nie będę przyjmował nauk od kogoś takiego jak pan Berlusconi”. To właśnie Zoff powiedział też po tamtym finale: – Nie pytajcie, jak się czuję, bo czuję się podle.

Nie pytajcie, jak się czuję, bo czuję się podle – to zdanie, wypowiedziane przez jednego z wielkich przegranych finałów mistrzostw Europy, jest na tyle uniwersalne, że można je przypisać wszystkim, którzy ponieśli porażkę w decydującym meczu. Młodemu i zapłakanemu Cristiano Ronaldo, który w 2004 roku patrzył z bliska na sensacyjny triumf Greków. Francuzom, czyli gospodarzom, 12 lat później. I Anglikom w 2021 roku, na których młode pokolenie – Bukayo Sakę, Marcusa Rashforda i Jadona Sancho – wylała się niespotykana fala hejtu po zmarnowanych rzutach karnych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi