Jak myśleć o wojnie

Życie w cieniu zagrożenia oraz kierowanie dużej części uwagi i środków państwa na bezpieczeństwo wcale nie musi ograniczać szans obywateli na dostatnią egzystencję.

Publikacja: 02.02.2024 17:00

Bezpieczeństwo zapewniają krajowi nie tylko żołnierze i czołgi, ale również przepływy gospodarcze, i

Bezpieczeństwo zapewniają krajowi nie tylko żołnierze i czołgi, ale również przepływy gospodarcze, infrastruktura czy sfera informacji. Na zdjęciu czołg K2 Czarna Pantera podczas pokazu sprzętu wojskowego „Jesienny Ogień 23” w Bemowie Piskim, 17 września 2023 r.

Foto: Wojciech Olkuśnik/East News

Żyjemy w czasach przesady, hiperboli i podkręcania emocji. Tłumaczenie spraw społeczeństwom zdaje się wyszło z mody, na topie jest straszenie. Niby wszyscy wiedzą, że to jest krótkotrwała strategia wymagająca stałego zwiększania dawki. Jednak słupki klikalności i zaangażowania w sieciach społecznościowych rządzą się własną logiką. Zastanówmy się więc, co łączy Lloyda Austina z Gretą Thunberg.

Czytaj więcej

Przeklęte ćwiczenia wojskowe, czyli jak traktujemy państwo

Miecz Damoklesa

Od końcówki jesieni ubiegłego roku, kiedy niepowodzenie ukraińskiej kontrofensywy stało się jasne, polskie i zachodnie media zaczęły obiegać kolejne terminy prawdopodobnego rozpoczęcia wojny między NATO a Rosją. Jedną z pierwszych głośnych wypowiedzi był listopadowy wywiad prezydenta Czech Petra Pavla, byłego szefa Komitetu Wojskowego NATO. Stwierdzał w nim, że Rosja w ciągu pięciu–siedmiu lat od zakończenia wojny w Ukrainie będzie w stanie odbudować w pełni swój potencjał. Wypowiedź ta zgrała się w czasie z wystąpieniem szefa Pentagonu Lloyda Austina, który ostrzegał przed tym, że po upadku Ukrainy kolejnym celem ataku Rosji będą państwa bałtyckie.

Poza politykami temat podjęły zachodnie think tanki. Zgodnie z raportem Niemieckiej Rady Stosunków Zagranicznych (GDAP) Moskwa w ciągu sześciu–dziesięciu lat od ustania walk w Ukrainie będzie zdolna do zagrożenia NATO. Z kolei brytyjski think tank RUSI w swoich analizach wspomina w tym kontekście o zaledwie dwóch–trzech latach, jednocześnie przestrzegając, że w momencie ewentualnego zaangażowania USA na Pacyfiku (np. w wyniku konfliktu o Tajwan) Europa pozostanie bezbronna. W podobnym tonie wypowiadał się również szef polskiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego Jacek Siewiera, stwierdzając (w wywiadzie udzielonym „Naszemu Dziennikowi”), iż powinno się przyjąć trzyletni horyzont czasu na przygotowanie państw naszego regionu do konfrontacji z Moskwą.

Wypowiedzi te pojawiają się w konkretnym momencie. Wyczerpał się efekt szoku spowodowanego pełnoskalową agresją na Ukrainę. Zachodnim społeczeństwom spowszedniała wojna, część z nich uwierzyła zaś w hurraoptymistyczną narrację Kijowa i myśli, że to Ukraina rozwiąże rosyjski problem. Jednocześnie eksperci i wojskowi są świadomi, że europejskie państwa NATO nie są gotowe na wojnę, jaką widzimy za naszą wschodnią granicą. Stary kontynent jest rozbrojony tak fizycznie, jak i mentalnie.

Wystarczy wziąć pod uwagę jakikolwiek rodzaj sprzętu wojskowego, żeby sobie uświadomić skalę kryzysu. Damian Ratka dla portalu Defence24 przeprowadził analizę zasobów pancernych państw NATO. Okazuje się, że poza Polską, Grecją i Turcją europejskie państwa nie dysponują znaczącą liczbą czołgów. Co gorsza, zdecydowana większość sprzętu pancernego jest „w linii”, co oznacza brak zapasów umożliwiających uzupełnianie ewentualnych strat; o możliwości tzw. rozwinięcia mobilizacyjnego nie wspominając.

Na domiar złego większość państw wraz z zapasami z czasów zimnej wojny pozbawiła się możliwości produkcyjnych, jeżeli chodzi o czołgi. Poza niemieckim przemysłem działającym w skali manufakturowej pozostaje tylko Francja ze swoimi zakonserwowanymi liniami produkcyjnymi (dopiero na tym tle widać, jak ważne jest planowane uruchomienie produkcji czołgów w Polsce).

W tym samym czasie społeczeństwa europejskie nie są psychicznie gotowe na prowadzenie wojny. Na początku ubiegłego roku instytut badania opinii publicznej Allensbach przeprowadził w Niemczech badania, z których wynika, że mniej niż połowa Niemców popiera wywiązanie się ich kraju z art. 5 NATO w wypadku ataku na państwo sojusznicze. Wcale nie lepiej jest w Polsce – z sondażu IBRiS przeprowadzonego na zlecenie „Rzeczpospolitej” wynika, że mniej niż połowa badanych deklaruje aktywne wsparcie wysiłku wojennego w wypadku ewentualnej rosyjskiej agresji na Polskę (29 proc. w formie wolontariatu, a 15,7 proc. jako ochotnik do wojska), podczas gdy aż 37,4 proc. planuje ucieczkę. Filarem sojuszu pozostają Stany Zjednoczone, te jednak muszą dzielić uwagę pomiędzy kolejne regiony świata, poczynając od Tajwanu, przez Strefę Gazy i Zatokę Adeńską, na Wenezueli kończąc.

Trudna rola Kasandry

Eksperci wojskowi w Europie znajdują się obecnie w podobnym położeniu, co klimatolodzy i aktywiści klimatyczni. Widzą na horyzoncie niebezpieczeństwo, znają metody zapobiegnięcia lub złagodzenia jego skutków. Są jednocześnie świadomi, jak bardzo społeczeństwa są niechętne i nieprzygotowane do zastosowania ich recept, ponieważ wiązałoby się to ze zmianą modelu życia. Wydaje się więc, że część z nich postanowiła pójść drogą najbardziej radykalnych zwolenników walki z globalnym ociepleniem. Czyli przestraszenia społeczeństw tragicznymi konsekwencjami bezczynności, licząc na swoistą carte blanche do podjęcia koniecznych działań.

Zastanówmy się jednak, czy działania, których symbolem stała się Greta Thunberg, okazały się skuteczne, i czego to może nas nauczyć w kontekście obronności. O ile na początku wizja zagłady ludzkości wywołała społeczne poruszenie i strajki klimatyczne, zaktywizowała młodzież, o tyle po kilku latach wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli rytualnych spotkań na szczytach klimatycznych. Z wielkiego wzburzenia pozostały akcje bezpośrednie polegające na niszczeniu dzieł sztuki oraz nowa jednostka chorobowa pod postacią depresji klimatycznej.

Skutek był łatwy do przewidzenia. Oddziaływanie na emocje ma swoje oczywiste ograniczenia. Nie da się na dłuższą metę trwać w psychicznym napięciu. Z jednej strony wyolbrzymione zagrożenia można dość łatwo obalić na poziomie racjonalnym, z drugiej zaś pompowanie niebezpieczeństwa może spowodować brak wiary w możliwość poradzenia sobie z nim, a to – ucieczkę lub wyparcie.

Czy więc taktyka rozdmuchiwania zagrożenia ze strony Rosji może być skuteczna? Nie, ponieważ już raz strach zwiódł. Wystarczyły niespełna dwa lata od rozpoczęcia pełnoskalowej agresji, żeby społeczeństwa zachodnie przywykły do nowej sytuacji i zaczęły żyć tak jak dawniej. Podkręcona wizja odbudowującej się Rosji już spotyka się z kontestacją wynikającą z zestawienia jej z realiami gospodarczymi oraz wojennymi.

Trudne prawdy

O co więc chodzi? Za komunikatem o treści: „Mamy pięć lat, żeby przygotować się na wojnę NATO z Moskwą”, ukryta jest trudna rzeczywistość, o której nie chce się mówić, choć moim zdaniem powinno. Lęk ma służyć jako wehikuł pozwalający przemycić niewygodne prawdy poza wzrokiem społecznym. Tak jak wizja klimatycznej zagłady ma przykryć konieczne zmiany społeczne i ekonomiczne po transformacji energetycznej, tak widmo nadchodzącej wojny ma wybudzić społeczeństwa ze złudnego poczucia końca historii.

Nie piszę tego wszystkiego, żeby zdemaskować idące w tle zmiany i im przeciwdziałać – wręcz przeciwnie. Uważam jedynie, że użyte narzędzia są nieskuteczne. Zamiast straszyć, powinno się uświadamiać ludzi. Oswajać ich z zagrożeniem, dając im jednocześnie narzędzia do przezwyciężenia go. Rzeczywistości społecznej nie da się zmieniać za plecami obywateli, licząc jedynie na ich bierne poparcie. Niezbędna jest współpraca, a do niej konieczne jest wzajemne zaufanie.

Tutaj dochodzimy do swoistej wyliczanki, która sama może się wydawać straszeniem. Pierwszą i najważniejszą prawdą jest ta, że świat, w jakim się urodziliśmy, się skończył. Historyczne okno pozwalające Europie na dobrobyt i pokój ostatecznie się zamknęło. Spójrzmy prawdzie w oczy. Stary Kontynent przez ostatnich 30 lat cieszył się stanem nieosiągalnym dla większości świata: jednoczesnym pokojem oraz radykalnym oszczędzaniem na bezpieczeństwie. Gdziekolwiek spojrzeć, poza UE państwa albo musiały się borykać z konfliktami, albo celem ich uniknięcia musiały wydawać znaczne sumy na szeroko rozumianą obronność (względnie obie rzeczy występowały naraz).

Teraz, w Unii, z naszego słownika musimy wykreślić pytanie: „Czy stać nas na armię?”, a w jego miejsce należy wpisać: „Skąd wziąć pieniądze na wojsko?”. Żeby dać próbkę przewrotu kopernikańskiego, jaki musi się dokonać w naszych głowach, dam drobny przykład. Chęć zakupu ponad 1300 czołgów wywołała w Polsce pytania o megalomanię, podczas gdy od lutego 2022 r. mamy ponad 1700 potwierdzonych przypadków zniszczenia rosyjskich czołgów w Ukrainie (nie licząc uszkodzonych, porzuconych i przechwyconych). Nawet jeżeli uznać, że Polska będzie walczyła jako część sojuszu, to dalej pokazuje nam, o jakich ilościach sprzętu mówimy.

Teraz napiszę coś, co zabrzmi jak herezja, ale musimy kupować/produkować środki walki na zapas, czyli część z nich nie będzie przydzielona do jednostek, lecz po prostu umieszczona w magazynach. To nie jest żart, jakoś nikt nie robi rabanu z tego powodu, że płaci za gaśnice, które stoją i nigdy ich się nie użyje. Musimy zacząć myśleć o siłach zbrojnych jak o systemie przeciwpożarowym czy antywłamaniowym. On jest po to, żeby nie musieć go użyć. A wszelkie opowiadania o upadającej z tego powodu gospodarce należy włożyć między bajki. Jakoś ani Europa w czasach zimnej wojny, ani współcześnie Izrael czy Republika Korei nie potwierdzają tego typu tez.

Czytaj więcej

"Kościuszko. Rysa na pomniku?": Wiele twarzy Naczelnika

„Kolektywna” oznacza „wspólna”

To jednak nie jest wszystko. Bardzo lubimy się uspokajać tym, że należymy do sojuszu obronnego NATO, w związku z czym niczego nie musimy się bać. Jednak ten kij ma dwa końce. Chcemy, żeby na naszym terytorium stacjonowały wojska sojusznicze, ale to oznacza, że i my musimy się angażować we wspólne bezpieczeństwo. Nasze położenie i bieżące problemy nie są tutaj żadną wymówką. Świetnie rozumie to np. Estonia, która wysłała swój niewielki kontyngent wojskowy do Sahelu celem wsparcia działań Francji. Zrobiła to właśnie dlatego, że jest egzystencjalnie zagrożona przez Rosję i wie, iż tylko w ramach sojuszu może przetrwać.

Jakie to ma znaczenie dla nas? Otóż takie, że w przypadku ewentualnej agresji Rosji na państwa bałtyckie to polskie jednostki jako pierwsze przyjdą im z pomocą. Musimy zerwać z myśleniem „nasza chata z kraja”. Żeby być bezpiecznymi w Polsce, musimy wysyłać naszych żołnierzy do bronienia innych. Poczynając od państw bałtyckich, a na wspieraniu obrony szlaków morskich na drugim krańcu świata kończąc. Polski żołnierz broni ojczyzny również poza jej granicami.

Dyskusje wokół szkoleń wojskowych pokazały, że Polacy chętnie zapłaciliby profesjonalistom, żeby ich bronili, samemu nie musząc się niczym przejmować. Niestety, tak nie działa świat. Od nastania epoki przemysłowej w wojnie uczestniczą całe społeczeństwa. Tzw. front wewnętrzny jest równie ważny, jeżeli nie ważniejszy, jak ten wyznaczony w polu. Bezpieczeństwo zapewniają nie tylko żołnierze i czołgi, ale również przepływy gospodarcze, infrastruktura czy sfera informacji. Świetnie widać to w Ukrainie, gdzie nawet system obrony powietrznej jest wspierany przez społeczeństwo, które za pomocą specjalnej aplikacji może zgłaszać zaobserwowane obiekty latające.

Mowa tutaj jednak i o bardziej subtelnych kwestiach, takich jak wiedza i zaufanie do władz czy systemu gospodarczego. Już w czasach zimnej wojny tak na Zachodzie, jak i Wschodzie rozwijano doktryny tzw. wojen czwartej generacji, które rozciągają zaplecze wojny daleko w głąb społeczeństw i gospodarek. Tak jak kiedyś dezorganizowano wysiłek zbrojeniowy poprzez bombardowanie węzłów kolejowych, tak dziś można to robić, rozsiewając fake newsy wśród społeczeństw, co może prowadzić np. do paniki bankowej albo paliwowej. Wtedy klienci banków czy kierowcy sami dezorganizują zaplecze własnego państwa.

Podobny skutek ma ograniczanie zaufania do lokalnej elity politycznej czy państwa, co wpływa na zdolność mobilizacji ludności i jego morale. Wielokrotnie już udowodniono, że za rozprzestrzenianie się fałszywych informacji dotyczących czy to pandemii, czy to kryzysu migracyjnego odpowiadały działające z Rosji tzw. farmy trolli. Dlatego musimy sobie uświadomić, że takie rzeczy, jak dzielenie się linkami w internecie, wrzucanie zdjęć pojazdów wojskowych czy powielanie niesprawdzonych informacji, może mieć realny wpływ na nasze bezpieczeństwo. W korzystaniu z naszej wolności słowa musimy się stać świadomi i odpowiedzialni.

Podobnie zmianie musimy poddać architekturę oraz planowanie przestrzenne, które przez ostatnich 30 lat zapomniało o takich zjawiskach, jak np. naloty. A to tylko część problemów, jakie mamy z niedostatkami w obronie cywilnej.

Z powyższych wynika jeszcze jedna niewygodna prawda. Nie jesteśmy już neutralnym państwem będącym w stanie absolutnego pokoju. Dla Kremla stanowimy wrogie państwo, wobec którego podejmuje się agresywne działania poniżej progu (kinetycznej) wojny. Jeżeli kogoś nie przekonuje oddziaływanie na sferę informacyjną i prowadzona masowo dezinformacja, to już na akcje na polsko-białoruskiej granicy nie może zamknąć oczu. Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy celem ataków i wojna za naszą wschodnią granicą jest naszą sprawą.

Ranny niedźwiedź

Ostatnią kwestią jest nieznośna skłonność opinii publicznej do widzenia spraw zerojedynkowo. W tym ujęciu sankcje albo jutro doprowadzą do upadku Rosji, albo nie działają w ogóle. Ukraina albo odbija Krym, albo upada i przegrywa. W ocenie Moskwy jedni widzą tylko upadek, imperium dziadów i brak jajek na rynku, a inni gospodarkę na stopie wojennej i „ogarnianie się Rosjan”.

Prawda jest o wiele bardziej zniuansowana, sam na łamach czasopisma idei „Pressje” opisywałem wieloaspektowy kryzys, który swojemu państwu zafundował Putin. To, niestety, nie oznacza, że Moskwa padnie na kolana. Oznacza jedynie, że z państwa dysponującego drugą armią świata stała się jakby większą, 140-mln wersją Korei Północnej. Ta jest państwem zacofanym, biednym, w którym głodują ludzie, i przeżartym korupcją do szpiku kości. Jednocześnie jest egzystencjalnym zagrożeniem dla Korei Południowej. Podobnie będzie wyglądać nasza przyszłość z Rosją. Będzie ona coraz bardziej karleć moralnie, technologicznie i gospodarczo, ale wciąż będzie kąsać. Zmiana polega na tym, że z niewyobrażalnego zagrożenia zmieni się w takie, które jesteśmy w stanie okiełznać.

Wbrew pewnym nadziejom Ukraińcy nie rozwiązują za nas kwestii rosyjskiej, oni swoją krwią kupują nam czas na naprawienie błędów ostatnich 30 lat. Nawet przegrana Putina w wojnie nie spowoduje powrotu do status quo ante bellum. Nikt nie zacznie okupować Rosji celem jej deputinizacji, społeczeństwo rosyjskie prędzej wybierze rewanżyzm, niż samo z siebie rozliczy agresję. Życie w cieniu zagrożenia oraz kierowanie dużej części uwagi i środków państwa na bezpieczeństwo wcale nie musi ograniczać szans na dostatnią egzystencję, czego Korea Południowa jest bardzo dobrym przykładem.

Czytaj więcej

Kuchenne rewolucje na czterech łapach

Pal licho Moskwę

Podsumowując: to, czy za 7, czy 70 lat Moskwa zaatakuje Zachód kinetycznie, jest wtórne wobec uświadomienia sobie, że społeczeństwa europejskie muszą porzucić naiwną wizję świata, jaką żyły przez ostatnie 30 lat. Świat się zmienił i musimy się do tego dostosować.

Nieznane i wyolbrzymione zagrożenie powoduje lęk, czyli irracjonalną i paraliżującą reakcję. My zaś mamy czas, okazję i wszelkie narzędzia do tego, aby zagrożenie zrozumieć i się na nie przygotować. Moskwa musi przestać być w naszych umysłach wielkim lichem i mroczną destrukcyjną siłą. Co więcej, nawet jeżeli lęk np. da rządzącym przyzwolenie na wielkie zakupy zbrojeniowe, to dalej bez świadomego społeczeństwa państwo pozostanie bezbronne wobec zagrożeń hybrydowych.

Kamil Wons

Politolog i historyk związany z czasopismem „Pressje” i Klubem Jagiellońskim.

Żyjemy w czasach przesady, hiperboli i podkręcania emocji. Tłumaczenie spraw społeczeństwom zdaje się wyszło z mody, na topie jest straszenie. Niby wszyscy wiedzą, że to jest krótkotrwała strategia wymagająca stałego zwiększania dawki. Jednak słupki klikalności i zaangażowania w sieciach społecznościowych rządzą się własną logiką. Zastanówmy się więc, co łączy Lloyda Austina z Gretą Thunberg.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi