Nieznane opowiadanie Marka Nowakowskiego: Czy to był pies?

Niepublikowane nigdy dotąd opowiadanie pisarza, który zmarł w maju ubiegłego roku. Dokończenie opowiadania opublikowanego w poprzednim wydaniu „Plusa Minusa”

Aktualizacja: 02.01.2016 11:49 Publikacja: 02.01.2016 00:01

Nieznane opowiadanie Marka Nowakowskiego: Czy to był pies?

Zobacz poprzednią część

Cicho uchylili drzwi. Jaszczur leżał spokojnie. Szybko narzucili na niego grubą, gumowaną płachtę. Miotał się, próbował wyszarpnąć się z pułapki. Pierwszy raz zaskowyczał. Wydał normalny psi głos. Nie dał rady. Przygnietli go ciężarem swych ciał.

Pan i pies. To była symbioza. Nie dziabnął go ani razu. Spełniał bez sprzeciwu jego polecenia. Asystował mu jak cień. Szykował sobie posłanie. Przy nim Jaszczur. Czuł jego bliskość, zasypiając. Budził się i napotykał czujne spojrzenie psa, który leżał na dywaniku. Obaj jednocześnie rozpoczynali dzień.

W tych letnich dniach uroczystym wydarzeniem stały się urodziny ojca. Romuald i Sokrates z powagą celebrowali tę rocznicę. Mieli do wyboru rocznicę śmierci i urodzin. Wybrali urodziny.

– To bardziej optymistyczne – zauważył Romuald. – Przyjście, a nie odejście. Chociaż... – dodał – można się spierać w tej kwestii.

– Nie wygłupiaj się! – zezłościł się Sokrates. – To jakaś psychiczna choroba wszystko podawać w wątpliwość.

Urodziny przypadały siedemnastego lipca i od rana rozpoczynali przygotowania.

– Tata dobrodziej – żartował Romuald. – Należy mu się pamięć.

– Był bardzo dalekowzroczny – wtrącił Sokrates.

W istocie ojciec zabezpieczył bliźniaków. Dwa piętrowe segmenty kolonii, której był budowniczym, pozostawił im jako własnościowe domostwa. Tego dzieła dokonał w pierwszych latach po upadku PRL– u. Nabrał wiatru w żagle i ostatnim zrywem swej niespożytej energii oraz gasnącej siły ciała ruszył do akcji. Dobrał grono zaufanych przyjaciół i pokonując rozliczne przeszkody biurokratycznej mowy, zdołał nabyć od władz komunalnych zapomniany, rozległy obszar nieużytków rozciągający się wzdłuż mostu kolejowego, łączącego przez rzekę zachód ze wschodem.

Stary odbywał wędrówki po różnych urzędach i opowiadał synom o zabawnych incydentach. A to jak rozpoznał pewnego ubeka, który skulił się, jakby próbował zapaść się pod ziemię. Albo jak pewien wysokiej rangi urzędnik zapragnął przedstawić siebie jako patriotę niemającego nic wspólnego z komunistyczną władzą.

– Doczekaliśmy się, panie inżynierze! – powiedział z emfazą. – Mamy wolny kraj!

– Był to gość – wyjaśnił stary – z partyjnej nomenklatury. Przefarbował się i umieścił we władzach miasta. Bardzo życzliwy. Wszystko załatwił pozytywnie bez żadnej zwłoki. Stary pogardzał koniunkturalnymi kreaturami. Twardy był i nieprzejednany. Żyli jeszcze tacy co razem z nim byli w partyzantce. Nadal pozostał ich dowódcą i jego słowo brzmiało im jak rozkaz.

– Leśni dziadkowie – powiedział Romuald.

Ale w skrytości ducha podziwiał ojca, że taki mir zachował u ludzi. Po wojnie półtora roku bez mała stary walczył z komuną. Wpadł w łapy ubowców w spalonym lokalu konspiracyjnym, w którym urządzono kocioł. Uciekł nocą z piwnicznego aresztu. Wyłamał słabo osadzone kraty w okienku i tylko w bieliźnie, boso, zima wtedy była, biegł przez ośnieżone pola, las. Ostatkiem sił dotarł do gajówki, w której mieli konspiracyjną melinę. Odmroził stopy, groziła amputacja. Jakoś wylizał się bez interwencji noża chirurga.

Nie zrezygnował z walki. Zebrał na nowo oddział odważnych, zdesperowanych zagończyków. Stali się postrachem dla komunistycznej władzy. Kluczyli i wymykali się obławom, rozbijali posterunki milicji, napadali na wojskowe konwoje, likwidowali konfidentów, zdrajców. Nasłuchali się bliźniacy opowieści godnych westernów z Dzikiego Zachodu. Często bywały tematem rozmów przy rodzinnym stole. Schodzili się towarzysze broni z lat okupacji niemieckiej i czasu powojennego. Siwi, pokurczeni weterani.

Rozpalała przywoływana przeszłość, nabierali werwy, oczy świeciły blaskiem obudzonego życia. Atmosfera gęstniała. Przeszłość wypierała czas teraźniejszy i łatwo można było wyobrazić sobie postój na leśnym biwaku. Stary stawał się znów dowódcą oddziału, porucznikiem o pseudonimie „Dunaj", i oni, jego synowie, byli podkomendnymi tego wysokiego mężczyzny, w oficerkach i bryczesach ze skórzanymi łatami, w furażerce zawadiacko zsuniętej na czoło i z maszynową bronią przewieszoną przez pierś.

Taką pożółkłą, naddartą fotografię przechowywała matka w huculskim pudełku z pamiątkami. Fotografia bardzo spodobała się bliźniakom.

– Nasz Stary jak szeryf z Dzikiego Zachodu – powiedział Romuald. – Mamy czym się pochwalić.

Dawniej, żeby zrobić mu przyjemność, prężyli się w postawie zasadniczej, mówiąc:

– Tak jest, panie komendancie!

– Nie wygłupiajcie się! – mówił.

Ale rzeczywiście to przywoływanie dyscypliny wojskowej sprawiało mu przyjemność.

Tak oto z okrągłą rocznicą osiemdziesiątych piątych urodzin Starego oraz w piątą rocznicę jego śmierci obudziły się wspomnienia i popłynęły wartkim nurtem. Wracały lata dzieciństwa, kiedy z płonącymi policzkami chłonęli jego partyzanckie opowieści.

Podchodzą pod posterunek niemieckiej żandarmerii, dostępu strzeże bunkier z cekaemem.

Podbiegają i rzucają granaty. Jeden wpadł przez okrągłe okienko do wnętrza bunkra. Płomień i wybuch. Cekaem przestał pluć ogniem. Seriami z pepesz po drzwiach. Wyważają drzwi. Zasadzili się w młodniku i czekają w napięciu. Będzie przejeżdżać ciężarówka z aresztantami. To ich towarzysze broni schwytani w obławie. Przewozić mają do wojewódzkiego urzędu bezpieczeństwa. Mokro, zimno, przenikliwy wiatr. Szczękają zębami. Palce ślizgają się na spuście broni. Deszcz zaciera widoczność. Chłoszcze twarze. Każdą udaną akcję odreagowywali bimbrem. Taki przymus, terapia.

– Bimber i mliko – śmiał się Stary. – Jedno niezbędne po drugim.

W głowach bliźniaków kotłowała się historia. Niemcy, Sowieci, ubecy, enkawudziści i nasza strona, jak powiadał ojciec. Wiedzieli od lat najwcześniejszych, że Niemiec i Rusek to śmiertelni wrogowie. Walka szła o niepodległość.

Ojciec, zawód inżynier budowlany, przetrwał stalinizm na lewych papierach, skończył studia, rozpoczął pracę w biurze projektowym osiedli mieszkaniowych na gruzowisku Muranowa. Ujawnił się dopiero po 1956 roku, kiedy rozpoczęły się procesy rehabilitacyjne żołnierzy podziemia niepodległościowego skazanych na kary długoletniego pozbawienia wolności.

– Łaska dla niedostrzelanych – tak nazywał ten stan rzeczy ojciec. – Komuna okrzepła i stać ją na taki podarunek.

Nadal pozostał na czarnej liście i najważniejsze święta państwowe spędzał w areszcie. Zatrzymywany na 48 godzin. Odmawiali paszportu na wyjazd za granicę. Niektórzy z jego żołnierzy zaraz po wojnie opuścili kraj. Nie widzieli tu żadnych szans. Sowiecki folwark i Polaczki to fornale. Przychodziły pocztówki z pozdrowieniami. Anglia, Kanada, Stany Zjednoczone, Nowa Zelandia. Czasami z bardzo egzotycznych miejsc. Paczki pełne atrakcyjnych wiktuałów, odzieży. Bliźniacy paradowali w dzinsach i koszulkach z zagranicznymi metkami. Wcześnie poznali moc nabywczą zielonych banknotów z wizerunkiem Waszyngtona. Przychodziły do ojca sekretnymi drogami. Daleki mityczny Zachód oddzielony był nieprzekraczalnym murem.

Dopiero w 1968 roku pojawiła się szansa. Ojciec z matką szeptali wieczorami. Bliźniacy podsłuchiwali.

– Nie mogę was pozostawić – to ojciec.

– Wyjedź! – mówiła matka. – Później nas ściągniesz. Tu się udusisz.

Matka była córką przyjaciela ojca z okupacji niemieckiej. Zwierzchnika w konspiracji, który zginął, broniąc i osłaniając wycofywanie się sztabu dywizji AK. Zaczynała się akcja „Burza". Szli na pomoc Warszawie. Ojciec po wojnie pomagał wdowie mającej na utrzymaniu chorą matkę i córkę jedynaczkę. Była to dla niego rodzina. Sam nie miał nikogo. Dziewczyna wyrosła na hożą pannę i wybuchła wielka miłość. Pobrali się w 1958 roku i owocem tego związku zostali bliźniacy, urodzeni dwa lata później.

Nocne rozmowy rodziców doprowadziły do podjęcia przełomowej decyzji. Ojciec rozpoczął starania o paszport, który uzyskał bez żadnych trudności. Dlaczego tak łatwo dostał? O tym będzie później mowa. Wyjechał do RFN. We Frankfurcie nad Menem jego dobry kolega z czasu wojny posiadał dużą firmę budowlaną. Przyjęty został z otwartymi rękami. Znalazł się w swoim żywiole. Jego solidne projekty znajdowały uznanie szefa. Wysokie wynagrodzenie, osobista satysfakcja. Spełniony w zawodzie.

Żony i dzieci nie mógł sprowadzić. Zatrzymani jako zastaw, gwarancja jego powrotu i właściwego zachowania się na obczyźnie. Z żoną przez te lata rozłąki widział się tylko cztery razy. Wyjeżdżała latem do Jugosławii, sama, bez synów. Te spotkania w pocztówkowym pejzażu nad Adriatykiem pogłębiały jeszcze bardziej jej smutek i poczucie osamotnienia. Tęskniła. Narastały kłopoty z wychowaniem chłopców. Stawali się niesforni, przedwcześnie samodzielni, lekceważący jej polecenia.

Ojciec regularnie przysyłał znaczne sumy pieniężne. Sekretni wysłannicy wręczali matce złote krążki dolarów i randów. Kłopotów materialnych nie było. Ale pieniądze to przecież nie wszystko. Bezsenne noce, kiedy rozmyślała o mężu tak dalekim, prawie odrealnionym. Wydawało się jej czasami, że to już ostatecznie zamknięty rozdział, nigdy nie będą razem. Czytała wielokrotnie listy od niego. Czułe, pełne solennych zapewnień trwałości uczuć. Jednak między wierszami wyczuwała, jak bardzo pochłaniały go sukcesy osobiste: sprawdził się, chwalony, ceniony, pełne ręce roboty. Te listy wrzały od ukrytego samozadowolenia. Czy ma pojęcie, jak jej ciężko? Ogarniało ją zwątpienie. Niewiara w górnolotne zapewnienia. Posądzała go o nieczuły egoizm.

– Drań! – wyrywało się przez zaciśnięte zęby.

Zapalała światło. Stawała przed lustrem. Pierwsze nitki siwizny we włosach, rysują się zmarszczki, znużone oczy. Nieubłagany czas. Oceniała się bezlitośnie.

Bliźniacy podpatrywali matkę przez uchylone drzwi.

– Dziwna jakaś – szeptał Sokrates.

– Tęskni za Starym – stwierdzał Romuald. Rozważał cynicznie różnicę wieku między rodzicami. Zastanawiał się nad wiernością ojca. Mógł sobie zafundować jakąś kochankę. A może stał się bywalcem burdeli. – Natomiast tutaj mamusia znajdzie sobie jakiegoś kochasia. Atrakcyjna z niej sztuka.

Polubił rolę zimnego drania i tak rozważał z powagą znawcy ciemnych stron życia. Trochę im było żal matki. Przytrafił się jej zakonny celibat. W tym domu bez ojca żyli latami. Sami byli z tego stanu rzeczy zadowoleni. Swobodni, bez żadnych problemów materialnych. Wiedzieli, jak postępować z matką. Byli dla niej przypomnieniem męża. Żywym obrazem. Szczególnie Romuald budził tyle uczuć. Nie umiała gniewać się na niego. Łudząco podobny do ojca. Wąska twarz, uparty podbródek, wyzywający uśmieszek błąkał się po twarzy. Taka sama sylwetka, długie bocianie nogi, idąc, pochylał się do przodu. Patrzyła i łagodniała.

Wybuchły strajki, narodziła się „Solidarność" i wszystko zaczęło się zmieniać. Zatrzęsła się cała Polska. Wtedy dopiero wrócił ojciec. Przyjechał do ojczyzny czarnym mercedesem, typowym autem solidnych i zamożnych ludzi Zachodu. Dla matki nastał czas odrodzenia. Na powrót młoda, zalotna i wesoła kobieta.

Chodziła z ojcem do kawiarni, restauracji. Tańczyli na parkiecie, przytuleni do siebie jak w narzeczeństwie. Wracała rozchichotana niby podlotek, cieszyły ją łakome spojrzenia mężczyzn, zazdrość męża. Zapisała się na kurs samochodowy. Instruktor chwali jej pojętność, szybki refleks. Posiada dar. Tak powiedział. Szczególnie lubiła samotną jazdę. Odsuwała szybę, pęd powietrza owiewa twarz, wichrzy włosy. Szybciej, szybciej! Auto pochłania wstęgę szosy. Cudowne poczucie wolności. Wybrała się wówczas do matki, która przebywała na kuracji w Ciechocinku. To był wypadek na pustej drodze. Czołowe zderzenie z ciężarówką dostawczą. Wyjechała zza zakrętu.

Nie zdążyła się usunąć z nie swojego pasa. Jechała z nadmierną prędkością. Pustka na szosie uśpiła jej czujność. Poniosła śmierć na miejscu. Zmiażdżone ciało w zmiażdżonym samochodzie.

Ojciec był bliski załamania. Postarzał się nagle. Głębokie bruzdy pożłobiły twarz, zgarbione plecy. Długo stał nad odkrytą trumną. Zastygły jak słup soli. W domu zapanowała grobowa atmosfera. Prawie się nie odzywał. Wysiadywał w gabinecie i palił papierosa za papierosem. Nigdzie nie wychodził. Choroba zaleczona w Niemczech (amputowali mu palce lewej stopy) odezwała się nawrotem bólu. Cierpiał i przeklinał sobaczy los. Upijał się w posępnej samotności. Kuśtykał po gabinecie, podpierając się laską. Tak chodził godzinami. Bliźniacy czasem słyszeli jego głuchy, obcy głos. – Zdychać czas! Nic nie zostało! – Łoskot odrzucanej laski. Brzęk tłuczonego szkła.

Stan wojenny spowodował wybudzenie się ojca z żałobnego letargu. Oni, Romuald i Sokrates, zaangażowali się z zapałem w solidarnościową konspirację. Jako wędrowni kolporterzy roznosili w plecakach podziemne druki, broszury, ulotki, papier do drukarni. Malowali znak kotwicy na murach. Łopotali sztandarami z orłem w koronie na manifestacjach solidarnościowych, odrzucali granaty łzawiące. Ojciec zaczął im pomagać. Z dnia na dzień zmobilizował się jak powołany do wojska rezerwista. Zakupił dużego fiata, który służył do przewożenia wywrotowych książek, ryz papieru, urządzeń drukarskich. Na wszelki wypadek dom wyposażył w przemyślne schowki. Doświadczony konspirator za Szkopa i Sowieta, udzielał młodym cennych wskazówek, jak zgubić ogon za sobą i jak zachowywać się na przesłuchaniu. Gotowy do pomocy w każdej sytuacji. Rwał się do bezpośredniego działania. Wypisywali wtedy bojowe hasła na murach, rozrzucali z dachu wieżowca ulotki. Chciał iść z nimi, ledwie mu wyperswadowali. Chora noga, podpiera się laską. Balast w takiej akcji. Raczej wpadka. Spodobała mu się waleczna postawa synów. Jego krew. Nie mieli zamiaru ukorzyć się przed ślepym generałem i jego watahami. Sprawdzili się bliźniacy. Puścił w niepamięć dawne pretensje. Nie szczędził pieniędzy na patriotyczny cel.

Był to czas odzyskanej harmonii w okaleczonej przez los rodzinie. Razem konspirowali i Stary potrafił słuchać bez słowa protestu poleceń synów jako bardziej doświadczonych w nieznanych mu formach działalności określonej jako pokojowy opór. Co prawda kiedyś lepiej się czuł ze spluwą w garści. Ale czasy się zmieniły i inna to była wojna.

Pewnego razu bliźniacy brali udział w burzliwej demonstracji. Armatki wodne, granaty łzawiące, szarża konnej policji. Rozgorzała regularna bitwa, tyle że bez użycia broni palnej. Synowie poturbowani i zagazowani zostali schwytani i osadzeni w areszcie. Wrócili do domu po dwóch dobach. Pokazali sine pręgi na plecach. Ojciec potraktował ich jak partyzantów, którzy odbyli chrzest bojowy.

– Moja krew – cieszył się i wyciągnął przedni koniak przechowywany na wyjątkowe okazje.

– Kochany staruszek – rozrzewnił się Sokrates.

– Miał rozmach – rzekł Romuald. – Pamiętasz, jaki bal wydał po pierwszych wolnych wyborach do Sejmu, kiedy komuchów wycięliśmy w pień na listach?

– To był bal – przytaknął z rozrzewnieniem Antykwariusz, który wtedy należał do zaproszonych gości. – Cały ogród w lampionach, ławy, stoły, bufet na tarasie, dwaj kelnerzy z Bristolu...

– Bal na śmierć komuny. Tak nazwał imprezę – dodał Romuald.

Narodu się zebrało. Przybyła stara gwardia, zjechali z różnych stron. Partyzanci z oddziału, dawne łączniczki, sanitariuszki, wiekowe kobiety, wąsaci wieśniacy, wytworni panowie z zagranicy. Wszyscy promienieli odzyskaną na chwilę młodością, wspomnieniami heroicznych dni. Słowem, bal weteranów. Jak oni się witali, całowali! Jeden kmieć ojca w rękę chciał całować. – Laboga, pan komendant! – powtarzał.

Toasty wznosili za Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, Boga, Honor i Ojczyznę. Śpiewali żołnierskie i partyzanckie piosenki o szarej piechocie, rozmarynie, chłopcach z Parasola. Nabrali wigoru. Poczuli się silni, zdolni do dawnych trudów i wyrzeczeń.

W tych radosnych dniach, może na tym przyjęciu narodził się pomysł założenia spółdzielni budowlano-mieszkaniowej. Wkrótce ojciec ze swoimi najbliższymi kumplami rozpoczął starania o uzyskanie od miasta gruntów, które upatrzył. Były to nieużytki ciągnące się wzdłuż wiaduktu. Czas sprzyjał. Zmieniały się władze. Wprowadzono reguły gospodarki wolnorynkowej. Popierano aktywność obywatelską. Przynajmniej pełna takich zapewnień była oficjalna retoryka. Głównym atutem stała się przeszłość ojca, nieskalany życiorys bojownika o wolną Polskę. Formalności prawne przebiegały nadzwyczaj szybko. Bank chętnie służył kredytem i proponował spłaty w dogodnych ratach z umiarkowanym procentem. Ruszyła budowa domków jednorodzinnych. Ojciec jako prezes wspólnoty od rana do nocy doglądał wszystkiego. Wspinał się po rusztowaniach jak młodzieniaszek. Opukiwał wznoszące się mury, dokonywał pomiarów, wykrywał każdą fuszerkę. Czuwał nad ekipą budowlańców, bezwzględny dla obiboków. Znał się zarówno na samej robocie, jak i na przepisach. Inspekcja i nadzór budowlany mało co miały do zarzucenia.

Z niebywałą pomysłowością zdobywał materiały. Sam ponosił niemało wydatków i jego wkład w dzieło budowy znacznie przewyższał wydatki innych. Mieszkanie przypominało biuro, garaż stał się hotelem dla robotników na budowie. Nieustanne telefony, faksy, interesanci. Księgową została starsza pani, daleka kuzynka ze strony matki. Bardzo sumienna i skrupulatna. Często wieczorami przeglądali stosy faksów, kwitów. Mnożyli, dzielili. Partyzant wkroczył na drogę pracy organicznej.

– Komendant został budowniczym – śmiał się Sokrates.

Z ojcem jako prezesem nie było żartów. Synów także wprzągł w jarzmo i poganiał bez litości. Spełniali rolę gońców, tragarzy, zaopatrzeniowców, pomocników w robotach wykończeniowych.

– Robimy razem i dla siebie – mówił Stary.

Tempo prac było niezwykłe. Późną nocą paliły się latarnie i na budowie robota jeszcze trwała. Stary uwijał się, jakby coś go goniło i obawiał się, że nie zdąży. Ale zdążył.

Powstało osiedle domków jednorodzinnych przylegających do siebie w dwóch równoległych szeregach, między którymi powstała nowa ulica. W taki sposób przy pomocy historycznych przemian bliźniacy zostali posiadaczami dwóch domków i jak to powiedział ojciec: – Najwyższy czas, żebyście założyli rodziny.

Z tym było gorzej, nie wyrażali skłonności do takiego zwieńczenia. Romuald rozwodnik, bezdzietny, Sokrates drugi raz żonaty, w pierwszym związku dorobił się syna, co było pewną pociechą dla Starego. Mógł chociaż pochwalić się, że ma wnuka.

Ledwie według tradycji ozdobiono wiechami dachy kolonii domków jednorodzinnych, kiedy złowroga choroba Bürgera odezwała się ponownie. Stary musiał poddać się operacji. Żegnał się z synami w swoim stylu.

– Trzymajcie się sztywno – uścisnęli sobie dłonie. Wypili po kieliszku. Przyjechała szpitalna karetka.

Amputacja lewej nogi poniżej kolana przebiegła pomyślnie. Kikut goił się szybko. Ojca rozpierała energia i postanowił jeszcze coś uczynić dla potomności. W tamtej leśnej okolicy, gdzie walczył za wolną Polskę, ufundował kilka tablic w kościołach, upamiętniały one poległych w walkach z najeźdźcami towarzyszy broni. Był jednym z najhojniejszych darczyńców na rzecz budowanej ze składek społecznych szkoły nazwanej imieniem sławnego dowódcy zgrupowania partyzanckiego zamordowanego skrytobójczo przez komunistów. Odbyła się podniosła uroczystość. Mszę celebrował biskup, był chór, poczty sztandarowe.

Miejscowi ojca witali z honorami. Wspominali, jak chronił ich przed karnymi ekspedycjami KBW i bezpieki. Wybrali się do gajówki i Stary pokazywał jamę pod ziemią w stajni, gdzie się ukrywał, a wokół ryli bagnetami, szukając „reakcyjnych bandytów". Stamtąd wybrali się na torfowisko i Stary nieomylnie odnalazł wąską, prawie niewidoczną ścieżynę między zdradliwymi bagnami. Doprowadziła do wysepki twardego gruntu, porośniętej karłowatymi brzozami. To było ostatnie obozowisko osaczonych żołnierzy podziemia. Pozostało ich czterech. Stąd się rozeszli. Pochylił się Stary nad czarnymi śladami wydeptanej ziemi. Ślad po szałasie. Długo tak stał na jednej nodze. Wspierał się na szwedkach. Odprawiał żałobną ceremonię. Coś w tym było. Romualda przeniknął dreszcz jak prąd. Patrzył ukradkiem na wymizerowaną, zmęczoną twarz Starego. Skąd biorą się te niewyczerpane siły? W drodze powrotnej z tego uroczyska nie chciał ich pomocy.

– Dam sobie radę – kuśtykał zawzięcie.

– Taki wspaniały ojciec i tacy nieudani synowie – zakończył Romuald chwytającą za serce opowieść o wyprawie w przeszłość. Zapatrzył się na rzekę, połyskliwą jak skóra węża w zmiennych refleksach świateł. Pędziła podskórnym prądem. Grill wydany w urodziny ojca był imprezą uroczystą z przewagą powagi nad żartami.

– Cóż to był za kozak – zaszeptał Wasia, skuteczny windykator długów w światku szemranych interesów. Kozak w jego języku to ktoś najlepszy, niezłomny. Choć nie znał ojca bliźniaków, to nie miał żadnych wątpliwości.

– To był gościu ! Walczył... – rozmarzył się dziecinnie – i nigdy się nie poddał. W dodatku walczył o przegraną sprawę. W ostatecznym rachunku jest górą. Przegrana okazała się wygraną.

– Dla naszego Starego... – odezwał się Romuald – to my byliśmy przegraną sprawą. Z nami nie wygrał.

Mówił poważnie czy błaznował? Nie wiadomo.

Dopalił papierosa i rozpoczął kolejną opowieść. Tym razem lżejszego kalibru, jak to Staremu podbierał złote monety poukrywane w wydrążonych nóżkach jego ulubionego fotela w gabinecie. Cenne monety, z wizerunkiem dzielnego prezydenta Burów Krugera, miały wysoką cenę na czarnym rynku w krajach socjalistycznych. Jeden krążek starczał na huczną, wieloosobową zabawę przez kilka dni. Zaspokajał potrzebę lepszych trunków, urodziwych dziewcząt i hojne napiwki dla służby, wynajętych taksówkarzy i muzyków.

Lubił Romuald grać rolę krezusa. Podbierał z fotelowych nóżek powściągliwie, bez nadmiernej chciwości. Po jednej w odstępach miesięcznych. Ojciec odkrył proceder po ubytku czwartej monety. Przeprowadził wnikliwe śledztwo. Niezbite dowody wskazywały na Romualda. Sokrates studiował wówczas na Politechnice Krakowskiej i mieszkał tam na stancji.

– Nikt inny tylko ty! – Stary walnął pięścią w biurko.

Romuald uparcie zaprzeczał. Trzymał się kryminalnej zasady Wasi. Szedł w zaparte.

– Jeżeli się przyznasz i wyrazisz szczerą skruchę, to dostaniesz jeszcze jednego randa! – ojciec chytrze zastawił pułapkę. Rzucił przynętę. Chciał koniecznie zmusić go do pokornego poddania się w tym pojedynku. Romuald nie zmienił zdania. Zatwardziały kłamca wytrwał przy swoim.

Nastąpiła zaskakująca pointa. Twarz ojca, dotąd wściekła, pojaśniała zadowoleniem.

– Twardy jesteś, synu! Przetrzymałbyś poważne przesłuchanie. Można ci zaufać, nie wydasz nikogo.

Niecny postępek syna dał mu asumpt do nieoczekiwanej pochwały.

– Drugi skarbczyk z monetami – rzekł Romuald – został przez nas odkryty znacznie później. Znajdował się w zbiorniku na wodę nad muszlą klozetową.

– Nasz Stary był nie lada oryginałem – odezwał się Sokrates – nigdy nie można było przewidzieć, co wymyśli i w jaki sposób da ci popalić.

Był taki czas, że ojciec wystąpił jako korepetytor i dawał mu lekcje niemieckiego.

– Bezwarunkowo trzeba znać przynajmniej jeden obcy język – obwieścił.

A że sam biegle posługiwał się niemieckim, to zabrał się do edukacji syna w tym języku. Lekcje odbywały się codziennie od 9 do 11. Nie było mowy o minimalnym choćby opóźnieniu. Za karę Stary przydzielał nadprogramowe zajęcia. Udręczony Sokrates wkuwał reguły gramatyki, męczył się nad pisownią. Co dzień musiał sobie przyswoić kilkanaście nowych słów i odpytywany był znienacka przy różnych okazjach.

– Akcent, akcent! – pokrzykiwał ojciec.

– Już nie mogłem tej katorgi wytrzymać – powiedział Sokrates. – Dałem dyla z domu. Miesiąc koczowałem u koleżków.

Doktorek przytaknął. Gościł go wówczas jako waleta w akademiku. Niekiedy z nudów Sokrates towarzyszył mu na wykładach z nauk medycznych. Raz nawet był w prosektorium. Po miesiącu przez pośrednika, którym był Romuald, ojciec przekazał wiadomość, że rezygnuje z przymusu edukacji.

– Miał wyrzuty sumienia – uważa Sokrates. – Przez tyle lat zostawił synów matce na wychowanie i nagle chciał nadrobić stracony czas, wprowadzić swoje porządki.

– Najzwyczajniej dyktator– wtrącił Romuald. Już znacznie wcześniej zorientowali się, jakiego mają Starego. Pruski dryl pasował mu mimo patriotycznych uprzedzeń wobec Germańców. Musiał przewodzić, panować nad całością. Na studiach, które kończył pod lewym nazwiskiem, ze spluwą w kieszeni na wszelki wypadek, od razu zebrał wokół siebie studentów podobnie mających na pieńku z komuną. Trzymali się razem, Stary jak dawniej w lesie nimi dowodził. Nadal potrzebny był dowódca. Stary spełniał wysokie standardy w tym względzie.

Nasłuchali się o nim od matki. Wyidealizowany ojciec. Rycerz bez skazy. Romuald bronił się przed czołobitnością, apoteozą. Choć równocześnie ogromnie mu Stary imponował. A jego przygody były niezwykłe.

– Wóz albo przewóz – mawiał. Podniecało go każde ryzyko.

Raz został rozpoznany. Pewien pasażer w tramwaju tak intensywnie wpatrzył się w niego. Ojciec odpowiedział tym samym. Obaj się rozpoznali. Było to w czasie powojennego referendum. Leśni zajęli budynek, w którym urzędowała komisja wyborcza. Wyłuskali komunistów i postawili ich pod ścianą. Było ich dwóch. Sowiecki doradca i ubowiec z województwa. Tego spotkanego po latach w tramwaju czekała tylko chłosta w goły tyłek. Akcją karną dowodził ojciec. Nie pamiętał, czy osobiście lał go w dupę. Partyjniak pierwszy odwrócił głowę. Ojciec spokojnie wysiadł na następnym przystanku. Musiał mieć stalowe nerwy. Nie ujawnił się w żadnej amnestii. Nie wierzył w żadne obietnice. Ale potrafił się przystosować. Studia ukończył z wysoką notą. Łatwo dostał zatrudnienie. Zburzona Warszawa potrzebowała fachowców. Był inżynierem budowlanym. Zdobył mocną pozycję zawodową. Kierował pracownią projektową. Dobrał sobie kreślarzy i inżynierów o podobnej przeszłości i poglądach.

We wspomnieniach Starego ciągle występował pewien kreślarz z jego pracowni.

– Wit to był ktoś – powtarzał.

To skrót od Witolda. Przybył z Wileńszczyzny, na dobrych papierach, po jakimś zmarłym w latach międzywojennych obywatelu miasteczka Wiłkomierz. Pomysłowo zmienił wygląd, zapuścił wąsy, nosił inną fryzurę, używał okularów. Na Kresach walczył z dwoma okupantami. Przede wszystkim z Sowietami. Bronił swojej ojczystej ziemi, gdzie jego przodkowie mieszkali od pokoleń i tak samo jak on walczyli w powstaniach i rebeliach.

– Tam gdzie przejdzie komuna, to nawet trawa nie wyrasta – takie miał Wit powiedzenie. Imponował Staremu, a to prawie wcale mu się nie zdarzało. Zawsze chciał być pierwszy, najlepszy. Tęsknił Stary za Witem. Bo Wit ledwie rok był kreślarzem w jego pracowni i zniknął.

– Zwiał na Zachód – powiedział ojciec. Trochę przykro mu było, że Wit nie wtajemniczył go w swoje plany. Ale tego wymagały reguły gry. Nikomu nie można ufać. Należy polegać tylko na sobie.

Stary rozważał hipotetyczne wersje ucieczki przyjaciela. Mógł wypłynąć szwedzkim frachtowcem z Gdyni, ukryty w ładowni. Zdobył paszport za grubszą gotówkę i wyjechał legalnie. Mógł jeszcze przedrzeć się przez zieloną granicę do Austrii. Ta ostatnia wersja ucieczki najbardziej pobudzała wyobraźnię Starego. Poruszał się tylko nocą, unikał dróg, wsi i miasteczek. Szedł lasem, bezdrożami. Miał zapas suchego prowiantu, spluwę, nóż. W razie ostateczności używał tylko białej broni i nie zostawiał śladów.

Wasia, słuchając chciwie Romualda, który imaginował drogę Wita do wolności, koloryzując i przeciągając dramatyzm ze względu na słuchaczy, tylko wzdychał i zazdrościł jak nie wiem co.

– Musiało mu się udać – powtarzał. Jedno tylko było niepokojące: nigdy już nie odezwał się ten Wit. Ani listu, ani pocztówki. Dlaczego?

– Męczyło to Starego – odezwał się Sokrates.

– Stary pod koniec życia czuł się bardzo samotny – rzekł Romuald. – Bo z nami przecież nie miał wspólnego języka. Okaz z epoki rycerskiej i my przyziemne wygodne pasożyty. Bez żadnych ideałów. Cynizm, nihilizm. Żadne święte krucjaty nam w głowie – westchnął ciężko i nie wiadomo, czy mówił poważnie, czy żartował.

– Nie bluźnij – na to poważnie Antykwariusz. – Nie ze wszystkiego można żartować. Są granice.

– Coś ty taki podniosły, mszę celebrujesz, grubasie?

– Ilekroć przypominam sobie waszego Starego – Antykwariusz nie ustąpił – to myślę, jaki to był fajny gość. Cieszę się, że miałem zaszczyt znać go, bywać u niego, dzielić się poglądami.

Antykwariusz często odwiedzał ojca. Grywali w szachy. Obaj zaczytywali się pamiętnikami zesłańców syberyjskich i uczestników powstań narodowych w XIX wieku pod zaborem rosyjskim. Z grona gimnazjalnych kolegów bliźniaków tylko Antykwariusz dostąpił zaszczytu zbliżenia z ich ojcem.

– Wyjątkowo wartościowy młody człowiek – chwalił go Stary.

Tak mówił i patrzył wymownie na swych synów, którzy tak często sprawiali mu zawód.

– Nie miał łatwego życia nasz staruszek – westchnął Sokrates.

– To prawda – przyznał Romuald. – Sprawiliśmy mu duży zawód – powtórzył.

– Nie miał łatwego życia nasz staruszek – westchnął Sokrates. – Jeszcze bürger go zaatakował perfidnie.

Miał szansę na operację za granicą. Koledzy z partyzantki przysyłali zaproszenie, lotnicze bilety. Paszportu jednak nie dostawał. Niezmiennie otrzymywał odmowę.

– Trzymali go w areszcie domowym – rzekł Romuald.

Sytuacja zmieniła się radykalnie w 1968 roku. Dostał urzędowe wezwanie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przedtem kurtuazyjny telefon z zapytaniem, czy potwierdza przyjęcie zaproszenia na rozmowę. Z ciekawości poszedł. Gabinet, cywil, typowy przedstawiciel resortu, szeroki uśmiech – pozór serdecznej szczerości, zimne, sondujące oczy. Przyjął Starego z atencją. Traktował jako towarzysza broni, zasłużonego w walce o niepodległość. Innymi drogami szli do tego samego celu. Dobre, co! He, he, he!

Dziwił się, że tyle lat odmawiali mu paszportu. Zmieniło się kierownictwo, powiedział, inaczej patrzymy na sprawy, bardziej w pluralistycznym aspekcie. Współczuł Staremu z powodu choroby. Na Zachodzie medycyna na wyższym poziomie i mogą skutecznie tamować rozwój bürgera. Obiecał paszport w ciągu tygodnia.

– Staramy się naprawić błędy poprzedników. Jesteśmy po jednej stronie, pan i ja, kapitanie...

Zorientowany w aktualnym stanie rzeczy. Komenda Sił Zbrojnych w Londynie awansowała go na kapitana. Prowadził rozmowę w konwencji spotkania kombatantów. Znał historię leśnego oddziału, którego ojciec był dowódcą. Wymienił brawurową akcję zdobycia więzienia w powiatowym mieście i uwolnienie kilkudziesięciu więźniów, dzień przed egzekucją. Zręcznie omijał czas powojenny, kiedy byli po dwóch stronach barykady.

– Nie możemy ciągle jątrzyć starych ran, prawda, kapitanie Dunaj?

Ojciec uprzejmie przytaknął, choć nie wierzył w czyste intencje tej ubeckiej szychy. Skutkiem tej wizyty w ministerstwie były długie nocne rozmowy z matką. Wyjeżdżać. Nie wyjeżdżać. Na krótko. Na dłużej.

– Wyjechał na dłużej – powiedział Romuald. – A my, półsierotki, zostaliśmy jako zastaw.

Opowieści o ojcu bliźniaków zdawały się nie mieć końca. Tej nocy uroczystej w dniu jego urodzin tyle o nim powiedzieli i jeszcze, już się rozchodzili, została przypomniana sprawa hrabiego Eysymonta.

– Może jednak starczy... – zawahał się Romuald. – Nagadaliśmy się przecież.

Zaprotestowali zgodnie.

Hrabia był zdziwaczałym starym kawalerem, który podczas okupacji wspomagał partyzantów. Ojciec wielokrotnie korzystał z jego gościnności. Całym oddziałem wypoczywali po leśnych rajdach. Ranni kurowali się w pałacowych komnatach. Brytyjski pilot z zestrzelonego transportowca miesiąc przebywał we dworze, Hrabia z żalem żegnał gościa, z którym odświeżał dawno nieużywaną angielszczyznę.

– Z nieba mi spadł – żartował.

Po załamaniu się frontu i ucieczce Niemców Hrabia obawiając się Sowietów zakopał w blaszanej puszce po farbie rodowe precjoza, diademy, naszyjniki, bransolety, brosze, a też broń inkrustowaną szlachetnymi kamieniami, pasy słuckie. Wybrał miejsce pod wiekowym dębem w parku. Jeszcze tej nocy opuścił dwór udając się w kierunku zachodnim. Nie wiadomo nic, jakie były dalsze losy Hrabiego. Czy udało mu się uciec od wyzwolicieli? Czy został rozpoznany jako oficer kawalerii, zasłużony w walkach z bolszewikami w 1920 roku?

– A skarby pozostały – Stary sprawę pozostawił otwartą. – Czekają na śmiałków, którzy wydobędą je z ziemi i przeznaczą na wyższe cele. Patrzył wtedy na bliźniaków i krzywo się uśmiechał. Romuald uważał, że bawi się ich kosztem. Budzi w nich nadzieję łatwych zdobyczy, sprawdza odporność na pokusy. Sokrates również był ostrożny. Opowieść pozostała bez echa. Nigdy do tego tematu nie wracali.

Teraz przypomniana starannie przez Romualda, gęsta od szczegółów, nasycona atmosferą letniej nocy nad rzeką, ożywiła znacznie wszystkich. Przyjemnie się słuchało.

– Może to i bajdy – odezwał się Doktorek. – Ale ładne, stylowe.

– Co szkodzi pojechać, zobaczyć – rzekł Wasia.

On i Kuchcik z Marriotta, najmłodsi, najbardziej łatwowierni. To złote runo naprawdę w ziemi siedzi. Mogli tak pomyśleć.

– Skarb kurna, Olek! – Wasi dziecinna wyobraźnia poszła w ruch.

Antykwariusz posiadał wykrywacz metalu. Bawił się w poszukiwania starożytnych numizmatów. Przyrząd penetrował ziemię do głębokości dwóch metrów. Sprawdził na polu bitwy z Turkami pod Głogowem. Tam pozyskał z ziemi około dwudziestu zaśniedziałych monet z sułtańskiego dworu w Istambule.

– No to jak? – spytał Romuald.

– Można się zabawić – zgodził się Antykwariusz.

Przed laty wykrywacz metalu odegrał kluczową rolę na posesji pana Grzędzielskiego, rencisty spacerującego w godzinach popołudniowych nad rzeką. Był wdowcem, opiekowała się nim córka, stara panna. Mieszkali na piętrze w zrujnowanej willi z lat trzydziestych. Parter wynajmowała rodzina Juniora.

– Pamiętasz Juniora? – zapytał Romuald.

– Jakżeby nie! W jednej ławce siedzieliśmy – odparł Antykwariusz. – Zdobył pierwsze miejsce na liście wagarowiczów. Nieprawdopodobne opowieści krążyły o fortunie pana Grzędzielskiego. Trudnił się udzielaniem pożyczek na wysoki procent. Najzwyczajniej lichwa. Obłaskawił sobie ubeków, dyrektorów ze skarbówki i był bezkarny. Co robił z forsą? Lokował gdzieś za granicą? Czekał z gromadzonym kapitałem na lepsze czasy? Sam nie miał większych potrzeb. Junior, chłopak bystry i wścibski, zdobył sprawdzone informacje, że stary lichwiarz w ogródku zakopał w szklanych słojach dużo złota. Emerytowany milicjant, sierżant Roszkowski, cierpiący na bezsenność, widział go z okna, jak sprawdzał. Sunął w trawie na czworakach i dziobał drutem ziemię. Odkrycie sprzedał za flaszkę Juniorowi.

– Masz skarbiec pod nosem.

Junior postanowił poszukać. Pożyczył od Antykwariusza wykrywacz metali. Bezksiężycową nocą przekopał ogród. Nie lada to wyczyn przy przysłowiowym lenistwie Juniora. Wykopał trzy pełne słoje złota. Wykazał się roztropnością. Forsą nie szastał. Stał na kieszonkowym od rodziców. Może tylko spoważniał. Mniej żartował. Kupił sobie kalkulatorek i coś obliczał.

W pierwsze pomaturalne wakacje ruszył z rodzicami na wycieczkę do Bułgarii. Do kraju rodzice wrócili sami. Junior poprosił o azyl w Anglii. Potem zamieszkał w Szwecji. Powodzi mu się znakomicie. Prowadzi sieć pizzerii. Zaprasza Romualda do siebie, chce podzielić się tym, co osiągnął.

– Wykrywacz metalu zmienił całe życie Juniora – powiedział Romuald.

Postanowili wybrać się na wiochę następnego dnia. Nawet wypadało, ze względu na ojca, nie byli tam pięć lat.

Wasia zabrał ekspedycję wytwornym land cruiserem z przyciemnionymi szybami. Ambicje miał wyścigowe. Land cruiser pruł jak wyścigowy rumak. Wasia wyprzedzał wszystkie wozy. Musiał być pierwszy. Najwięcej zachodu miał z terenową toyotą w kolorze błękitnym. Nie chciała ustąpić. Uparta. Ale wreszcie pozostała w tyle.

Wzdłuż szosy magazyny, fabryki, parkingi, centrum handlowe, salony sprzedaży luksusowych samochodów, serwisy, naprawy. Każda droga wyjazdowa z miasta taka sama. Tłok szpetnego budownictwa. Romualda rozbolała głowa. Odpychający pejzaż. Antykwariusz odsypiał noc. Trzymając się ściśle wskazówek mapy skręcili w lewo na 90. kilometrze. Kilka domów, pole kukurydzy, komin po rozebranej cegielni. Po dwóch stronach wysokopienny las sosnowy z gęstym podszyciem. Przejechała czerwona mazda. Buchnęło wrzaskliwą muzyką. Wzbił się tuman kurzu.

– Pościągali z Niemiec te rzęchy, trupy, wraki i harcują po drogach – rzekł z pogardą Wasia. – Każdy kmiotek to rajdowiec.

Półtorej godziny zajęła podróż. Znaleźli się na miejscu. Romuald i Sokrates przecierali zdumione oczy. To była inna wieś.

– Kapitan Dunaj nie poznałby swojej partyzanckiej krainy – powiedział Romuald.

– Ani jednego konia, same traktory. Chałup ze słomianymi strzechami brak. Murowane pudła, talerze anten telewizyjnych sterczały z okien. Ale i wieśniaków nie widać. Dopiero po długiej chwili zorientowali się, że to czas najważniejszej mszy w niedzielę. Bogobojność zachowali.

Przejechali powoli między zabudowaniami, domy murowane. Podwórza wylane cementem.

– Należy zasięgnąć języka – powiedział Sokrates. – Narzecze tutejsze znamy przecież.

– Problem polega na tym, kogo tu pytać – zauważył przytomnie Romuald.

– Kogo tu pytać? – zmartwił się Sokrates.

– Zatrzymaj się! – Romuald dostrzegł siedzącego na ławeczce przed furtką jednego z gospodarstw starca. Wspierał się na sękatym kosturze. Mimo letniego upału w grubej kapocie. Wąs siwy, sumiasty. Nosił czapkę z niebieskiego sukna z czarnym lakierowanym daszkiem. Wiekowy. Powinien mieć wiedzę o przeszłości. Zatrzymali się.

– Panie gospodarzu – rozpoczął Romuald.

Dziadek przystawił do ucha dłoń złożoną w trąbkę.

– Że co? – zapytał.

Romuald, podnosząc głos zapytał o dwór Hrabiego.

– Dwór! – roześmiał się Dziadek. – Dawno rozebrali do fundamentów.

– A gdzie był? – dopytywał Romuald.

– Tamój! – wyciągnął kostur, pokazując kierunek.

– Siadaj, dziadziu! – Wasia zaprosił go do auta.

Dziadek chętnie zgodził się na przejażdżkę. Nie chodzi już do kościoła. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Przejechali przez wieś. Wyboista droga.

– Stawajta! – zatrzymał ich Dziadek. Przed nimi dwa kamienne słupy. Popękane, porośnięte ciemnozielonym mchem. Nic więcej nie było. Łyse pole za nimi. Na niczym nie dało się zatrzymać oka. Dziadek wygramolił się pierwszy z wozu.

– A czego uważacie? – powiódł po nich przenikliwym spojrzeniem. Romuald wymienił partyzancki pseudonim ojca. Wymyślił na poczekaniu bajeczkę, że w parku Hrabiego zakopane zostały najważniejsze dokumenty dowództwa tutejszego zgrupowania partyzanckiego „Łopata IV" – obwód puławsko-garwoliński. Oni są historykami, którzy zajmują się ratowaniem śladów najnowszej historii.

Dziadek wyszczerzył w uśmiechu dwa czarne pieńki na przodzie.

– Dunaj – powtórzył z namysłem pseudonim Ojca. – Znałem, a jakże. Po wojnie czerwoni koniecznie chcieli go dorwać. Dunaj, dzielny wojak!

– A tu miał być park – dopytywał się Romuald. – Gdzie ten park?

– Wyrąbali – odparł Dziadek. – Teraz stawy rybne porobili i karpiem zarybili.

Za wzniesieniem, gdzie niegdyś stał dwór, połyskiwała w słońcu woda. Dwa stawy przedzielone groblą. Trudno było wyobrazić sobie, jaki obszar zajmował park. Nawet śladu po ściętych drzewach nie widać. Zrudziała, wydeptana trawa, popstrzona zaschniętymi plackami krowiego łajna. Wasia zatrzymał się przy dwóch lipach rosnących naprzeciw siebie. Wskazywały na istnienie dawnej alei.

Ekipa poszukiwaczy skarbów w tym miejscu rozpoczęła pracę. Antykwariusz uzbrojony w wykrywacz metalu krążył pod lipami. Przystawał, przeciągając czujnikiem po ziemi. Żadnego sygnału. Przenieśli się gdzie indziej. Kuchcik z Marriotta nie tracił nadziei. Chodził za Antykwariuszem i nadstawiał ucha. Wioskowy Dziadek towarzyszył im cierpliwie. Antykwariusz obszedł brzegi stawu. Nic. Zmieniał kierunek, zataczał koła. Oni za nim. Śmiesznie to wyglądało. Gość z czarodziejską różdżką i jego asystenci.

Ziemia była obojętna, głucha. Nie odpowiadała. Naraz zapiszczało. W pobliżu kamiennych słupków pozostałych po bramie wjazdowej do parku. Pozostało tam śmietnisko potłuczonych butelek, zgniecionych puszek, połamanych grotów i innych przedmiotów. Pisk powtórzył się. Cała seria.

– Coś tu jest! – krzyknął Antykwariusz.

Wykrywacz metalu dawał zdecydowany sygnał. Mieli w bagażniku łopaty. Kopali na zmiany. Ciężko szło. Ziemia twarda, zeschnięta. Pocili się obficie. Ale nie odstępowali. Najbardziej zawzięty był Wasia. Obracał łopatą jak zawodowiec. Romuald nie przykładał się za bardzo. Choć to on wymyślił tę wyprawę po złote runo.

– Niech się poci młode pokolenie – mitygował Doktorka. – Chodźmy w cień.

No i Wasia z Kuchcikiem z Marriotta dokopali się do znaleziska. Na głębokości przeszło metra odkryli metalową puszkę do przechowywania maski gazowej. Samej maski nie było. Puszka popękana i pordzewiała. Projekt wojskowy z lat 30. Tak ocenił Antykwariusz. Dyszeli jak sfora ogarów, patrząc w wykopany dół. Już nic więcej nie było.

Dziadek uśmiechnął się do nich z wyrozumiałością życzliwego mędrca.

– Po mojemu – zaczął rozwlekle – to panowie nie żadnych tam papierów, tylko czego innego szukacie. Żadnego skarbu tu nie znajdziecie. Nasze ludzie cały park dokumentnie przekopały zaraz po reformie rolnej i jeszcze później kilka razy. Nic tu nie znajdziecie panowie.

Romuald pokiwał z uznaniem głową.

– Skłaniam się do pańskiego stanowiska. Nic tu po nas koledzy!

– Oskubaliście Hrabiego, cwane chłopki! – powiedział Wasia.

– Wcale nie – zaprzeczył stanowczo Dziadek. – Jaśnie pan co miał, to zabrał ze sobą. Po co mu było zostawiać!

Romuald był pełen uznania dla logicznej argumentacji wioskowego matuzalema.

W podzięce za fatygę wcisnął mu w kieszeń dwudziestozłotowy banknot. Odjechali. Mocno zmęczeni. Niewiele uroków znaleźli w tej wyprawie na łono natury. Natura zdewastowana. Kurz, upał, nic więcej. Cel podróży to żałosny niewypał. Zdobyczą jedyną okazała się przeżarta korozją puszka na maskę gazową.

Były pretensje do Romualda.

– Wystawiłeś nas jak frajerów – stwierdził Doktorek.

– I tak, i nie – odpowiedział po namyśle Romuald. – Opowieść o skarbie Hrabiego naprawdę słyszałem od ojca. Co do wiarygodności to inna sprawa. Nasz Stary lubił czasem puścić wodze fantazji. Ale dzięki temu ruszyliśmy zasiedziałe dupska. Zobaczyliśmy, jak zmieniła się ojczyzna.

– Chełmoński od razu dostałby zawału – odezwał się Antykwariusz. – To przecież jego mazowieckie strony.

Wasia zastanawiał się nad pochodzeniem puszki do maski gazowej, którą wykopali w parku Hrabiego. Musiała być na wyposażeniu żołnierza polskiego w kampanii wrześniowej 1939 roku. Może w tym parku poprzebierali się za cywilów i zakopywali broń i inne wojskowe akcesoria.

W miarę zbliżania się do miasta wrażenia ze wsi zyskiwały na uroku. Żaden skarb, żaden Hrabia. Nikt w to nie uwierzył. Oderwali się na chwilę od wielkomiejskiego życia. Zabawili się w poszukiwaczy skarbów.

– Maska gazowa to sprawa historyczna – odezwał się Kuchcik z Marriotta. – Mój dziadek był kapralem w kampanii wrześniowej. Pięknie o wojnie nawijał. Miał zapalniczkę benzynową z łuski po naboju karabinowym. Sam sobie zrobił.

Było dobrze po północy, kiedy Romuald otworzył furtkę do ogródka. Zamek zaskrzypiał przeraźliwie. Atramentowa, czarna noc bez gwiazd. Na pewno pies czeka na swego pana. Jak co wieczór.

Zachwiał się. Jaszczur zaatakował go znienacka. Dobierał się do gardła. Trafił na źródło obfitej krwi. W tej atramentowej ciemności jego oczy błyszczały diabelsko. Pies odskakiwał i ponawiał atak. Wydał swemu panu walkę na śmierć i życie. Śni mu się to wszystko. Majaczy. Romuald, wykorzystując chwilową przewagę, odrzucił go kopniakiem w krzaki, miał o kilka sekund lepszy wynik w tym biegu na krótki dystans. Wszystko jak zły sen. Poharatany przez psa znajdę. Obryzgany krwią. Koszula w strzępach odsłoniła rany. Zbójecka rana na piersiach. Mocno go podziabał. Zdezynfekował. Obandażował piersi. Opatrzył plastrem.

Tajemnica ukryta w tym psie diabelskim. Leżał sobie spokojnie na słomiance za kratą zasuniętą na drzwi.

Grzeczny, domowy pies. Łeb złożył na przednich łapach. Czy może być tak jak dawniej? Powracał jak przypływy i odpływy najeżony kłami pysk Jaszczura.

Okaleczone ciało piekło, bolało, rwało. Bandaż przeciekał świeżą krwią.

Zadzwonił do Wasi.

– Przyjedź !

To samo do Sokratesa.

To była sądna noc. Rozpoczęli akcję. Z piwnicy wyciągnęli starą, brezentową płachtę. Rozpostarli, trzymając ją we trzech za rogi. Cicho uchylili drzwi. Pies leżał spokojnie. Szybko narzucili na niego grubą, gumowaną płachtę. Miotał się, próbował wyszarpnąć się z pułapki. Pierwszy raz zaskowyczał. Wydał normalny psi głos. Nie dał rady. Pokonany przez ludzi. Przygnietli go ciężarem swych ciał. Wasia siadł na nim okrakiem. Obwiązał plandekę grubą liną w dwóch końcach. Poklepał unieruchomionego psa.

– Niegrzeczny piesek – rzekł. – Musi zostać ukarany.

Romuald starannie obejrzał okaleczenia. Niegroźne. Powierzchowne. Przestawały boleć. Najbardziej bolał fakt, że to Jaszczur tak potraktował swego dobroczyńcę.

Siedzieli przy kuchennym stole. Odezwały się pierwsze ptaki. Jakiś cień przebiegł przez werandę. Czyżby kot?

Co jakiś czas spoglądali na podłużny pakunek obwiązany grubą liną.

– Trzy lata był u mnie – rzekł Romuald.

– Co tu się zastanawiać i dzielić włos na czworo – Sokrates nie miał wątpliwości. – Należy pozbyć się mordercy!

Romuald przypalał kolejnego papierosa.

– Może kielicha? – zaproponował troskliwie Wasia.

– W grę wchodzi jedynie ostateczne rozwiązanie – odpowiedział Romuald.

– Znaczy? – nie zrozumiał Wasia.

Romuald wstał gwałtownie. W podręcznym notesie znalazł telefon znajomego weterynarza.

Jaszczura w plandece wrzucili do bagażnika. Nie stawiał najmniejszego oporu. Worek kartofli.

Weterynarz, szkolny kolega Romualda, przyjął ich z niekłamaną serdecznością. Z pomocą Wasi ułożył psa bokiem na operacyjnym stole. Na wszelki wypadek miał na pysk nałożony kaganiec. Ale wcale nie protestował.

Domowy, łagodny piesek. Oddaje się z pełną ufnością człowiekowi.

Spojrzenia psa i człowieka spotkały się ostatni raz.

– Ty skurwysynu – wykrztusił Romuald. – Dlaczego to mi zrobiłeś? Wszystko popsułeś!

Bladoniebieskie oczy psa jak głęboka woda. Czyste i niezbadane.

Weterynarz sprawdził pod światło płyn w strzykawce. Postukał paznokciem w szkło.

– No to... – zaczął.

Romuald skinął głową i odwrócił się. Wasia pozostał przy stole. Żal pieska. Chętnie by mu wybaczył. Decyzja jednak należała do właściciela.

Rozległ się pogodny głos weterynarza: – Nastąpiło łagodne przejście do nirwany. Popatrzcie, jak słodko wygląda.

Romuald nie chciał patrzeć. Zwłoki psa pozostały na miejscu. Zostaną spalone. Sprawa zakończona.

Tak tylko się mówi. Nic nie zostało zakończone.

– Nie było innego rozwiązania – pocieszał brata Sokrates. – Czy mógłbyś być z nim pod jednym dachem?

Romuald przesuwał opuszkami palców po szarpanej ranie na brodzie. Głęboka blizna zostanie na wieczną pamiątkę.

Następnego dnia wszystkie rzeczy po Jaszczurze zostały starannie zlikwidowane. Zbieracze złomu wrzucili do wózka i powieźli na skup. Kratę przejął do swego mieszkania Sokrates.

Nic nie będzie przypominać obecności psa.

– Czy naprawdę?

– Zagadkowa sprawa – zastanawia się Antykwariusz. – Dlaczego wybrał Romualda? Tajemniczy przybysz. Skąd? Czy to był pies? Może przybrał psią postać, a spełniał nieznaną nam misję...?

– Co ty bredzisz? – złości się Sokrates. – Wymyślasz jakieś mazowieckie gusła!

– Dosyć tej gadaniny – Romuald poczuł się bardzo zmęczony. Rzucił się na tapczan. We łbie waliły młoty. I wtedy posłyszał głos Starego: Tak się mądrzyłeś! Pouczałeś tych swoich kolegów. I co masz z tego?! Wyszedłeś na zero. Nicość dokoła. Wszystko zniszczyłeś. Kto na starość poda ci szklankę herbaty?

Szyderczy głos Starego. Zatkał palcami uszy.

—koniec

Zobacz poprzednią część

Cicho uchylili drzwi. Jaszczur leżał spokojnie. Szybko narzucili na niego grubą, gumowaną płachtę. Miotał się, próbował wyszarpnąć się z pułapki. Pierwszy raz zaskowyczał. Wydał normalny psi głos. Nie dał rady. Przygnietli go ciężarem swych ciał.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi