Istnieją w tym samym miejscu, ale wydają się nie wiedzieć o swoim istnieniu. Ich obszary przenikają się i uzupełniają: bywa, że połowa mostu należy do jednego, a już druga – do drugiego. Ulice, skwery, kamienice – doskonale podzielone i przemieszane jak groch z kapustą. Każde z nich ma swój język, modę, osobne są zwyczaje, kuchnia – cały rytm i sposób życia. Miasto w mieście, ale trudno powiedzieć, które tkwi w którym. Wizja Chiny Miéville’a z powieści „Miasto i miasto” jest dużo bardziej skomplikowana. To nie Watykan ze swoimi ogrodami i murami, odseparowany od reszty Wiecznego Miasta. A jednak, coś jest na rzeczy.
W świecie stworzonym przez Miéville’a funkcjonuje doskonała, uświęcona wielowiekową tradycją segregacja. Nie ma tu podziału na lepszych i gorszych – jedni i drudzy są tak samo obcy. Równie niewidoczni i niesłyszalni. Żyją w tym samym miejscu, ale w zupełnie innym celu. Przed tygodniem zdarzyło mi się przeżyć w takim mieście kilka dni.
Czytaj więcej
Francuscy parlamentarzyści sprawiali wrażenie, że najchętniej ustawiliby w centrum Zgromadzenia Narodowego fotel ginekologiczny albo pudełko środków wczesnoporonnych i obrzucili je kwiatami. Jak nową gilotynę, narzędzie obalania tyranii.
Miejsce opuszczone przez studentów wracających na święta do domu momentalnie zajęli zagraniczni turyści. Może to złudzenie, ale wydaje mi się, że jeszcze nigdy nie było ich tak wielu jak w tym roku. Nie stworzyli jednak własnego miasta, zasilili tylko jego populację. Miało już wcześniej swoje kawiarnie i restauracje, swoje ścieżki i zaułki, swoich mieszkańców. A pośród niego to drugie, równoległe. Inaczej ubrane, idące dużo żwawszym krokiem, w innym kierunku, nie do restauracji czy baru. Jedno roześmiane, drugie raczej milczące.