Czy to był pies?

Ledwie Jajco znalazł się w korytarzu, został zaatakowany. Jaszczur zwalił go na podłogę. Jak on to robił? Potrafił powalić takich tęgich, zwalistych chłopów. Więc powalił grubasa. Szarpał go i gryzł. Przedarł się przez ubranie do ciała. Ofiara podniosła przeraźliwy wrzask.

Aktualizacja: 27.12.2015 17:16 Publikacja: 23.12.2015 13:53

Marek Nowakowski

Marek Nowakowski

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak

Dlaczego tak został nazwany? Nie przypominał gada. Chociaż... z pyska trochę. Wydłużony, kły spod warg wyłażą. Białe i kolczaste, tyle tych zębów, czarne podniebienie. Z pozoru rozlazły, leniwy. Rozpłaszczał się jak placek, łapy szeroko rozstawione, rzeczywiście pełzak jakiś. Krokodyle, rozmaite kajmany, aligatory podobnie wyglądają. Więc niby leń, zawalidroga. Nagle rzucał się do ataku. Miał w sobie ciemną, zawziętą moc.

Jaszczur i tyle! Ktoś go tak nazwał. Przyjęło się i odtąd tak zostało Czy sam to imię przyjął? W ogóle nie reagował. Nawet ślepiami nie łypnął. Czynił jeden tylko wyjątek. Jeżeli Romuald tak zawołał, to wtedy podnosił łeb i wlepiał w niego bladoniebieskie, przezroczyste jak woda oczy. Czekał na polecenie swego pana, którego właściwie sam sobie wybrał. Inni ludzie stanowili obcą, jednolitą masę. Tolerował powściągliwie Sokratesa, który był bliźniakiem Romualda. Doktorka również, który wysiadywał codziennie w pokoju z werandą i odbierał telefony, selekcjonując ważne i nieważne. Był on przecież prawie domownikiem. Jeszcze Antykwariusza i młodego kucharza z Marriotta. Romuald sprawował nad tym młodzianem pieczę wychowawczą i nazywał go żartobliwie swoim synkiem. Oni ciągle się kręcili w pobliżu, Jaszczur przyzwyczaił się do nich.

Po Romualdzie najżyczliwiej traktował Wasię. Wasia to wesoły, beztroski olbrzym, wyprowadzać go zaczął na spacery. Dotyk dłoni Wasi przyjmował spokojnie, bez sprzeciwu i dawał sobie przypiąć do obroży smycz.

Wasia dumny z wyróżnienia.

– Ja i on! – chwalił się. – Dwa drapieżce!

Jaszczur był niemy. Nie szczekał. Jedynie czasem z głębi jego piersi wydobywał się cichy charkot. Przechodził w bulgot. Zwiastował rozpoczęcie ataku. Nie było to stworzenie dużych gabarytów. Średniak, sierść ciemnoszara, rude pręgi na grzbiecie, uszy sterczące, ogon podkręcony w górę. Wyróżniały go długie, grube łapy. Skundlona mieszanka, pewnie z domieszką psów polarnych. Niektórzy tak uważali. Ślepia niebieskie, przezroczyste. Odnosząc do ludzi, można było śmiało je nazwać oczyma urodzonego mordercy. To było pierwsze spostrzeżenie Romualda, kiedy zobaczył psa. Bezwzględne ślepia budziły niepokój.

Był pozbawiony zupełnie psiej figlarności, potrzeby zabawy, ludzkiej pieszczoty. Snuł się bezszelestnie, polegiwał po kątach. Jakby wcale go nie było. A znalazł się wśród ludzi, których nie chce bliżej poznać. Spowity w jakimś kokonie. Jaszczur znalazł się u Romualda przypadkiem. Pewnego ranka zauważył wynędzniałego psiaka, który pętał się wzdłuż płotu. Przemierzał całą długość i zawracał, choć dalej ciągnęły się podobne ogródki sąsiadów, przy tej uliczce szeregowych domków jednopiętrowych, ciasno stojących obok siebie. Psiak trzymał się uparcie jednej posesji. Romualda właśnie. Uchylił furtkę. Pies natychmiast wsunął się do ogródka. Bez wahania ruszył na werandę. Romuald wystawił mu miskę z pozostałością obiadu. Pochłonął. Nalał wody do drugiej miski. Wychłeptał łapczywie. Położył się na tarasie przed wejściem do domu. Nie okazał żadnej wdzięczności, nie zamerdał ogonem, nic.

Boki miał zapadłe, grzbiet poznaczony zakrzepłymi śladami krwi.

Sierść skołtuniona, przetykana źdźbłami słomy, siana, przeświecały łyse łaty wyszarpane do samej skóry.

Bezpański od dawna. Może włóczył się po podmokłych łąkach i wiklinowych chaszczach za wałem przeciwpowodziowym, wyrzucony przez kogoś. Romuald akurat pół roku po rozwodzie, pustka w domu. Pies wydał mu się odpowiednim towarzyszem w przywróconym kawalerskim stanie. Nader szybko zaakceptował wybór miejsca zamieszkania.

Dokładnie obszedł ogródek. Odsikał się pod srebrnym świerkiem, który zasadził ojciec Romualda. Obwąchał kopczyk ziemi świeżo wykopanej nocą przez kreta. Wrócił na taras. Romuald trochę zdziwiony chłodnym, pełnym dystansu zachowaniem psa. Odskoczył, kiedy chciał go pogłaskać po grzbiecie. Stulił uszy i coś mu w piersiach zabulgotało nieprzyjemnie. Nie miał ochoty na manifestację uczuć. Romuald u ludzi taką postawę cenił najbardziej. Powściągliwość, żadnej wylewności w osobistych sprawach.

Więc ten pies dziwak dokonał właściwego wyboru. Wybrał jego segment w ciągu identycznych segmentów z wąskimi pasmami ogródków od ulicy i psie przywiązanie zacznie rodzić się powoli. W tym początkowym okresie chętnie wylegiwał się na werandzie. Dni ciepłe, jesienne Z rzadka spoglądał w głąb mieszkania. Drzwi często otwarte, Ale przez pierwszy tydzień nie przestąpił progu ani razu. Bardzo zabawnie wyglądała scena, kiedy pierwszy raz wślizgnął się do mieszkania. Przypłaszczony, na ugiętych łapach, szorował brzuchem po podłodze. Jakby pełzał. Porównanie z jaszczurem wydaje się trafne. Ostrożnie poznawał nieznany rewir.

Romuald siedział przed telewizorem i pstrykał pilotem. Zmieniał sportowe kanały; interesowały go rozgrywki mistrzowskiej ligi piłkarskiej w Anglii. Po zakończeniu nieprzyjemnych spraw związanych z rozwodem, zabrał się ze zdwojoną energią do bukmacherskiej zabawy. Poznawał możliwości drużyn piłkarskich z górnej półki i tych mniej znanych. Szukał fuksa, którego wynalezienie mogło przynieść niespodziewaną wygraną. Tylko takie wygrane dawały największą satysfakcję. Obłożył się plikiem wydruków z biura bukmacherskiego przy rondzie. Zaznaczał wybrane pozycje czerwonym ołówkiem.

Oderwał na chwilę wzrok od papierów i spojrzał na psa. Przecież mają mieszkać pod wspólnym dachem.

Pies, obwąchawszy wszystkie przedmioty i kąty w pierwszym pokoju, był już w drzwiach drugiego pokoju, nazwanego przez byłą żonę Romualda salonem. Znieruchomiał. Czekał na przyzwalający gest człowieka. Romuald nie wykonał żadnego gestu. Dał mu swobodę działania. Pies przestąpił wreszcie próg salonu. Zatrzymał się przy tapczanie, na którym półleżąc siedział człowiek. Wlepił w niego intensywne spojrzenie bladoniebieskich, wodnistych oczu. Następnie ułożył się na dywaniku przy tapczanie. Delikatnie, bez śladu natręctwa towarzyszył człowiekowi. Romuald zadowolony.

To obserwacje z pierwszych tygodni.

Pies wkrótce zwiedził cały dom. Zapoznał się z kuchnią i przedpokojem z drugiej strony. Schodami dotarł na mansardowe pięterko. Najchętniej przebywał jednak na werandzie. Wsłuchiwał się w ogródkowe szmery, szelesty. Reagował na odgłosy dochodzące z ulicy. Podchodził do siatki ogrodzenia. Przechodzili ludzie. Często ze swoimi psami, które wyprowadzali na spacer. Towarzyszył im przez całą szerokość ogródka. Raczej nie był nastawiony przyjaźnie.

Nastąpił incydent z listonoszem. Ledwie otworzył furtkę i już został zaatakowany. Pies wczepił się zębami w rękaw, sięgał mu do gardła. Wydał głos. Chrapliwy bulgot drapieżnika. Romuald chwycił go oburącz za kark. Listonosz mógł się bezpiecznie wycofać.

Pozornie sprawa wyglądała normalnie. Rzucił się na obcego. Stanął w obronie domostwa. Ale jego drapieżna zawziętość zaniepokoiła Romualda.

Dom prowadził otwarty. Odwiedzany przez wielu znajomych. Przede wszystkim pasjonatów rozgrywek piłkarskich różnego szczebla i różnych lig. Romuald i jego brat Sokrates zdobyli opinię autorytetów w tej dziedzinie. Obstawiali wiele lat, bukmacherkę mieli w małym palcu i osiągali częste sukcesy. Łączyli intuicję z chłodną kalkulacją. Nie był to bowiem ślepy hazard, rzecz wymagała wiedzy fachowej, znawstwa drużyn, poszczególnych piłkarzy, ale i różnych podtekstów, oszustw, przekupstw i tym podobnych szwindli.

Mecze bywały przecież ustawiane i osobista znajomość z piłkarzami, trenerami i sędziami w przypadku rozgrywek krajowych miała niebagatelne znaczenie. W personaliach niezastąpiony był Romuald, uroczy kompan, organizator biesiad, wypraw do knajp, dyskotek i innych potrzebnych rozrywek.

Romuald był wizjonerem i znawcą ludzkich słabości. Sokrates zaś potrafił biegle rozwiązywać równania z wieloma niewiadomymi.

Efekty połączonych wysiłków bywały zaskakujące. Jeden z nich obrósł legendą. Bracia typowali wówczas zwycięską drużynę w lidze angielskiej. Porozumiewali się telefonicznie z kolegą ze szkolnych lat mieszkającym w Londynie, którego nazywali Chanem Astrachania, dorabiał bowiem na obczyźnie przywozem kawioru z Rosji przez Polskę do Anglii. Był to letkiewicz i zajęcie dające szybki zysk cenił najbardziej. Stał się bezcennym źródłem informacji o szansach rozmaitych drużyn piłki nożnej, startujących w brytyjskich rozgrywkach. Spowodował zagraniczny debiut rodzimych bukmacherów. Bracia wykorzystali jego orientację w obcym terenie, łącząc skutecznie ze swoimi talentami w tym względzie. Z rozmachem wtargnęli na nieznane terytorium. Zdobyli czterocyfrową wygraną w funtach. Wytypowali drużynę najmniej braną pod uwagę przez wytrawnych fachowców. Wybrali się do Londynu. Wynajęli parter domku w przyjemnej dzielnicy, nieodległej od centrum. Gościli się w pubach, zapoznawali się z bilardem bardzo popularnym na Wyspach. Przez tydzień oddawali się rozkosznemu oblewaniu wygranej. Bankiety odbywały się do późnej nocy na werandzie w ogródku. Lokatorzy z piętra narzekali na hałasy. Była to czarna, wielodzietna rodzina z Jamajki. Głowa rodu, barczysty, hebanowy mężczyzna, marynarz tankowca kursującego między Katarem i Wielką Brytanią, doprowadzony którejś nocy do ostateczności akrobatycznym skokiem z pierwszego piętra, znalazł się na werandzie. Zjawił się wśród nich jak furia, błyskając białkami. Używał wielokroć przysłowiowego fuck i zgrzytał zębami, zaciskając pięści. Udobruchali go umiejętnie. Romuald wzniósł się na wyżyny kunsztu finezyjnych przeprosin.

Poczęstował nieoczekiwanego gościa kubańskim cygarem. Drugie wetknął mu do kieszonki pidżamy. Zaprosił do stołu. Marynarz z tankowca został stałym biesiadnikiem do końca ich pobytu. Wykazywał się iście słowiańską skłonnością do trunków. Już w Polsce bracia dostali od niego dwie pocztówki w odstępach miesięcznych. Pełne wyznań dozgonnej przyjaźni. Wyrażał nadzieję powtórzenia niezapomnianych, upojnych nocy.

A u siebie powitani zostali jako rycerze, którzy wrócili z tarczą. Ta cała czereda, ci wszyscy, co śnią o wielkim wybuchu, plikach stówek w banderolach, patrzyli na nich jak na wybrańców fortuny. Nic więc dziwnego, że do domu Romualda ciągnęli ci marzyciele jak do Mekki, chętni do wzbogacenia swej wiedzy dotyczącej skomplikowanych operacji obstawiania drużyn piłkarskich w różnych ligach, wyszukiwania ukrytych szans, nieoczekiwanych fuksów. Romuald był dla nich niby guru i kiedy tak śmigał pilotem po sportowych kanałach, śledząc boiska i piłkarzy, wstrzymywali oddech i czekali na jego werdykt. Lubił tę atmosferę podziwu i szacunku dla swego szamaństwa. Otoczony kręgiem zasłuchanych adeptów.

Ale wracając do psa. Mógł znacznie skomplikować sytuację. Nie wiadomo było, jak zniesie obecność licznego grona ludzi. Romuald zaczął od oswajania go z najbliższymi. Swoim bratem Sokratesem, Wasią, beztroskim olbrzymem o umyśle dziecka, doktorkiem, który był dalekim kuzynem i bywał jeszcze za życia ojca. Brał także pod uwagę Antykwariusza i Małolata, kucharza z Marriotta. Oni bywali codziennie. Musiał ich zaakceptować.

To oswajanie to była męka. Początkowo ledwie pokazał się któryś z nich pies rzucał się i wyrywał.

– Nie rusz! – powtarzał cierpliwie Romuald. – Nie wolno!

Trzymał go mocno za obrożę. Pies dygotał i prężył się. Zbliżała się eksplozja. Domagała się ujścia. Jednak tresura nie poszła na marne. Po pewnym czasie pogodził się z obecnością tych stałych gości. Pierwszy raz nie czuli się zbyt pewnie. Pies wodził za nimi bladoniebieskimi oczyma. Można to było nazwać stanem separacji. Oni i on. Nie wchodzili sobie w drogę. Nie tolerował prób jakiegokolwiek zbliżenia. Żadnego głaskania, klepania, wyciągania rąk. Stopował ostrzegawczym warkotem. Więc problem z najbliższymi prowizorycznie rozstrzygnięty. Bo przecież nie było stuprocentowej pewności, że nie ukąsi.

Inni goście wchodzili kuchennymi drzwiami. Pies bywał wtedy wyrzucany na werandę i mógł jedynie obserwować przybyszów przez oszklone drzwi. Jego domeną stał się ogródek. Zapuszczony, zarośnięty chwastami w odróżnieniu od ogródków sąsiadów, wypielęgnowanych, z klombami, rabatkami i sadzonkami. Największą satysfakcję z ogródka czerpał nocą. Pewnej nocy zbudził Romualda nieludzki, przenikający dreszczem lament. Powtórzył się kilka razy. Wybiegł na werandę. Równocześnie pies wynurzył się z ciemności. Trzymał coś w pysku. Złożył u stóp Romualda. Był to martwy kot. Przegryzł mu kręgosłup.

W tych przydomowych ogródkach koty miały swój raj. Przemykały się z jednego do drugiego. Odprawiały miłosne gody. Matki wyprowadzały kocięta na spacery. Ludzie nie robili im krzywdy. Dożywiali, wszędzie stały miseczki. Tak było do czasu pojawienia się psa. Okazał się bezlitosnym wrogiem kociego plemienia. Dopadał jednym skokiem. Rozprawiał się w okamgnieniu. Co najmniej pięć zamordowanych kotów złożył Romualdowi w darze. W ogródku od dawna zadomowiły się jeże. Nocą wynurzały się ze swoich kryjówek i ruszały w powolne wędrówki. Pies z jeżami nadzwyczaj szybko dawał sobie radę. Wcale nie odstraszał go kolczasty pancerz. Umiejętnie przewracał jeża na grzbiet, odkrywając bezbronny brzuszek. Rozszarpywał na strzępy. Martwe, tak samo jak koty, składał u stóp swego pana. Romuald nieraz usuwał mu kolce, które wbiły się w łapy, tkwiły w nosie i podniebieniu. Zabiegom poddawał się cierpliwie, bardzo odporny na ból. Nawet nie zaskomlał.

W niedługim czasie ogródek stał się martwą strefą, w której nie pokazywały się żadne stworzenia. Nawet krecie kopce przestały wyrastać. Krety traktował jako wprawkę do poważniejszych łowów. Rozkopywał podziemne korytarze i wyciągał ślepe futrzaki, żeby jednym kłapnięciem szczęk pozbawić je życia. Niemały cmentarzyk kotów, jeży i kretów krył się w ogródku.

To wtedy pod koniec pierwszej jesieni imię dla psa wymyślił Antykwariusz. Popatrzył na niego z bezpiecznej odległości i rzekł:

– Jaszczur!

– Lepszy będzie Diabeł Tasmański – zaproponował Sokrates. – Pasuje do tego potwora!

– A co to za licho – zapytał Wasia.

Sokrates z typową dla niego skłonnością do popisywania się od razu dał wykład o krwiożerczym drapieżniku, który żył na Tasmanii, wyspie w pobliżu Australii, odkrytej przez holenderskiego żeglarza Van Diemena. Drapieżnik ów trzebił osadnikom stada owiec, kóz. Atakował dzieci.

Diabeł tasmański istniał na wyspie do pierwszej połowy XX wieku, a potem populacja tego drapieżnika znikła bez śladu.

– Diabeł Tasmański – powtórzył Romuald.

– Zbyt długie i wydziwione. Nie!

Pies został Jaszczurem. Sokrates jeszcze próbował bronić Diabła, ale nie zyskał od nikogo poparcia.

Przy tej okazji należy wyjaśnić, dlaczego drugi bliźniak był przezwany Sokratesem Przecież na imię miał Tadeusz. Sokratesem został nazwany przez ojca. Denerwowała Starego przemądrzałość syna. To prawda, że dużo czytał, wiedział. Wykazywał zdolności matematyczne, obdarowany świetną pamięcią. Ale popadł w nadmierną zarozumiałość, zawsze chciał mieć rację. Złościł się Stary i pewnego razu wybuchnął.

– Co tak się wymądrzasz, jakbyś wszystkie rozumy pozjadał! Czy ty jesteś Sokrates, do jasnej cholery!

Przyjęło się to przezwisko nader szybko. Niektórzy w ogóle nie wiedzieli, jakie jest jego prawdziwe imię. Sokrates i tyle!

– Jaszczur! – dobitnie wymówił imię psa Romuald.

Leżał spokojnie na werandzie. Dźwięk głosu Romualda spowodował, że podniósł głowę i wlepił w niego bladoniebieskie, lodowate ślepia, które tak bardzo odróżniały go od innych psów.

Romuald zaobserwował kilka razy, że pies śpiąc podrywał się z nagła, jeżył mu się grzbiet i wyszczerzał zęby. Musiał mieć jakieś sny. Może rzucał się na ofiarę i zatapiał kły w jej ciele. Pozbawiał ją życia.

W powszechnej opinii Romuald był oryginałem. Dla niektórych pociągającym, godnym naśladowania. Dla innych zaś odpychającym obibokiem, wyzywającym degeneratem. Psa także posiadał oryginalnego, krwiożerczego potwora. Aura czegoś nienormalnego gęstniała.

Dziwak z dziwacznym psem w dodatku. Jaszczur dostarczał stosownych argumentów na potwierdzenie takiej opinii. Kiedyś furtka od ogródka została przez kogoś z odwiedzających niezamknięta. Jaszczur skorzystał z okazji i wymknął się na ulicę.

Nie marnował czasu. Zaatakował rasowego psa, mastiffa, spacerującego ze swoim panem, emerytowanym pułkownikiem. Mastiff, imponujący okaz, kilkadziesiąt kilo żywej wagi, i Jaszczur, niepozorny średniak. Nastąpiło zwarcie, charkot i rzężenie. Jaszczur kąsa i odskakuje. Zręcznie wymyka się przeciwnikowi. Wreszcie dobiera mu się do gardła. Wczepił się i nie puszcza. Mastiff bezradny. Na ślepo przebiera łapami. Zostaje powalony na ziemię.

Romuald, urzeczony walecznością Jaszczura, z trudem odciągnął go od mastiffa. Jaszczur jeszcze w amoku walki, wyrywa się, dygocze. Wściekłe ślepia. Z trudem dał się zapędzić do ogródka. Mastiff został nieźle poturbowany. Rozerwana skóra na szyi, pokąsane łapy, głęboka rana na grzbiecie. Piszczał żałośnie. Efektowna klęska olbrzyma. Jego właściciel pułkownik zagniewany i upokorzony. Groził wezwaniem policji. Tupał i wymachiwał rękoma, już wyciągnął komórkę.

Romuald wykazał się talentem negocjatora i zaczął tak:

– Chwileczkę, panie pułkowniku! Spróbujmy uporządkować stan faktyczny. Obaj jesteśmy winni. Pan swojego spuścił ze smyczy. Błąd. Ja nie zamknąłem furtki i mój wyskoczył. Poważny błąd. Może i większy od pańskiego. Ale przecież jesteśmy ludźmi kulturalnymi...

Wojowniczy pułkownik uspokoił się znacznie. Sprawdzili książeczki psów. Szczepione, żadnej obawy chorób, zakażenia. Rozstali się w zgodzie.

To tylko jeden przykład kłopotów z Jaszczurem. Było ich znacznie więcej. Z trudnością przyzwyczajał się do obcowania z ludźmi. Najbliżsi kompani Romualda nie mieli z nim lekko. Niby oswojony z ich obecnością, a ciągle coś mu nie pasowało. Zasiadali przy stole w pierwszym pokoju. Romuald zmieniał sportowe programy w telewizorze. Komentowali mecze. Ciągle pod czujnym spojrzeniem Jaszczura. Nigdy nie przestali być dla niego intruzami. Oto Antykwariusz, podniecony ferworem dyskusji, machnął gwałtownie nogą pod stołem. Jaszczur spostrzegł ten nieostrożny ruch i już był przy nim. Boleśnie ugryzł go w łydkę.

Jeszcze gorzej było, kiedy Sokrates przypadkowo zasiadł u czoła stołu. To krzesło zawsze zajmował Romuald. Nastąpił natychmiastowy atak. Jaszczur zaatakował od tyłu.

– O, kurwa! – zawył Sokrates. – To zbój!

Poraniony w bark. Głęboka rana.

Podobna przykrość spotkała Wasię. Miał przekazać ważną wiadomość o pewnej nieruchomości do sprzedaży. Romuald z Sokratesem zajmowali się dorywczo pośrednictwem w takich sprawach. Odziedziczyli dobrą reputację po ojcu i ludzie mieli do nich zaufanie. Tym razem właścicielka nieruchomości, samotna staruszka, nazywana Mecenasową, zapragnęła sprzedać swą tysiącmetrową działkę ze zrujnowanym domostwem, które dawno temu przestało być komfortową willą z lat trzydziestych. Staruszka nie ufała żadnym pośrednikom, uważając ich za oszustów i szalbierzy. W grę jedynie mogli wchodzić Romuald z Sokratesem.

Przybiegł więc Wasia z dobrą nowiną. Wbiegł jako uprzywilejowany furtką od strony ogródka. Jaszczur przyjął go spokojnie. Romualda na dole nie było. Ruszył schodami na górę. Góra to było sanktuarium pana domu. Przyjaciele, szanując jego potrzebę osobności, nigdy tam nie wchodzili. Wasia przekroczył granicę. Tego było dla Jaszczura za wiele. Dopadł Wasię na czwartym stopniu. Skoczył mu na plecy.

Stoczyli się na dół. Jaszczur kąsał z szybkością błyskawicy. Uparcie dążył do gardła. Wasia, początkowo zaskoczony, zaczął się bronić. Ból i własna krew brocząca z pokrwawionych rąk rozjuszyła go ostatecznie.

Przywalił Jaszczura ciężarem swego osiemdziesięciokilogramowego, umięśnionego ciała. Przycisnął do podłogi. Oburącz uchwycił pysk psa jak w cęgi. Unieruchomił drapieżnika.

Romuald, cokolwiek by mówić, miał poważny problem. W domu trzymał nieodpowiedzialnego potwora. Jak pogodzić to wszystko. Interesy, bujne życie towarzyskie, odwiedziny wielu ludzi. Nie mógł przecież zaprzestać dotychczasowego trybu życia i zostać pustelnikiem strzeżonym przez groźnego psa. Nie były to żarty. Poważny problem. Rozpoczął się gorący sezon rozgrywek ligowych, po prostu drzwi się nie zamykały. Przychodzili naradzić się, przekonsultować, dawali forsę na ustalone przez Romualda i Sokratesa typy. W tym ferworze pracochłonnych zajęć należało bez przerwy zwracać uwagę na Jaszczura.

Sokrates radził, żeby psa odesłać na chamowo do zaprzyjaźnionych rolników. Była taka okolica oddalona o kilkadziesiąt kilometrów od miasta, gdzie mieszkańcy przechowywali pamięć ojca bliźniaków, walecznego partyzanta, dowódcy leśnego oddziału. Tam należy wywieźć psa, niech hasa po lasach, polach, ubić takiego drania to będzie dla myśliwych nie lada wyzwanie. Taką gorącą mowę oskarżycielską wygłosił Sokrates. Od początku był przeciwny przyjęciu tego przybłędy do domu.

Romuald nie wypowiadał się. Ale nie podzielał opinii Sokratesa. Jaszczur intrygował go swoimi nieprzewidywalnymi wybrykami. Był fenomenem. Nikt nie miał takiego psa. Sądził, że z czasem zmusi go do psiego poddaństwa.

Rzeczywiście reakcji Jaszczura nigdy nie można było przewidzieć. Po tym zwarciu z Wasią na schodach stosunki między nimi nadal układały się jak najlepiej. Pies chętnie chodził z nim na spacery wałem przeciwpowodziowym.

Wasia spuszczał go ze smyczy. Śmigał w nadrzecznych chaszczach. Przywoływany gwizdem posłusznie wracał i dawał sobie przypiąć smycz i założyć kaganiec. Wasia dumny jak paw ze swojego sukcesu. On i pies w takiej sztamie. Romuald też zaskoczony tą zażyłością. Pod ręką Wasi nieobliczalny pies stawał się stworzeniem zdyscyplinowanym, ułożonym i posłusznym. Pewnego razu jednak wyłamał się z tej poczciwej konwencji. Gwizdy i nawoływania pozostały bez odzewu. Wasia ruszył na poszukiwania. Dotarł do najbliższego gospodarstwa. Na podwórzu stał traktor, wielka przyczepa, furgonetka. Stamtąd rozległ się przeraźliwy skowyt. Duży, kudłaty pies leżał przy studni w przedśmiertnych drgawkach. Rozgorączkowani ludzie krzyczą, wskazują w stronę zarośli nadrzecznych. Wasia oddalił się chyłkiem od miejsca zdarzenia. Już mniej więcej wyobraził sobie, jak to było. Posłyszał za sobą szelest. Pokazał się Jaszczur.

Zbroczony posoką. Morderca psa z podwórza. W drodze powrotnej przykładnie trzymał się Wasi.

Tak więc obecność psa powodowała szereg zakłóceń w ustabilizowanym życiu Romualda.

Odwiedzały go przecież sezonowe sympatie. Luśka, Bożena, Pudelek. To były dziewczyny zabawowe. Rozwódki, mężatki, znudzone stałymi związkami. Chętne do urozmaiceń.

Romuald po rozwodzie rozkoszował się powtórnym stanem kawalerskim.

Wizyty kobiet wymagały odpowiednich zabezpieczeń. Wyprowadzał psa na werandę i zamykał drzwi na klucz.

– Uwaga – ostrzegał Romuald. – Żadnych zbliżeń!

Nastała zima. Bilans bogaty, kilka groźnych ataków na ludzi, pokąsania, głębokie rany, dwa razy wzywano pogotowie. Dochodzą ubite koty, rozszarpane jeże, pojedynki z innymi psami.

Zimy na ogół przychodzą brzydkie, niewydarzone. Tym razem nadszedł tydzień zimy jak z bajki. Obfite opady śniegu, nie topniał. Jaszczur ożywił się niebywale. Pędził po białej płaszczyźnie ogródka. Zataczał kręgi. Tarzał się w śniegu i prychał. Wygrzebywał jamy, odprawiał radosne pląsy. W takich chwilach wydawał się najpoczciwszym stworzeniem na ziemi. Wesołym, beztroskim pieskiem. Musiał mieć znaczną domieszkę ras polarnych i ta krew malamudów, sybirianów, husky wraz z prawdziwą zimą dawała znać o sobie.

W tym czasie na scenie pojawia się pan Jajco, grubas z wiecznym ogarkiem cygara w kąciku ust. On to po udanych transakcjach (często przekrętach) lubił powtarzać:

– To jest, moi kochani, złota kurka, będzie znosić złote jajka!

Mówiono, że normę w jego biznesie stanowi co najmniej pięciokrotne przebicie. Mniejszy zysk traktuje jako porażkę. Takie bydlę!

Otóż ten zatwardziały krętacz miał żarłoczną chęć kupić nieruchomość samotnej staruszki, przemiennie zwanej Rotmistrzową lub Mecenasową.

Atrakcyjna to posesja, duży obszar jak na miasto i willa w sumie. Ziemia była największym bogactwem, miejscem na poważną zabudowę.

Jednak staruszka była niedostępna dla takich gości jak pan Jajco. Przeganiała jego i jemu podobnych natrętów, pokrzykując: – Proszę natychmiast wyjść! Nikt tu pana nie zapraszał!

Jedyną osobą, do której miała zaufanie, był Romuald. Z ojcem braci i jego żoną grywała niegdyś w brydża. Od tego czasu polubiła Romualda i nieraz wychylała się z okna mieszkania, zapraszając go na herbatę i kruche ciasteczka. Traktowała go nadal jak chłopczyka w krótkich spodenkach.

– Romusiu – tak się zwracała do niego.

Wiedział o tym doskonale pan Jajco. Klucze do interesu trzymał Romuald. Bardzo pragnął przejąć tę nieruchomość i oczyma wyobraźni stawiał już tam centrum handlowe, bank, ekskluzywny hotel.

Zapraszał Romualda do drink-baru Barbados, zamawiał markową Chivas i kusił.

– Doprowadzisz staruszkę do notariusza, podpiszemy akt i po sprawie. Przelew do banku na jej konto. A dla ciebie godziwa gratyfikacja.

Wlepiał w niego chytre oczy i potniały mu dłonie. Wycierał o spodnie pod stołem. Czekał na warunki Romualda. Gotów był na wysoką stawkę. Romuald na razie się ociągał.

Początkowo obaj z Sokratesem mieli zamiar sami całą rzecz doprowadzić do końca.

Snuli ambitne plany znalezienia inwestora, który w spółce z nimi zakupi od starej pani nieruchomość. Fantazjowali, wyobrażając sobie, że stają się tuzami biznesu: inwestują, budują, kupują, sprzedają, aż wreszcie zwycięsko wkraczają na giełdę. Stary w zaświatach ucieszy się z ich aktywności. Marnotrawni synowie przeistaczają się w pionierów gospodarki, budują polską ekonomię. Na pewno Stary namaści ich działania podniosłą, patriotyczną retoryką.

Ładna to bajeczka. Ale rzecz cała istniała tylko w sferze pustych słów, nie czuli oni bowiem chęci na tak radykalną odmianę swej egzystencji. Na razie utrzymywali pana Jajco w niepewności, co działało na niego bardzo pobudzająco. Nie miał zamiaru rezygnować z kolejnej kury, która będzie mu znosić złote jajka.

Pewnego popołudnia złożył Romualdowi niespodziewaną wizytę. Nerwy go poniosły. Dowiedział się, że starsza pani ma jakiegoś krewnego w Ameryce, który może wykazać się chęcią do spadkobrania. Ta transakcja wymagała szybkiego zakończenia. Mocował się z zamkniętą furtką od strony ogródka. Sapał i klął. Zaszedł od drugiej strony do kuchennych drzwi. Nie wiedział, że wkracza do strefy zaminowanej.

Ledwie znalazł się w korytarzu, został zaatakowany. Jaszczur zwalił go na podłogę. Jak on to robił? Potrafił powalić takich tęgich, zwalistych chłopów. Więc powalił grubasa. Szarpał go i gryzł. Przedarł się przez ubranie do ciała. Ofiara podniosła przeraźliwy wrzask.

Romuald, który akurat czytał ulubionego „Szakala" Forsytha, zbiegł na dół. Jego interwencja przerwała atak rozjuszonego Jaszczura. Pan Jajco odniósł kilka bolesnych ran.

– Czy aby nie wściekły? – powtarzał przestraszony. Jednak nie rościł sobie żadnych pretensji. Wtargnął przecież bez uprzedzenia. Ponadto wiedział, że interesy wymagają często kosztów fizycznej natury. Romuald zaś napawał się widokiem sponiewieranego bogacza. W tym wypadku Jaszczur wzmacniał pozycję braci w negocjacjach z zachłannym krętaczem.

– I tak miał szczęście – rzekł Wasia. – Nie zrobił mu grawerki na gębie.

Rosła legenda cerbera pilnującego domostwa Romualda. W kawiarniach, pubach i innych miejscach spotkań towarzyskich opowiadano o wyczynach groźnego psa. Bywał wyolbrzymiany fantazją do rozmiarów wielkiego, czarnego brytana o gorejących, czerwonych ślepiach.

Krwawe zdarzenia skrywał skromny, piętrowy domek w szeregu podobnych domków na tej cichej, bocznej uliczce. Przechodnie przystawali. Spoglądali przez płot, wymieniali uwagi.

– Gdzie on jest?

– Czy to ten?

– Niemożliwe!

– Taki mały.

– To nie może być on!

Wyrażali rozczarowanie, kiedy zdarzyło się im zobaczyć Jaszczura wylegującego się na werandzie. Byli przekonani, że ten właściwy, groźny pies siedzi w klatce, w kagańcu, przywiązany łańcuchem.

Wiosną jak zwykle rozpoczynał się sezon rozgrywek ligowych i jak co roku był to czas intensywnych spotkań, dyskusji, oglądania meczów na sportowych kanałach telewizji. Wpadali rozgorączkowani miłośnicy bukmacherskich ustawek. Amatorzy, zawodowcy, adepci. Romuald lubił ten czas tropienia zwycięskich drużyn i zaskakujących rozstrzygnięć tam, gdzie tego najmniej się spodziewano. Wierzył w swoją intuicję. Sokrates wspomagał go umiejętnością racjonalnego myślenia i chłonną pamięcią. Dopełniali się znakomicie.

W tle tych zajęć pozostawał Jaszczur. Nie można było przecież nieustannie czuwać. Nie tylko nad nim. Ale nad gośćmi. Żeby komuś nie wpadło do głowy otworzyć drzwi i wyjść na werandę dla zaczerpnięcia świeżego powietrza.

Dni ciepłe, pokój narad pełen dymu, ciężkiego zaduchu. Marzyło się wprost o błogosławieństwie przewiewu.

Pomysł przyszedł Romualdowi do głowy późną nocą.

– Eureka! – wykrzyknął.

Naprawdę było to godne uznania rozwiązanie.

W realizacji pomógł Wasia, który na dalekim przedmieściu, gdzie mieszkał z matką i jej konkubentem, panem Stasiem, wynalazł, wśród wymierającej gildii dawnych fachowców, speca od konstrukcji żeliwnych krat rozmaitego rodzaju, kominkowych, okiennych, ogrodowych. Majster, zdopingowany przez matkę Wasi i pana Stasia, wywiązał się z zadania solidnie i szybko. Drzwi od werandy zostały zabezpieczone rozsuwaną, metalową kratą. Dzięki niej uzyskano gwarancję bezpieczeństwa dla odwiedzających połączoną z przypływem świeżego powietrza. Jaszczur pozostawiony na werandzie nie stanowił żadnego zagrożenia.

Zacne towarzystwo swobodnie i bez strachu oddawało się swoim zajęciom. Analizowali dobre i złe strony wybranych fuksów. Zasięgali języka od ekspertów. Zdarzały się i cenne przecieki ze źródła. Dociekliwe rozmowy z piłkarzami i trenerami.

Mimo tych wysiłków sezon nie zakończył się sukcesem. Jeden z najgorszych w ostatnich latach. To się zdarza. Nawet najtęższe głowy mogą się zagubić w bezliku wytypowanych faworytów i nieprzewidzianych wyników przeczących logice i racjonalizmowi. Rekompensata przyszła z innej strony. Zgodzili się na propozycję pana Jajco i skutecznie doprowadzili do sprzedaży atrakcyjnej nieruchomości staruszki, zwanej przemiennie Rotmistrzową lub Mecenasową. Finałem był akt notarialny. Pan Jajco zgodził się na warunki Romualda, który w negocjacjach okazał się nieustępliwym twardzielem.

Skąpy grubas, jęcząc, musiał ustąpić. Prowizja doceniła w pełni kluczową rolę, jaką odegrał pośrednik. Staruszka też dobrze na tym wyszła. Dostała komfortowy apartamencik i pokaźną sumę na konto. Przynajmniej wygrana końcówka. Bliźniacy zaś finansowe zabezpieczenie na kilka miesięcy.

Nic więc dziwnego, że Romuald wydał huczne przyjęcie. Jaszczur za kratą na werandzie nie stwarzał żadnego zagrożenia. Licznie przybyli dalsi i bliżsi znajomi. Trunków w bród, od czystej przednich gatunków do równie przednich łyskaczy. Kateringiem zajął się Małolat, kucharz z Marriotta, i szwedzki stół kusił wyborem smacznych zakąsek zimnych i gorących.

Nastrój panował wesoły, pełen szczerego uznania dla bliźniaków, którzy lekko, bez szczególnego wysiłku potrafią żyć beztrosko w tych czasach zawziętej konkurencji i zadyszanej pogoni za szmalem. Umieją wykrzesać trochę prawdziwej zabawy, mało kto już tak potrafi.

– Bo u nas, panowie szlachta! – podchmielony Sokrates wzniósł kielich. – Jedz, pij i popuszczaj pasa!

Wszyscy odpowiedzieli karnym wychyleniem szkła.

Sokrates uwielbiał „Pamiątki imć pana Soplicy" Henryka Rzewuskiego i ochoczo grał rolę jowialnego Sarmaty.

Towarzystwo było wyłącznie męskie, wielbiciele i wyznawcy stylu życia Romualda, miłośnicy bukmacherki, długich biesiad okraszonych śmiesznymi opowieściami. Był wesoły Mulat, właściciel lokalu Barbados, ożeniony z tutejszą dziewczyną, przybył z Niemiec kuzyn bliźniaków, któremu ich Stary sponsorował studia politechniczne, rekompensując sobie w ten sposób niewdzięczny brak ambicji synów, ich głęboką niechęć do podjęcia studiów wyższych. Ozdobą patriarchalną stołu był ostatni żyjący kolega ojca z partyzanckich czasów, głuchawy starzec, ze zmartwiałym nieobecnym spojrzeniem. Podpiwszy sobie pohukiwał niby sowa i powtarzał:

– Kurdesz nad Kurdeszami!

Wcześnie został odwieziony taksówką do domu. Około północy goście wynieśli się i pozostali tylko najbliżsi.

Sokrates, Antykwariusz, Wasia, Kuchcik z Marriotta i Doktorek. Wtedy to Romuald rozsunął kratę i wpuścił z werandy Jaszczura. Pies oswojony już był z tymi najbliższymi kompanami Romualda. Spokojnie wsunął się do pokoju. Ominął siedzących przy stole. Ułożył się najbliżej Romualda.

– Grzeczny piesek – pochwalił go Romuald.

Antykwariusz zbierał się do wyjścia. Doktorek, zmorzony alkoholem, dźwignął z trudem głowę i coś zamamrotał. Nie miał siły się ruszyć.

Kuchcik z Marriotta sprzątał pobojowisko po uczcie. Wstawiał talerze do zlewu. Porządny chłopak. Romuald, poziewując, pogadywał z Sokratesem. Wspominał dydaktyczne zapędy ojca.

– Chciał nas wykierować na ludzi – rzekł Sokrates. – Szło mu jak po grudzie. Wściekał się, że nie chcę studiować. Chciał mnie wysłać na budowę. Mówił: „Chociaż na coś się przydasz społeczeństwu".

– Oceniał nasze możliwości – wtrącił Romuald. – „Ty to masz charakter" – raz jeden mnie pochwalił. „Zły charakter. Najgorsi są tacy bez charakteru, śmiecie!". Wierzył, że zły charakter można przekształcić w dobry. Chociaż w niezły.

– Liczył na ciebie – przytaknął ze złośliwym uśmieszkiem Sokrates. – Dlatego zostałeś Romualdem.

Romuald skrzywił się, jakby rozbolał go ząb. To prawda. Ojciec postawił na niego. Uważał go za spadkobiercę. Chciał go mieć na swoje podobieństwo. Stąd to imię. Czasem denerwuje. Nie może się przyzwyczaić. Takie patetyczne, historyczne. Stary zaczerpnął z patriotycznej spuścizny. Romuald Traugutt, ostatni dyktator powstania styczniowego. Niezłomny bohater. Tacy bojownicy przegranej sprawy to mocarze zasad, oddani całkowicie świętej sprawie. Przegrywają, lecz zostają w pamięci, stają się przykładem dla następnych pokoleń. Tak mówił Stary.

Nie był z tego imienia zadowolony. Ośmieszało. Drętwe i wcale nie prostował, gdy niektórzy z jego znajomych myśleli, że jest po prostu Romanem. Romek. Nie wyprowadzał ich z błędu. Nie chciał być śmiesznym Don Kichotem w tych czasach pozbawionych wszelkich znamion wzniosłości.

– Czas na mnie – ziewnął Sokrates. Za nim wyszedł Wasia i Kuchcik z Marriotta.

Romuald pozostał ze śpiącym przy stole Doktorkiem. Nie chciał go budzić. Niech śpi. Machnął ręką.

Nadal prowadził dialog ze Starym.

– Postawiłeś na złego konia – powiedział. – Pomyliłeś się w ocenie mojej osoby. Ja nie jestem tobą.

Bardzo wyraziście przypomniały mu się burzliwe zwady z odległej przeszłości.

Pociechą dla ojca pozostała jedynie pewność, że nieudany syn twardy ma charakter, nie daje się złamać. Uparcie trzyma się swego stylu życia. – W tym tylko wdałeś się we mnie – powiedział Stary. Przyznawał się do wychowawczej klęski.

Synowie staczali się, zamieniając wszystkie wartości w kpinę, żart, wieczną zabawę. Ten obrazoburczy styl życia był wymysłem Romualda. Ale czy można go potępić całkowicie? Jest wolny jak ptak, beztroski, ludzie go lubią, posiada urok. Pomyślna gwiazda nie opuszcza go jak dotąd.

Sokrates, choć ma mniej polotu, też zadowolony z wyboru drogi życia. Duża w tym zasługa Starego, zabezpieczył dwóch synów próżniaków, każdy posiada własnościowy szeregowiec, zostało jeszcze trzypokojowe mieszkanie po rodzicach, wynajmują je solidnej w terminowych płatnościach kancelarii adwokackiej. Kilka miesięcy po śmierci Starego spotkała ich wielka niespodzianka. Odkryli w przemyślnych kryjówkach kilka rulonów złotych randów i dolarów.

– Nie wszystko zdążyliśmy wybrać za jego życia – tak powiedział Sokrates, kiedy dzielili się złotymi krążkami.

Romuald postał długą chwilę na werandzie. Gaworzył z ojcem. Stary był spokojny. Nie potępiał syna. Stwierdzał tylko stan faktyczny. Te randy odnalezione przypadkiem uznał za dobry żart. Łagodniejszy był niż zazwyczaj. Bardziej wyrozumiały. Nie zmuszał go do niczego. Szkoda, że Starego już nie ma między żywymi. Dużo lepiej by się rozmawiało. Niezapomniane pojedynki dwóch szermierzy słowa. W trakcie takiej dysputy Romuald wymyślił teorię Wyspy, szczelnej enklawy wśród odpychającej rzeczywistości. On i Sokrates żyją w takim świecie, na tej Wyspie, nie dopuszczając nic z zewnątrz. Przyjaciół dobierają według swojej miary. Nawet terytorialnie oddzielili się od całego miasta. Segment i ogródek. Wystarczy. Wyspa jest samowystarczalna. Z dala od lądu. Oby tak dalej!

Romuald dopalił papierosa i wrócił do domu. Poczuł senność i nie rozbierając się, legł na tapczanie w drugim pokoju. W pierwszym spał przy stole Doktorek. Zapadła cisza. Okazało się, że była to cisza przed burzą. Obudził się Doktorek. Bolały go kości po tym niewygodnym śnie przy stole. Pojękiwał i stękał. Zerknął przez uchylone drzwi do drugiego pokoju. Gospodarz spał na tapczanie. Wygodnie, miękko. Był to widok nieodparcie pociągający.

Dźwignął się od stołu. Stąpając niezgrabnie na zesztywniałych nogach, ruszył w stronę tapczanu. Uskrzydliło go marzenie o komfortowym śnie. Wcale nie zwrócił uwagi na Jaszczura. Może nawet odtrącił go nogą jako przeszkodę w drodze do miękkiego, kuszącego legowiska.

Całym ciężarem ciała zwalił się na tapczan obok Romualda. Nieszczęsny Doktorek.

Jaszczur natychmiast rzucił się na intruza. Przygwoździł go łapami i kąsał, gdzie popadło. Doktorek nie zdążył osłonić twarzy. Jaszczur wbił kły w policzki. Szarpał zaciekle. Tryskała krew. Przejmujący ból. Oprzytomniał Doktorek. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z kim przyszło mu mieć do czynienia.

– Ratunku! – wrzeszczał. – Mordują!

Zbudził się Romuald. Kłębowisko ciał na tapczanie. Pościel we krwi. Szamotanina i charkot. Krwawe piekło. Nim zdołał odciągnąć rozjuszonego Jaszczura, Doktorek został mocno pokaleczony. Romuald wezwał pogotowie. Sanitariusze patrzyli zdziwieni na ofiarę.

– Co mu się stało?

– Pokąsany przez bardzo groźnego psa – wyjaśnił Romuald. Grasuje w okolicy. Wpada do domów. Atakuje ludzi, zwierzęta. Wielkie bydlę! Przemyka się jak duch. Mojego pieska też pogryzł – wskazał Jaszczura, który ułożył się na werandzie za kratą.

– Naprawdę?! – zdumiał się jeden z sanitariuszy.

– Dwie obławy już robiliśmy. Z pomocą przyszła policja i straż pożarna. I nic. Ani śladu. Duch!

Romuald tą opowiastką rozładował napięcie. Tak ładnie opowiadał, i ci z pogotowia uwierzyli. Doktorek nie miał pretensji do gospodarza. Sam przecież sprowokował incydent. Na pamiątkę pozostały mu dwie grube blizny na policzku sięgające nosa, nie mówiąc o tych na rękach.

Nastało ładne, słoneczne lato, dni płynęły leniwie. Dużo czasu spędzali nad rzeką. Była bardzo blisko domu Romualda, najwyżej pięćset metrów. Rozkładali koce w cieniu, czytali kryminały, rozwiązywali krzyżówki. Zabawiali się w pamięciowe gry, którym byli wierni od chłopięcych lat. Jeden drugiemu przedstawiał dowolną literę alfabetu i należało od niej wyliczać bez chwili namysłu nazwy krain, gór, miast, mórz, wybitnych postaci nauki historii, sztuki. Sokrates mógł recytować prawie bez końca. Ale było kilka liter alfabetu, z których zbyt wiele nie dało się wycisnąć.

Romuald szczególnie upodobał sobie zabawę w zapomniane słowa. Były takie, niegdyś powszechnie używane, z czasem zupełnie wypadły z obiegu. Szpryc, szałaput, szaławiła, flejtuch, garkotłuk, ladaco, lafirynda, oferma, ganc pomada, horrendum, szapoklak, mufka, bombajka, rogówka, motopiryna, krople walerianowe, woda Burowa, mezalians, mantyka, utracjusz, safanduła, absztyfikant.

Sokrates sięgał do dawnych jednostek miar. Włóka, morga, arszyn, wiorsta, korzec, pud, wzbogacał angielskimi słowami. Cal, stopa, funt, galon, uncja. Pojawiał się Wasia i szczodrą garścią dorzucał słowa ze starej, złodziejskiej kminy. Cwel, parówa, mojka, sikor, atanda, zeks, sznyty, glumać, zajarać, dziergać, chawira, sarmak, samara, klumpy, kaniołka, hinty, wytycha, dintojra, prorok, papuga, szpecfeldziarz, pajęczarz, szopkarz.

Wasia, niespokojna natura, atletyczny młodzian, wcześnie rozpoczął kryminalny termin w poprawczaku. Zaznał więzienia dla dorosłych dwukrotnie i podsądnego psychiatryka, gdzie walczył skutecznie o ograniczoną poczytalność. Bogate, uzupełniające doświadczenie zdobył na dawnym stadionie zamienionym na bazar. Cieszył się sympatią w środowisku handlarzy, paserów, przemytników. Zdobył zaufanie przybyszów z byłego Związku Radzieckiego, przezwany przez nich nie wiedzieć czemu Wasią.

Zarówno ci smagli, brodaci z Kaukazu, Armenii, jak skośnoocy z Tadżykistanu, Uzbekistanu, oraz bracia Słowianie z europejskiej Rosji prowadzili z nim różne interesy, zapraszali go nieraz na swoje przyjęcia.

Wasia, jak powiadał z nutką uznania Romuald, jest człowiekiem na wskroś nowoczesnym, pozbawionym wszelkich zasad i moralnych skrupułów. Natomiast dla Wasi Romuald był nauczycielem życia. Z jaką zachłanną uwagą słuchał jego opowieści!

Zmierzch przynosił rześki chłód i zaczynali grillowanie. Zbierało się ścisłe grono, można powiedzieć, rodzina i przyjaciele. Przychodziła Asia, żona Sokratesa. Czasem zapraszał Romuald aktualną damę swego serca, Stefę, energiczną i władczą właścicielką butiku z ciuchami. Lubiła narzucać swoje zdanie, zdecydowana przewodniczka stada. Zastanawiali się przyjaciele, jak długo Romuald znosić będzie zaborczość swojej przyjaciółki. Ale na razie nie było żadnych zgrzytów. Związek znajdował się w słodkiej fazie początkowej.

Trwały przygotowania do grilla. Antykwariusz czuwał nad ogniem. Doktorek przyniósł całe opakowanie węgla drzewnego. Małolat, kucharz z Marriotta, rzucał na ruszt krwiste płaty mięsiwa, obsypywał ziołami i gruboziarnistą solą. Rozchodziła się apetyczna, kusząca woń. Spożywali wieczerzę zapijając czerwonym winem. Niekiedy do brzegu dobijała policyjna motorówka.

– Czy macie pozwolenie na ognisko? – wołał wesoło sierżant Władzio Klimczak. Był to szkolny kolega bliźniaków. Zachował wdzięczność dla Romualda, który pisał mu wypracowania. Miał nocną wachtę. Patrolował rzekę. Oferował im wodną przejażdżkę. Kurs od mostu do mostu. Zabierał całe towarzystwo. Łódź pędziła z fantazją, rozbijając bryzgi wody.

– Miami Beach! – krzyczał Wasia.

Były to bardzo przyjemne wieczory. Ciemność sprzyjała wspominaniu przygód i zabaw, w których obfitowało ich beztroskie życie. Rej wodzili Romuald i Sokrates, obaj obdarzeni swadą urodzonych gawędziarzy. Doktorek wspominał z nostalgią swój kilkuletni pobyt w Teksasie, gdzie pracował jako pielęgniarz w klinice chirurgicznego poprawiania męskiej i żeńskiej urody. Żałował, że nie został wtedy na stałe.

– Ja najwyżej mogę wam opowiedzieć jakąś książkę – odezwał się Antykwariusz. – „Przygody Dyla Sowizdrzała", „Salammbô", „Colas Breugnon"...

– Na razie zatrzymujemy ciebie w rezerwie – rzekł Romuald. Refleksy świateł miasta tańczyły w rzece. Aksamitny plusk wody głaszczącej piasek plaży. Pomału rozchodzili się do domów. Romuald w furtce spotykał się z Jaszczurem. Regularnie wychodził mu na spotkanie. Towarzyszył w drodze na werandę. Wsuwał się za nim do mieszkania.

Marek Nowakowski

Urodzony w 1935 r., zadebiutował w roku 1957 opowiadaniem „Kwadratowy". Rok później ukazał się pierwszy zbiór opowiadań „Ten stary złodziej", potem przyszły „Benek Kwiaciarz" (1961), „Zapis" (1965), „Książę Nocy" (1978) i kilka innych tomów, aż po wydany przez podziemną oficynę NOW-a „Raport o stanie wojennym" (1983) – pierwsze tak pełne literackie świadectwo działań Jaruzelskiego.

Krytycy w pierwszych latach redukowali go do roli „epigona Hłaski" czy „piewcy przedmieść i półświatka". Owszem, Marek Nowakowski opisywał podwarszawskie miejscowości, dworce kolejowe, gorsze dzielnice i zupełnie złe lokale – i niewielu pisarzy częściej cytowanych jest w „Słowniku języka polskiego" niż on. Owszem, był kronikarzem Warszawy – jego trzy tomy wspomnień „Powidoki" oraz jedna z ostatnich książek, „Nekropolis" (2005), są i będą wertowane zarówno przez varsawianistów, jak i historyków PRL. Z biegiem lat jednak było coraz bardziej oczywiste, że pisze o kwestiach uniwersalnych – o upadku, o słabościach, ale i o „męskich cnotach", których bronią u niego czasem byli AK-owcy, czasem Cyganie, a w pierwszym, niezapomnianym opowiadaniu – złodziej Kwadratowy.

Nowakowski nie miał złudzeń wobec PRL: w roku 1976 podpisał protest przeciw zmianom w konstytucji, od 1977 r. współtworzył pierwsze niezależne pismo podziemne „Zapis". Władza też nie miała złudzeń wobec niego: jako jeden z niewielu uznanych pisarzy został aresztowany i uwięziony w 1984 r.

Niemało było w jego opowiadaniach „życiopisania": pojawiają się w nich i Włochy, w których wychowywał się po wojnie, i tamtejsza szkoła powszechna, której kierownikiem był jego ojciec Antoni, i kopalnia, do której trafił w młodości, i Wydział Prawa UW, na którym studiował. Tę wierność spojrzenia zachował do końca życia, jako jeden z pierwszych dając nielukrowany opis wychodzenia z komunizmu („Homo Polonicus", 1992). Do ubiegłego roku można go było spotkać: uważnie patrzącego przechodnia na warszawskiej ulicy. —wsta

Dlaczego tak został nazwany? Nie przypominał gada. Chociaż... z pyska trochę. Wydłużony, kły spod warg wyłażą. Białe i kolczaste, tyle tych zębów, czarne podniebienie. Z pozoru rozlazły, leniwy. Rozpłaszczał się jak placek, łapy szeroko rozstawione, rzeczywiście pełzak jakiś. Krokodyle, rozmaite kajmany, aligatory podobnie wyglądają. Więc niby leń, zawalidroga. Nagle rzucał się do ataku. Miał w sobie ciemną, zawziętą moc.

Jaszczur i tyle! Ktoś go tak nazwał. Przyjęło się i odtąd tak zostało Czy sam to imię przyjął? W ogóle nie reagował. Nawet ślepiami nie łypnął. Czynił jeden tylko wyjątek. Jeżeli Romuald tak zawołał, to wtedy podnosił łeb i wlepiał w niego bladoniebieskie, przezroczyste jak woda oczy. Czekał na polecenie swego pana, którego właściwie sam sobie wybrał. Inni ludzie stanowili obcą, jednolitą masę. Tolerował powściągliwie Sokratesa, który był bliźniakiem Romualda. Doktorka również, który wysiadywał codziennie w pokoju z werandą i odbierał telefony, selekcjonując ważne i nieważne. Był on przecież prawie domownikiem. Jeszcze Antykwariusza i młodego kucharza z Marriotta. Romuald sprawował nad tym młodzianem pieczę wychowawczą i nazywał go żartobliwie swoim synkiem. Oni ciągle się kręcili w pobliżu, Jaszczur przyzwyczaił się do nich.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi