Marcin Matczak: Nie płaczę, że mnie wykluczono

Rozmowa z prof. Marcinem Matczakiem, prawnikiem: Często ludzie, którzy nie są prawnikami, mają bardzo formalistyczne pojęcie praworządności: jest oto litera prawa i albo działasz zgodnie z nią, albo niezgodnie. Jak działasz niezgodnie z literą, to jest to zamach stanu.

Publikacja: 05.04.2024 10:00

Marcin Matczak: Nie płaczę, że mnie wykluczono

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Co łączy prawo, język, rozrywkę, kulturę, technologię z teorią komunikacji?

Tłumaczę to koncepcją, która wynika z naukowego i naturalistycznego podejścia do kultury. Najczęściej interpretujemy kulturę czy inne twory człowieka z perspektywy nauk humanistycznych. Moją ambicją jest zrozumieć ją z perspektywy naturalizmu, czyli podejścia bardziej charakterystycznego dla nauk ścisłych.

Nie jestem w stanie tego zrobić z perspektywy chemii czy fizyki. Natomiast myślę, że możemy to zrobić z perspektywy biologii, a w szczególności teorii ewolucji, która – jak mówił Daniel Dennett – jest najlepszą ideą, jaka kiedykolwiek człowiekowi wpadła do głowy.

Możemy patrzeć na kulturę, przez którą rozumiem zbiór wszelkich wytworów ludzkich, tak jak patrzymy na pewne cechy naszego ciała, oka czy kciuka: jako wytworzone przez miliony czy – w przypadku kultury – tysiące lat ewolucji po to, żeby się dostosować do świata i sobie lepiej z nim radzić. W tym sensie wytwory naszego umysłu: język, prawo, inne wytwory kultury, są narzędziami dostosowania się do świata.

To podejście, które stosuje się w nauce mniej więcej od lat 50., 60. XX wieku. Ja w szczególności jestem zainteresowany pracami Ruth G. Millikan napisanymi w latach 80. XX wieku. Jej koncepcja zakłada, że język jest kategorią biologiczną – jest naszym narzędziem „nawigowania w świecie”. A jeżeli tak, to znaczy, że poddany jest wszelkim zasadom, które rządzą ewolucją, także ewolucją biologiczną.

Co to znaczy?

W ewolucji biologicznej najważniejsza jest, po pierwsze, różnorodność cech, a po drugie, presja selekcyjna, którą zapewnia natura, jedne z tych cech premiując, inne nie. Spójrzmy na słynne zięby Darwina: jedne miały długi dziób, drugie krótki, i w zależności od warunków zewnętrznych, tego, czy była susza, czy nie, niektóre z nich dzięki odpowiednim dziobom miały lepszy dostęp do pożywienia, inne gorszy. Skrzydła ptaków są generalnie pożyteczne, ale gatunki, które żyją na wyspach, mogą mieć ze skrzydłami problem, bo silne wiatry mogą je znieść na pełne morze i wtedy zginą. Mamy więc zawsze interakcję pomiędzy różnorodnością cech a środowiskiem: w konkretnym otoczeniu ewolucja „wybiera” te cechy, które pozwalają lepiej dostosować się do danego środowiska i przeżyć.

Język, kulturę, zestawy norm można poddać takiej samej analizie. Kultury są różne, są różnego rodzaju konwencje i różne zbiory norm. Są państwa oparte na dyktaturze i państwa demokratyczne, oparte na podziale władzy. Która wersja ułożenia spraw w zakresie prawa, norm czy kultury lepiej sobie radzi ze światem? Jaka wersja lepiej służy przetwarzaniu informacji? Hayek pisał, że władza scentralizowana, czyli taka, która jest oparta na dyktaturze, słabiej sobie radzi z przetwarzaniem informacji. Dłużej trwa, zanim z prowincji informacja dojdzie do centrum, zostanie przetworzona i centralnie zostanie ustalona reakcja. Wtedy może być już za późno na reakcję. Natomiast gdy decyzje podejmowane są lokalnie, ludzie reagują szybciej, dajmy na to zmianą ceny czy ilości produkcji: nie trzeba czekać na zmianę ceny urzędowej w dalekim centrum. Dzięki temu są bardziej elastyczni i lepiej sobie radzą z rzeczywistością.

Podobnie jest z językiem – on także jest różnorodny i może lepiej lub gorzej przystosować nas do rzeczywistości. Oczywiście to nie jest tak, że jeśli ja gorzej posługuję się językiem niż pan, to od razu umieram, a pan przeżywa. Ale w dłuższej perspektywie już tak: na przykład jeśli w sytuacji kryzysowej jest pan w stanie przekonać ludzi, żeby pana poparli, a ja nie, gdy pan będzie w stanie przekonać tłum, żeby pana nie zabił, a mnie się to nie uda, albo gdy pan będzie sprawniej uwodził niż ja i dzięki temu dostanie pan szansę na przekazanie swoich genów dalej, a ja nie.

Tu nie ma bezpośredniego przełożenia na przeżycie jak w biologii, ale stawiam tezę, że społeczeństwa oparte na podziale władzy mają większą niż dyktatury szansę sukcesu ewolucyjnego, rozumianego jako osiągnięcie czegoś, co Arystoteles nazywał eudaimonią, czyli sytuacji, gdy stajemy się najlepszymi wersjami siebie, w której możemy nie tylko przeżyć czy być najedzeni, ale też wychowywać dzieci i być szczęśliwi. Ale nie jest oczywiste, że zawsze tak będzie. Chiny są przykładem dosyć zastanawiającym: to miks centralizacji politycznej i decentralizacji ekonomicznej. To coś w rodzaju mutacji. Nie wiemy, jak sobie poradzi. Może okaże się genialna w perspektywie 100, 200, 500 lat i model chiński zwycięży w kulturowej walce ewolucyjnej?

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Łyk tradycji na św. Patryka

Niektóre problemy lepiej rozwiązuje się na szczeblu lokalnym, a nie centralnym

To zależy od perspektywy czasu. Na początku pandemii wydawało się, że Chiny lepiej się z nią uporały, a na końcu okazało się, że poradziły sobie znacznie gorzej.

Bo ewolucja nie jest celowa i nie jesteśmy w stanie przewidzieć jej rozwoju. Jedyne, co możemy w kulturze robić, to pokornie uczyć się na tym, co było wcześniej. Szczególnie my, prawnicy, którzy są specjalistami od norm, nie tylko norm prawnych, bo przecież na nasze życie mają wpływ także inne: moralne czy społeczne. Po traumie XX wieku, po komunizmie, nazizmie, dwóch wojnach światowych, mamy mocne przekonanie, że dyktatury i centralizacje są gorszymi narzędziami osiągania arystotelesowskiej eudaimonii niż władza zdecentralizowana. A podział władz, system checks and balances, samorządność to właśnie próby rozproszenia władzy, by nie znalazły się w jednym ręku.

Samorządy w myśl tej zasady lepiej rozwiązują niektóre problemy ludzi niż władza centralna.

No właśnie, w tej chwili tak możemy powiedzieć. Ale nie możemy przewidzieć, jak będzie w przyszłości.

Nie znamy historii alternatywnej?

Teoria ewolucji, zwłaszcza ta aplikowana do kultury, opiera się na założeniu względnej stabilności świata. Codziennie się budzimy, wokół nas panuje podobne ciśnienie, nie ma ogromnych wahań temperatury (jeszcze), prawa fizyki funkcjonują podobnie, a my mamy podobne potrzeby biologiczne. To stałość świata powoduje, że jeżeli coś nam szkodziło w roku 1939, możemy założyć, że będzie nam szkodziło również w roku 2039. Ale to nie jest założenie nieobalalne, bo może się zdarzyć, że świat się zmieni.

Niektórzy już sygnalizują, że zmiany technologiczne i możliwość przetwarzania olbrzymich zbiorów danych mogą spowodować, że ta przewaga zdecentralizowanego państwa nad centralizowanym się zmniejsza. Bo jeśli będziemy mieli władzę centralną dysponującą komputerami o ogromnej sile obliczeniowej, które są w stanie bardzo szybko zbierać dane, przetwarzać je i wypluwać z siebie decyzje, to kto wie, czy ta przewaga decentralizacji nad centralizacją da się utrzymać.

Ale to nie zmienia faktu, że musimy dokładnie analizować przeszłość pod kątem tego, co zadziałało, a co nie, unikać tego, co nam szkodziło, i promować to, co przynosiło korzyść.

Odnosi się to nie tylko do systemu zarządzania państwem?

Odnosi się to do każdego wytworu kultury: wychowania dzieci, tworzenia sztuki, konwencji rządzących życiem seksualnym. To podejście zwalcza skrajności. My często w zakresie zmiany kulturowej albo jesteśmy konserwatywnymi talibami, albo jesteśmy skrajnie progresywni. Albo chcemy, by zawsze było tak, jak było, a każdą zmianę postrzegamy jako niebezpieczną, albo wszystko, co tradycyjne, stare, uznajemy za złe i chcemy to zmienić na nowe. Ja wolę podejście ewolucyjne, które jest złotym środkiem. Założenie jest takie: jeżeli będziemy powtarzać to, co nam pozwoliło dotąd jako społeczeństwu przeżyć, to mamy dużą szansę na przeżycie. Jeżeli my jesteśmy tutaj i rozmawiamy, to znaczy, że odnieśliśmy jakiś sukces ewolucyjny. Cała masa stworzeń nie powstała, nie przeżyła, nie dożyła do tego momentu. Nieraz to były przypadki, a nieraz nie – zdecydowało gorsze dostosowanie.

Przeżyliśmy i jesteśmy w stanie się porozumieć, bo powtarzamy to, co się sprawdziło: zachowania i słowa. To jest jakiś sukces. Takie podejście ustanawia coś, co nazywam domniemaniem konserwatyzmu.

Co to jest domniemanie konserwatyzmu?

To założenie, że zmiana naszych konwencji jest możliwa, ale ciężar dowodu, że jest potrzebna innowacja, spoczywa na tym, kto ją proponuje, a nie na tym, kto chce pozostać przy tym, co było wcześniej. Łatwo to sobie wyobrazić, kiedy pomyślimy o takich wytworach naszej kultury czy wiedzy, jak np. uprawa roli. Pomyślmy o ludziach, którzy przez wieki uprawiali rolę w jakiś sposób i ona dawała im plony i dzięki temu mogli przeżyć, bo mieli co jeść. Jeśli ktoś nagle proponował: „słuchajcie, zróbmy to zupełnie inaczej”, to ta innowacja była potencjalnie bardzo groźna: mogła doprowadzić do tego, że plonów nie będzie i że ta społeczność zginie. Ta reguła stosuje się do wszystkich innych wymiarów kultury, choć nie zawsze fatalny skutek złej innowacji jest szybki.

W ewolucji występują jednak zmiany – pojawiają się mutacje, które okazują się cenne z różnych powodów. W naszym rozwoju ewolucyjnym była cała masa takich sytuacji, np. wykształcenie możliwości trawienia laktozy albo właśnie zdolność uprawiania roli. Ale okazało się, że są cenne dopiero po czasie, gdy je wypróbowaliśmy, gdy okazało się, że one nam przynoszą więcej korzyści niż rozwiązania wcześniejsze. To, co działa, powinno wiec być kontynuowane, chyba że ktoś w sposób przekonujący udowodni, że trzeba to zmienić, by działało lepiej. To rozwiązanie ma charakter złotego środka, bo opiera się na domniemaniu konserwatyzmu, ale z drugiej strony nie tylko dopuszcza możliwość innowacji, ale wręcz jej wymaga – bo świat się zmienia i w związku z tym musimy się do tego świata dostosować.

Język decyduje o tym, jak myślimy o małżeństwie, życiu czy aborcji

A jak jest z językiem? Z jednej strony, żeby się komunikować, musimy używać go dokładnie tak samo jak inni ludzie. Co oznacza, że musimy używać tych samych słów w tym samym znaczeniu. Jeśli ja książkę nazwę piórem, a pan na odwrót, to się nie dogadamy. Ale równocześnie istnieje pole do innowacji. Poeta przesuwa granice znaczeń słów. Ale już autorytarny władca odgórnie przeprowadza gwałt na języku.

Jacques Derrida stwierdził – bardzo lubię tę frazę – że mówić to znaczy dziedziczyć. My mówimy jako członkowie historycznego lineażu, historycznego ciągu, w którym ludzie aplikowali słowa do rzeczywistości – nieraz poprawnie, nieraz niepoprawnie.

Idzie pan na grzyby i aplikuje pan parę pojęć „jadalny – niejadalny”. Jak pan źle zaaplikuje i pomyli muchomora sromotnikowego z kanią (zastosuje pan pojęcie „jadalny” do sromotnikowego) i go zje, to pan umrze. Jeżeli ja nazwę coś „miłością”, a to nie będzie miłość, nie umrę od razu, ale będę nieszczęśliwy, popadnę w depresję i być może się zabiję. Jeżeli uznam coś za uczciwość, a później się okaże, że to była nieuczciwość, czyli znów źle zaaplikuję pojęcie, nie umrę od razu, ale na tym stracę, bo ktoś mnie oszuka. I jeżeli te błędy się skumulują, mogą mnie doprowadzić do czegoś bardzo złego.

W uproszczeniu zakładamy, że do naszych czasów przetrwały prawidłowe sposoby nazywania rzeczywistości, bo przeżyli generalnie ci użytkownicy języka, którzy w przeszłości używali go prawidłowo, czyli nazywali – „jadalnym” jadalne, „miłością” to, co rzeczywiście było miłością. Dzięki temu byli najedzeni i od kochającej osoby dostawali wsparcie, a nie rozczarowanie. Dlatego powinniśmy te prawidłowe sposoby nazywania dziedziczyć.

Nie oznacza to, że rzeczywistość się nie zmienia, albo że wszystko już jest nazwane. Ludobójstwo na przykład to straszny przykład neologizmu, który, niestety, się przyjął. Okazało się, że słowo „zabójstwo” już nie wystarcza, gdy nagle ludzie zabijani są milionami. Potrzebowaliśmy nowego słowa. Inny przykład: „stres świąteczny”. Zbitka, której kiedyś nie było, bo kiedyś święta się wydawały milusińskie, a teraz już nie zawsze. Potrzebujemy więc nie tylko konserwatyzmu, ale i innowacji, żeby dzięki językowi lepiej nawigować w świecie.

Jeżeli nasz język będzie bardziej precyzyjny, to lepiej sobie radzimy z tak nazywaną rzeczywistością. To powód, dla którego lekarze i prawnicy mają o wiele bardziej drobnoziarnisty język dla nazywania swojej rzeczywistości niż zwykli ludzie. Widzę coś na skórze i nazywam to wysypką. To mi wystarczy, by wyprowadzić z tego wniosek, że muszę pójść do lekarza. Ale lekarz musi stwierdzić, czy to jest atopowe zapalenie skóry, czy coś innego, bo on wyciąga inne konsekwencje z tych nazw niż ja: on musi mnie wyleczyć. Musi więc mieć precyzyjniejszy język.

Dla laika własność i posiadanie to synonimy, a dla prawników nie. Oni jeszcze rozróżniają podtypy posiadania, a robią to po to, żeby sobie z rzeczywistością praw i obowiązków lepiej radzić pojęciowo.

Wspomniał pan o totalitaryzmach. Totalitaryzmy robią językowi bardzo wredną rzecz. Przede wszystkim, odcinają się od bezpośrednio je poprzedzającej tradycji. Sytuacja, którą znamy z „Misia”: powstanie nowej, świeckiej tradycji, którą słusznie Bareja wyśmiał, to bardzo poważne twierdzenie kulturowe. Totalitaryzm odcina się od tradycji, żeby nie dziedziczyć, by przypomnieć Derridę. To znaczy, żeby móc wszystko ułożyć na nowo – nadać pojęciom nowy sens. W efekcie destabilizuje język. W „Roku 1984” Orwella czytamy: „wojna to pokój, ignorancja to siła”. To propozycja nowych zastosowań słów, która zupełnie niszczy adekwatność języka do świata. To inna wersja powiedzenia: „niejadalne jest jadalne”.

Jeśli język jest narzędziem radzenia sobie ze światem, to totalitaryzm to narzędzie psuje. Dlatego w systemach totalitarnych, co potwierdzają świadectwa, ludzie nagle tracą orientację w rzeczywistości. Czują się, jakby zwariowali: widzą, że coś jest złe, a ktoś mówi, że to jest dobre. PiS też tak robił. Wynik „1 do 27” to było dla nich zwycięstwo. To typowe narzędzie populistów – jeśli zdestabilizuje się język, zamydli się ludziom oczy, to nie będą wiedzieli, jak sobie ze światem poradzić. Wtedy łatwiej nimi manipulować.

Jak to się przekłada na kwestie, które budzą ideologiczne spory: choćby takie jak definicja małżeństwa czy życia, w kontekście aborcji.

By odpowiedzieć, potrzebujemy wyjaśnić pojęcie praktyki nietransparentnej co do korzyści, jaka z niej płynie. Rozmaite praktyki, w które jesteśmy zaangażowani, czasem prowadzą nas ku dobru, czasem ku złu. My je często kontynuujemy, nie zdając sobie sprawy z tego po co, ale one wiążą się z pewną korzyścią dla nas. Millikan nazywa to funkcją właściwą. Weźmy praktykę używania trybu rozkazującego, który pozwala wpływać na zachowania innych ludzi, czy trybu pytającego, dzięki któremu zbieramy informację. Tutaj mamy sporą transparencję, jeśli chodzi o korzyść z praktyki.

Ale są takie praktyki, w których nie wiemy, jaki benefit one ze sobą niosą. W mojej najnowszej książce opisuję przykład kasawy, takiego ziemniaka południowoamerykańskiego. Od wieków plemiona uprawiały tę roślinę i poddawały obróbce w pięciu praco- i czasochłonnych etapach. Nikt nie wiedział, dlaczego w pięciu, zwłaszcza że po trzecim etapie kasawa traciła swój gorzki smak. Wydawało się, że już wtedy można ją jeść. Jednak współcześnie chemicy stwierdzili, że ten proces nieświadomie był prowadzony przez pięć etapów, bo dopiero po piątym kasawa traciła toksyny, które się kumulowały w ciele ludzi i prowadziły po dłuższym czasie do śmierci. A więc ci, którzy zatrzymywali się na trzech etapach, wymarli, nie wiedząc dlaczego. A ci, którzy obrabiali w pięciu etapach, przeżyli i utrwalili w tradycji tę praktykę. To przykład nietransparencji praktyki: ona przynosiła jakiś benefit, ale ludzie nie zdawali sobie z niego sprawy.

A jak ma się to do rodziny?

Przyjrzyjmy się naszej praktyce używania pojęć „rodzina” czy „małżeństwo”, bo ona także może się okazać nietransparentna co do swojej funkcji. Używamy tych pojęć w jakiś sposób, ale możemy nie wiedzieć do końca, jaka jest ich funkcja właściwa.

Spójrzmy w przeszłość: jaki benefit wynikał z tego, że pewną rzeczywistość, w tym przypadku związek osób odmiennej płci, nazywaliśmy terminem „małżeństwo”?

Na Zachodzie monogamia wygrała z poligamią, bo ta druga przy mniej więcej równym rozdziale kobiet i mężczyzn w społeczeństwie powodowała kumulację kobiet wokół najsilniejszych i najbogatszych mężczyzn. To powodowało brak dostępu do partnerek seksualnych po stronie biedniejszych, słabszych i prowadziło do frustracji i konfliktów społecznych. W związku z tym, w uproszczeniu, państwa, które były destabilizowane przez te konflikty, upadały, a te, w których tych konfliktów nie było, czyli te, które praktykowały monogamię, przeżywały. Prawdopodobnie nikt tego nie wiedział – dopiero teraz możemy stwierdzić, że poligamia jest bardziej konfliktogenna.

No więc wygrała monogamia i teraz pytamy, jaka była korzyść z nazywania małżeństwem związku monogamicznego dwupłciowego, bo tak tradycyjnie robiliśmy, chociaż nie bez wyjątków. Załóżmy, że nazywaliśmy tak parę osób, które miały zdolność reprodukcji, i z tym łączyliśmy konsekwencje prawne. Kiedy ktoś proponuje dziś, by małżeństwem nazywać związek monogamiczny, ale jednopłciowy, konserwatysta zaprotestuje i powie, że w ten sposób stracimy funkcję właściwą „małżeństwa”. Ale być może za nazywaniem „małżeństwem” jakiegoś kawałka rzeczywistości stało coś innego. Bo bezpłodny też może zawrzeć małżeństwo. Może więc funkcją „małżeństwa” była ochrona bliskości ludzi, intymności, na przykład przez ustanowienie wspólności majątkowej, dziedziczenie po sobie, dostęp do dokumentacji medycznej itd.

Mamy tu nietransparencję praktyki użycia pojęcia „małżeństwo” i dlatego musimy na ten temat dyskutować. Im dłużej o tym myślę, a uważam siebie za osobę umiarkowanie konserwatywną, to mam coraz więcej wątpliwości, czy funkcją właściwą pojęcia małżeństwa była ochrona zdolności reprodukcyjnej, a coraz bardziej, że była nią ochrona intymności. A zatem innowacja w postaci tego, że będziemy teraz używać terminu „małżeństwo” w odniesieniu do związku monogamicznego jednopłciowego ze wszystkimi tego skutkami, może być uzasadniona. Ale podkreślmy, to nie jest oczywiste. Koncepcja, o której mówię, daje nam przynajmniej przestrzeń do racjonalnej dyskusji nad zmianą. Bo w ten sam sposób możemy porozmawiać o „rodzinie” czy o „życiu”. Ale to wymaga otwartości, dojrzałości, racjonalności dyskusyjnej. Jeśli ktoś jest radykalnym progresywistą albo konserwatywnym talibem, to w takiej dyskusji nie będzie chciał uczestniczyć.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Tusk i inne obsesje prawicy

Media społecznościowe sprawiają, że zamykamy się informacyjnych bańkach. Rządzi polaryzacja oraz cancel culture

Stwierdził pan, że ta koncepcja wymaga stabilności świata. Ale dziś zmiany, również technologiczne, zachodzą gwałtownie. I przyspieszają. Jak sobie poradzić z takim umiarkowanie konserwatywnym podejściem w sytuacji, w której tracimy orientację, bo te zmiany zachodzą tak szybko? Dobrze to widać w rankingu młodzieżowych słów roku: co chwilę powstaje nowe albo dotychczasowe jest używane w zupełnie innym kontekście.

Pojawianie się nowych słów nie jest zagrożeniem. Jest raczej dowodem na to, że spełniamy jeden z warunków ewolucji, czyli produkcję różnorodności. Pod jednym względem jestem radykalny: jestem talibem wolności słowa. Gdzie nie ma wolności słowa, nie ma produkcji nowych mutacji pojęciowych, kulturowych czy ideowych, z których można wybierać narzędzia najlepiej radzące sobie ze światem. Powstanie nowych słów wynika z tego, że jakiś kawałek rzeczywistości, który odkryliśmy, wymaga nazwania, by sobie z nim radzić. Nie ma w tym nic złego, wprost przeciwnie.

To, czego się boję, to oczekiwanie w kulturze zmiany rewolucyjnej. Dlatego toczę swoją wojenkę z lewicą, taką bardzo progresywną. Uważam, że lewica to liberalizm na sterydach, który uważa, że zmiana inkrementalna, gradualna, powolna, to jest zło moralne, bo akceptuje wykształcone przez tradycję status quo.

A ja uważam, że lepsze są drobne innowacje i sprawdzenie, jakie będą ich skutki. Jeśli się sprawdzą, pójdziemy dalej. Ale gdy wprowadzimy zmianę, która będzie szkodliwa, to wiemy, że powinniśmy się zatrzymać. Zmiany rewolucyjne w języku czy kulturze mogą być marnotrawstwem mądrości, która została skumulowana w tradycji. W świetle teorii ewolucji zastosowanej do kultury nie przekonuje twierdzenie: „my wiemy lepiej i zrobimy to na nowo, a wam się to nie podoba, bo jesteście dziadersami i nie rozumiecie współczesnego świata”. I to nie jest moje widzimisię, tylko coś, co wynika z jednej z najlepiej wyjaśniających rzeczywistość teorii, jakie mamy.

A media społecznościowe? Propagandę autorytarną zawsze można było zweryfikować, rozmawiając z rodziną, znajomymi. Dziś zamykamy się w bańkach, w których wszyscy się zgadzają i nie mają kontaktu ani z rzeczywistością, ani innymi punktami widzenia.

To kulturowy chów wsobny. Brak różnorodności genetycznie doprowadził u Habsburgów do degeneracji całej dynastii. W bańkach brak nowości powoduje, że trudno jest się rozwijać i także zmierza się do degeneracji kulturowej. Bańka jest chowem wsobnym informacji, jest też w pewnym sensie formą cenzury. Nawet gorszą niż ta komunistyczna, bo tam rzeczywiście ze względu na brak dominacji świata wirtualnego, medialnego, świat realny był weryfikatorem dla propagandy. A w bańce nie dostajemy informacji korygujących nasze używanie pojęć – przeciwnie, dostajemy tylko informacje potwierdzające.

I dlatego wolność wypowiedzi jest tak istotna, a ignorancja niebezpieczna. To dlatego konkurencyjność idei, wnikająca z debaty, ze swobody dyskursu, jest ucinana przez każdy system totalitarny. A bańka to taki mały system totalitarny. Jak pan w bańce wypowie nieprawilne dla jej członków twierdzenie, jest pan niszczony i usuwany. Prawie tak jak w totalitaryzmie.

Stąd cancel culture?

Myślę, że tak – jest ona jakąś formą ostracyzmu i cenzury. Widzę to po sobie. Po wygranej Koalicji Obywatelskiej i Trzeciej Drogi mówię publicznie rzeczy, które są wśród ich elektoratu niepopularne: że trzeba pomyśleć o konserwatywnym elektoracie PiS i trzeba mieć dla niego jakąś propozycję polityczną. A reakcja jest taka, że zwariowałem, i słyszę: wypieprzaj stąd. To nie klasyczna cenzura, lecz jasny sygnał, że jak chcesz mieć spokój, to nie możesz drażnić słuchaczy niepoprawnymi poglądami.

To zjawisko bardziej podstępne niż cenzura, bo ona realizowała potrzeby władzy. A ta cenzura w bańkach realizuje potrzeby psychologiczne zwyczajnych ludzi. Pisał o tym Fromm w „Ucieczce od wolności”: dobrze się czujemy w jednolitym, spokojnym świecie, gdy nikt nie zaburza naszego sposobu myślenia. Dlatego ta cenzura jest groźniejsza, bo tamtą było łatwo odrzucić jako ciało obce, a ta staje się elementem naszego życia i warunkiem naszego komfortu psychicznego.

Media społecznościowe stają się nowym opium ludu. Gdy świat staje się chaosem komunikacyjnym, trudno sobie w nim poradzić, odnaleźć drogę. Wtedy ludzie znajdują sobie bańkę, w której czują się spokojniej, bezpieczniej.

Matczak: Nie przejmuje się tym, że Roman Giertych wezwał do blokowania mnie na X 

Co się stało z prof. Marcinem Matczakiem, który był takim młotem na PiS, gdy ta partia rządziła, a dziś niuansuje i drażni tych, którzy jeszcze niedawno go wychwalali? Dość opiniotwórczy polityk koalicji rządzącej wezwał do blokowania pana na portalu X, dopóki nie przeprosi pan jego i osób myślących tak jak on.

To mechanizm, który opisywałem za Karen Stenner, politolożką, która dała mi sporo narzędzi do zrozumienia tego, co się w Polsce dzieje. Ona mówi, że ludzie dzielą się na unikaczy różnorodności i na piewców różnorodności. Walczyłem z PiS, bo uważałem, że PiS promuje na poziomie polityki drastyczne unikanie różnorodności. To groźne, bo jak nie ma różnorodności, to ewolucja nie ma z czego wybierać i przestajemy się rozwijać.

Niszczenie podziału władzy jest niszczeniem różnorodności, bo prowadzi do tego, żeby to Jarosław Kaczyński o wszystkim decydował, a więc żeby władza była jednolita, scentralizowana, a nie różnorodna. Atak na samorządy, mniejszości seksualne, etniczne to wszystko pomniejszanie różnorodności. Na podstawie całej wiedzy, którą mamy, i prawniczej, i filozoficzno-kulturowej, uważałem PiS za zagrożenie dla różnorodności będącej podstawą rozwoju społeczeństwa i dlatego go krytykowałem. Uważam, że to, co się zdarzyło 15 października, było cudem, nieprawdopodobnym zwycięstwem różnorodności nad jednolitością. To zwycięstwo jednak nie gwarantuje, że ta różnorodność będzie kontynuowana. Istnieje ryzyko przesunięcia wajchy w drugą stronę i nowego ryzyka jednolitości. Na przykład jednolitości progresywnej, w której ludzie konserwatywni czy ludzie będący katolikami będą traktowani w trochę podobny sposób jak poprzednio byli traktowani ludzie, którzy są homoseksualni: jako inni, niepasujący do jednolitej, skrajnie progresywnej wizji. Skończy się to wykluczeniem à rebours.

Dlatego po 15 października nie widzę potrzeby je***nia PiS, bo to nie on jest w tej chwili głównym zagrożeniem dla różnorodności. Staram się za to w miarę delikatnie zwrócić uwagę na inne zagrożenia dla niej. Sukces obecnej koalicji może wywołać chęć odwetu, która sprawi że 7–8 mln ludzi, którzy głosowali na PiS, będzie miało jeszcze bardziej uruchomiony mechanizm ucieczki od wolności, czyli od różnorodności. Zaczną się bać i zaczną się jeszcze bardziej radykalizować, uważając, że w tym państwie nie ma dla nich przestrzeni. To spowoduje powrót antyróżnorodnościowej władzy. Zmianę polityczną po 15 października wywołał lęk przed wrogiem, który chciał zniszczyć państwo i społeczeństwo. To nas zmobilizowało, żeby pokonać Prawo i Sprawiedliwość. I ja ostrzegam, by ten mechanizm nie zadziałał w drugą stronę. Dlatego mówię: rozliczajcie funkcjonariuszy, ale nie atakujcie elektoratu i ważnych dla niego wartości. Nie stosujcie odpowiedzialności zbiorowej wyborców PiS, obarczając ich winą za to wszystko, co zrobiła reprezentująca ich partia.

Ale to wywołuje ostre reakcje po stronie „liberalnej”. Żeby była jasność: ja nie płaczę teraz, że mnie wykluczono, choć ludzie z bańki myślą, że wykluczenie z niej jest karą. A przecież to może być nagroda! Nawiązał pan do Romana Giertycha, który groził, że mnie zablokuje na portalu X, i zachęcał innych do tego. On zakładał, że w ten sposób mi zaszkodzi. A często jest odwrotnie – bycie atakowanym przez Giertycha u wielu ludzi budzi sympatię. I dzięki niej mogę przebijać bańki i obniżać polaryzację.

Przedmiotem fundamentalnego sporu była kwestia przywracania praworządności. Pana główny antagonista, profesor Wojciech Sadurski, zachęcał, by iść na całość, bo strona demokratyczna ma dobre intencje. Czy zmienił pan zdanie w te kilka miesięcy po wyborach?

Rzeczywiście, profesor Sadurski uważa, że w pewnym sensie historia się skończyła i trzeba ją zacząć pisać od nowa. To znaczy, że kontynuowanie praktyk pod tytułem „Trybunał Konstytucyjny” jest bez sensu. Bez sensu jest też kontynuowanie praktyki pod tytułem „Respektujemy wybór sędziów, który został dokonany przez poprzedni parlament”. Nie jest możliwa ewolucja, naprawa systemu, konieczna jest rewolucja. Uważam, że to niebezpieczna tendencja, bo można wylać dziecko z kąpielą. Jeśli dokonamy takiej rewolucyjnej zmiany, ustanowimy precedens, który spowoduje, że po każdej zmianie władzy właściwie będzie można zrobić dokładnie to samo – wszystko zaorać.

Trybunał Konstytucyjny jest głównym odkryciem, innowacją, którą wprowadziliśmy po II wojnie światowej, bo zrozumieliśmy, że demokracja ma wadę. Polega ona na tym, że większość demokratyczna może zabić mniejszość, naruszyć jej prawa. Dlatego wprowadziliśmy antydemokratyczne ciało, które ma bronić mniejszości. Ale jeśli zrobimy rewolucję, zagubimy tę innowację. Wtedy każdy będzie traktował Trybunał Konstytucyjny po wygranych wyborach jak spółkę Skarbu Państwa, jak polityczny łup.

Dla mnie najważniejsze jest, by sposób wyjścia z tego stanu, do którego nas doprowadził PiS, był ewolucyjny, a nie rewolucyjny. Byśmy jasno powiedzieli, że były oczywiste, poważne naruszenia praworządności, że są w Trybunale dublerzy, że Julia Przyłębska nie jest prezesem, i to wszystko musimy naprawić. Natomiast nie zrywajmy tej tradycji, wyjdźmy z tego ewolucyjnie, pozwólmy trwać samej instytucji i naprawiajmy ją, nie likwidując. Nie zmieniłem podejścia przez ostatnie miesiące, bo ono nie wynika z mojego kaprysu, tylko z próby systemowego myślenia o rzeczywistości i o prawie. Mam zresztą wrażenie, że koalicja rządząca w taki ewolucyjny sposób postępuje. Tak odczytuję sens przyjętych przez Sejm uchwał dotyczących TK – nie likwidujących TK, ale apelujących o zmianę. Uważam, że to lepsze podejście niż wyzerowanie wszystkiego.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Sztuczna inteligencja i czarny t-shirt

Prokuratura i sądy nigdy nie były całkowicie apolityczne i idealne

A jak wytłumaczyć tę sytuację osobom, które nie są prawnikami? Sympatycy PiS i prezydent twierdzą, że prokuratorem krajowym jest ktoś inny, niż twierdzi Adam Bodnar, któremu ufają wyborcy koalicji rządzącej. Czy nieprawnicy są skazani na nasze sympatie?

Zgadzam się, że to sytuacja trudna do rozumowego ogarnięcia. Po pierwsze, konwencje, które rządziły naszym życiem społecznym w zakresie prawa, zostały poważnie zaburzone, a niektóre całkiem zniszczone po roku 2015. To widać w dwóch obszarach: sądownictwie konstytucyjnym i prokuraturze.

Cokolwiek by jednak mówić o sądownictwie konstytucyjnym przed rokiem 2015, które oczywiście nie było idealne, cieszyło się jakimś poziomem zaufania, które było widoczne w liczbie kierowanych tam spraw. Trybunał przed 2015 r. wydawał średnio 70 wyroków rocznie. Obecny – tylko 14. Wtedy ważności tych wyroków nikt powszechnie nie kwestionował, teraz z powodu dublerów kwestionowana jest ona powszechne. Przed 2015 r. mieliśmy więc stabilną konwencję, która funkcjonowała i przynosiła społeczeństwu benefit. Przypomnijmy, że nawet PiS, gdy rządził w latach 2005–2007, w sprawie lustracji nie zakwestionował wyroku. Krytykował go, ale się mu poddał.

Po 2015 r. zakwestionowano cały mechanizm kontroli konstytucyjnej, który jest absolutnie kluczowy dla funkcjonowania współczesnego państwa. To bezpiecznik, który nie pozwala w państwie demokratycznych kanibali, by 51 proc. przegłosowało zjedzenie 49 proc. Dziś mamy organ, który właściwie nie funkcjonuje, co oznacza, że konwencja przestała działać. Jest jasne, kto to spowodował, i jest też jasne, kto chce spowodować, aby ona znowu działała.

Jeżeli chodzi o prokuraturę, ona też nigdy nie była całkowicie apolityczna i idealna, ale to, co się stało po 2015 r. w sensie jej politycznego wykorzystywania, nie miało precedensu. Mam na myśli na przykład wykorzystanie przez Zbigniewa Ziobrę prokuratury w sprawie swojego ojca, atakowanie sędziów, umarzanie jakichkolwiek postępowań, które mogły zaszkodzić władzy. To była także negatywna zmiana konwencjonalna. Obecnie jest szansa, by działanie tej konwencji przywrócić. Jednak PiS mówi: musicie tę praktykę prokuratury „naszej”, skonstruowanej za naszych rządów, kontynuować.

O co mi chodzi? Dariusz Barski był świadkiem na ślubie Zbigniewa Ziobry. Owszem, nie ma przepisu, który mówi, że nie wolno szwagra, wuja czy świadka na ślubie powołać na to stanowisko. Ale to pokazuje, czemu służyła ta konstrukcja – była oparta na nepotyzmie i ochronie swoich. Adam Bodnar próbuje ją rozmontować. Wręcza Barskiemu dokument, że nie jest on już prokuratorem krajowym, bo przepis, na podstawie którego został przywrócony ze stanu spoczynku, nie obowiązywał. To jest cywilizowane działanie, a nie żaden zamach stanu. Co więcej, ta argumentacja może zostać poddana kontroli sądowej. Robi to po to, żeby przywrócić konwencję właściwą: aby prokuratora była w stanie ścigać polityków, a nie się z nimi kumplować. Co ma zrobić zwyczajny człowiek, który w ogóle się w tych kwestiach nie orientuje? Ja myślę, że powinien sięgnąć do biblijnego cytatu: „po owocach ich poznacie”. Jeżeli zmieniony Trybunał Konstytucyjny będzie rozpatrywał wiele spraw, to będzie oznaczało, że cieszy się zaufaniem i że obecne zmiany miały sens. Jak ocenić ruch Bodnara polegający na przystąpieniu do Prokuratury Europejskiej? Czy on jest kontynuacją braku przejrzystości i powoływania swoich kolegów na ważne stanowiska, czy idzie w innym kierunku? Bodnar zgadza się na zewnętrzny, europejski audyt, także swojej władzy. Jeżeli zwyczajny człowiek zastanawia się, kto działa w interesie Polski, no to musi sobie zadać pytanie, czy prokuratura powinna być przejrzysta, a władza poddana zewnętrznej kontroli, czy raczej postępowanie w sprawie polityka powinien prowadzić jego ślubny druh. Odpowiedź nawet dla laika wydaje się oczywista.

Często ludzie, którzy nie są prawnikami, mają bardzo formalistyczne pojęcie praworządności: jest oto litera prawa i albo działasz zgodnie z nią, albo niezgodnie. Jak działasz niezgodnie z literą, to jest to zamach stanu. Tymczasem praworządność jest rozwiązaniem funkcjonalnym – ma konkretne zadanie i nie jest nim ścisła zgodność z literą prawa. Celem praworządności jest ograniczenie arbitralności władzy. Jeżeli coś ogranicza arbitralność władzy, to mamy praworządność. Jeżeli nie ogranicza, to jej nie mamy. Krótko mówiąc, działania Bodnara, na przykład poddanie się kontroli Prokuratury Europejskiej, zmniejszają arbitralność władzy, a tym samym zwiększają praworządność. To zaś, co robił Ziobro, niszczyło praworządność, bo pozwalało władzy działać bez kontroli niezależnych sądów i prokuratury. I w takim ujęciu jest to chyba łatwiejsze do zrozumienia.

Prof. Marcin Matczak

Prawnik, specjalista z zakresu filozofii i teorii prawa, wykładowca na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książek, m.in. „Jak wychować rapera. Bezradnik” i wydanej w ubiegłym roku „Kraj, w którym umrę”.

Plus Minus: Co łączy prawo, język, rozrywkę, kulturę, technologię z teorią komunikacji?

Tłumaczę to koncepcją, która wynika z naukowego i naturalistycznego podejścia do kultury. Najczęściej interpretujemy kulturę czy inne twory człowieka z perspektywy nauk humanistycznych. Moją ambicją jest zrozumieć ją z perspektywy naturalizmu, czyli podejścia bardziej charakterystycznego dla nauk ścisłych.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi