Nie pytajcie, jak się czuję, bo czuję się podle – to zdanie, wypowiedziane przez jednego z wielkich przegranych finałów mistrzostw Europy, jest na tyle uniwersalne, że można je przypisać wszystkim, którzy ponieśli porażkę w decydującym meczu. Młodemu i zapłakanemu Cristiano Ronaldo, który w 2004 roku patrzył z bliska na sensacyjny triumf Greków. Francuzom, czyli gospodarzom, 12 lat później. I Anglikom w 2021 roku, na których młode pokolenie – Bukayo Sakę, Marcusa Rashforda i Jadona Sancho – wylała się niespotykana fala hejtu po zmarnowanych rzutach karnych.
Można te słowa przypisać także Niemcom, upokorzonym prawie 50 lat temu przez słynne wykonanie „jedenastki” przez Antonina Panenkę, a potem też pogrążonych przez Duńczyków (1992) oraz przełamujących mistrzowski impas Hiszpanów (2008). Niewykluczone, że chętnie powtórzyliby je piłkarze Związku Radzieckiego, trzykrotnie pokonywani w finałach (1964, 1972, 1988), którzy swą potęgę pokazali tylko w premierowym Euro 1960, nazywanym zresztą wtedy Pucharem Narodów. W końcu powiedzieli tak zapewne ustępujący dziś mistrzowie Europy, Włosi, kiedy w 2012 roku przegrali finał z Hiszpanią najwyżej w historii, bo aż 0:4. Porażki w finałach Euro miały tak wiele odcieni, że warto się przyjrzeć tym najbardziej szczególnym.
Czytaj więcej
Gdyby UEFA była konsekwentna, do meczów o Euro 2024 dopuściłaby Grenlandię oraz wyspy Man, Guernsey i Jersey albo kazała Anglikom, Szkotom, Walijczykom i Irlandii Północnej grać w jednej reprezentacji. Geografią piłki nożnej często rządzi jednak polityka. Dziś mecz otwarcia Euro 2024: Niemcy - Szkocja.
Moralni zwycięzcy
Choć kibice, zwłaszcza ci nieco młodsi, z najbardziej hańbiącym sędziowaniem faworyzującym gospodarzy turnieju utożsamiają Koreę Południową (2002), to w dziejach mistrzostw Europy mieliśmy do czynienia ze skandalem porównywalnym, o ile nie większym. „On nas okradł! To my powinniśmy być mistrzami!” – jugosłowiański obrońca Dragan Holcer (cytowany przez „Historię piłkarskich mistrzostw Europy” Tomasza Gawędzkiego i Norberta Tkacza) krzyczał po meczu tak, że spora część z 85 tys. kibiców na Stadionie Olimpijskim w Rzymie mogła go usłyszeć. „Złodziejem” odbierającym Jugosławii triumf w Euro 1968 miał być sędzia, który pomógł gospodarzom nie przegrać. Włochów w tym finale mogło w ogóle nie być. W półfinale przeciwko Związkowi Radzieckiemu szczęśliwie wybronili remis, a później mieli jeszcze więcej szczęścia. Po bezbramkowym remisie po 90 minutach gry, a następnie dogrywce bez gola kapitanowie zostali zaproszeni do szatni, gdzie o awansie miał rozstrzygnąć rzut monetą. Nie ma pewności, jaka była podrzucana (najczęściej powtarzaną wersją jest 10 franków francuskich) i przez kogo (raczej przez niemieckiego sędziego Kurta Tschenschera, ale niektórzy stawiają na hiszpańskiego przedstawiciela UEFA), za to przekazy są zgodne, że kapitan ZSRR Albiert Szestierniow wybrał reszkę. Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem, bo moneta spadła w pęknięcie podłogi. Dopiero po drugiej Giacinto Facchetti mógł przekazać kolegom z Włoch, a oni całemu stadionowi w Neapolu, radosną nowinę.
W półfinale rozgrywanym równolegle we Florencji Jugosławia pokonała 1:0 Anglię, a więc ówczesnych mistrzów świata. Jedynego gola strzelił Dragan Džajić, o którym Pelé powiedział: „To bałkański cud. Prawdziwy czarodziej. Dziwne, że nie jest Brazylijczykiem, bo nigdy w życiu nie widziałem tak naturalnego piłkarza”. Džajić strzelił gola też w finale z Włochami, ale to nie on okazał się najważniejszą postacią tamtego meczu. Piłkarzy przyćmił bowiem szwajcarski sędzia Gottfried Dienst.