– Nie, nie, nie – odpowiedział. To „nie, nie, nie" słyszałem dziesiątki razy. „Nie, nie, nie" najczęściej przewijało się w naszych rozmowach. Od „nie, nie, nie" zaczynała się prawie każda odpowiedź Humera.
* * *
Kiedy już bardziej się ze sobą oswoiliśmy, Humer opowiedział mi więcej o śmierci Tadeusza Łabędzkiego: – Przywieźli go z lasu, był pobity, więc nie wziąłem go do śledztwa. Przyciągnęli półtrupa, ja zawołałem lekarza, żeby go zbadał. To był mój krajan i rówieśnik, więc mu współczułem. Przesłuchiwano go na Koszykowej, oddelegowałem tam oficera Kaskiewicza. Łabędzkim cały czas dysponował departament operacyjny, a nie śledczy. Kaskiewicz zameldował, że Łabędzki nie żyje. Powiedziałem Romkowskiemu, żeby zabrali go tam, skąd wzięli. Potem wiceminister Romkowski wysłał mnie, żebym skontrolował konwój, który wiózł zwłoki Łabędzkiego do lasu. Bo oni wcześniej już raz wieźli zwłoki i zepsuł się im samochód, a na dokładkę ciało im wyleciało. Różański, Szymański (obecnie obywatel Rosji), Czaplicki i kilka innych osób, których nie znałem, pojechali ciężarówką. Ja za nimi samochodem osobowym. Potem poszli z łopatami do lasu, wrócili za pół godziny, była północ. Zakopali go chyba w tym samym miejscu, gdzie złapali.
– Czy w stosunku do osób, które go pobiły, wyciągnięto jakieś konsekwencje?
– Nie, skąd. Romkowski kazał zrobić tak, jakby Łabędzki zginął w czasie akcji.
– Czy w MBP panowała atmosfera, że coś takiego może się zdarzyć i nie zostaną wyciągnięte żadne konsekwencje?
– Bez przesady. Co prawda piersi nikt nie nadstawiał, ale...
Humerowi zaginęła myśl, więc zapytałem:
– Uważał pan śmierć Łabędzkiego za coś normalnego?
– To był nieszczęśliwy, niezawiniony wypadek w toku działań operacyjnych.
Adam Humer twierdził, że wcześniej niczego nie wiedział o więzach rodzinnych Łabędzkiego z Niesiołowskim. Miał się dowiedzieć dopiero w więzieniu. Przeczytał o tym w „Pamiętniku Anastazji P.", opublikowanej pod pseudonimem książce Marzeny Domaros, opisującej jej rzekome związki seksualne z polskimi posłami.
* * *
Podczas spotkań ze mną Adam Humer zwykle siedział bokiem, patrzył w okno. Często nie pamiętał nazwisk, wtedy nerwowo bębnił palcami o stół.
– Wszystko, co panu mówię, to jest prawda – powiedział, kiedy zasugerowałem, że w coś nie uwierzyłem. Dodał: – Dobrze czy źle, ale zawsze prawdziwie – i dotknął opuszkami palców mojej dłoni.
Był nijaki, gdy opowiadał swój życiorys, nie wyglądał na człowieka, który mógłby kogoś pobić. Przez większość czasu sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, spokojnego starszego pana. Ożywiał się dopiero, gdy mówił o „terrorze podziemia". Podnosił wtedy głos, pochylał się do mnie nad stołem – tak mógł wyglądać, gdy przesłuchiwał więźniów. Czuć w nim było tyle drzemiącej agresji, że miałem ochotę zapytać: „Panie pułkowniku, do czego powinienem się przyznać?".
– Na nikim nie wymuszałem fałszywych zeznań – wciąż powtarzał.
* * *
17 listopada 1993 roku
Proces przeciwko Adamowi Humerowi zaczął się w warszawskim Sądzie Rejonowym przy alei Solidarności. W czasach, kiedy taka rozprawa była nie do pomyślenia, ulica nosiła imię Karola Świerczewskiego. Akt oskarżenia, który w maju 1993 roku prokurator skierował do sądu, obejmował szesnastu oficerów UB i MBP. Podobno wśród oskarżonych, ze względu na ich liczbę, zapanowało przekonanie, że jest odwetem za proces szesnastu, w którym sądzono przywódców Polski Podziemnej.
* * *
Wchodzący przez główne drzwi widzowie dostrzegali naprzeciw wejścia skład sędziowski – jednego mężczyznę i dwie kobiety. Na prawo – ławę oskarżonych i ich adwokatów, na lewo – prokuratora i oskarżycieli posiłkowych.
Podsądnych było tylu, że nie mieścili się w ławie oskarżonych, usytuowanej bokiem do składu sędziowskiego. W niej zasiadł Humer, a przy nim tylko jeden z pozostałych, jakby wyłącznie jemu przypadł zaszczyt zajmowania miejsca obok byłego wicedyrektora MBP. To Edmund Kwasek, dawniej na Mokotowie zwany Rudym Kwaskiem, od koloru włosów. W maju 1993 roku już były siwe. Reszta oskarżonych zajęła miejsca w dwóch pierwszych – za ciasnych dla nich – ławkach dla publiczności, przodem do sądu. Siedzieli przytuleni do siebie jak w zatłoczonym pociągu.
Po lewej stronie, również w pierwszym rzędzie przeznaczonym dla publiczności, usiadły poszkodowane Maria Hattowska i Hanna Stachiewicz. A także Elżbieta Moczarska, córka Kazimierza Moczarskiego.
Tuż po godzinie jedenastej prokurator Stefan Szustakiewicz rozpoczął odczytywanie studwudziestojednostronicowego aktu oskarżenia. Trwało to kilka godzin.
Głównemu oskarżonemu Adamowi Humerowi zarzucił pobicie i kopanie Tadeusza Łabędzkiego, co miało doprowadzić do jego śmierci. Prokurator oskarżył go też o bicie więźniów: Marii Hattowskiej, Stanisława Skalskiego, Stanisława Karolkiewicza, Romana Pawliszcze, Barbary Sikorskiej, Marii Mazurkiewicz, Bolesława Jagodzińskiego, Mariana Gołębiewskiego i Ludwika Kubika. Ostatni, jedenasty zarzut wobec Humera stwierdzał: „Polecał i zezwalał podległym funkcjonariuszom śledczym stosowanie w stosunku do przesłuchiwanych tortur w postaci bicia, kopania, umieszczania w karcerze, grożenia zabójstwem oraz innego poniewierania godności ludzkiej".
Kolejny na liście, Markus Kac, lat siedemdziesiąt pięć. Prokurator postawił mu siedem zarzutów. Oskarżył między innymi o wybicie sześciu zębów i spowodowanie trzech wstrząśnień mózgu.
Tadeusz Tomporski, lat sześćdziesiąt osiem, dwanaście zarzutów, wśród nich: bicie linijką po dłoniach, zmuszanie do siedzenia na nodze odwróconego stołka.
Tadeusz Szymański i Wiesław Trutkowski, obaj po sześćdziesiąt dziewięć lat, obaj po sześć zarzutów, między innymi: polewanie zimną wodą, nakazywanie kilkugodzinnego klęczenia na grochu, uderzanie głową więźnia o ścianę, kłucie szpilką.
Edmund Kwasek, lat siedemdziesiąt, siedem zarzutów, wśród nich: bicie gumowym kablem, kijem, nahajką plecioną ze skóry.
Roman Laszkiewicz, lat sześćdziesiąt dziewięć, trzynaście zarzutów, między innymi: wlewanie wody do nosa, umieszczanie w karcerze, przypalanie żelazkiem, nakazywanie klęczenia na desce nabitej gwoździami, zmuszanie do stania w półprzysiadzie z rękami podniesionymi do góry.
Eugeniusz Chimczak, lat siedemdziesiąt dwa, jedenaście zarzutów: bicie nahajką zakończoną łańcuszkiem z metalową kulką, tłuczenie wojskowym pasem, uderzanie kluczem.
Kazimierz Świtoń, lat siedemdziesiąt dwa, Mieczysław Kobylec, lat sześćdziesiąt osiem, Jan Pugacewicz, lat sześćdziesiąt siedem, Leon Midro, lat sześćdziesiąt osiem, po cztery zarzuty, wśród nich: zmuszanie do siedzenia na śrubie, wciskanie głowy do sedesu, wpychanie do nosa rozgiętego spinacza.
Paweł Szymański, lat sześćdziesiąt siedem, dwa zarzuty: kopanie, wyzywanie.
Tadeusz Bochenek, lat sześćdziesiąt dziewięć, trzy zarzuty: nakazywanie siedzenia na nodze odwróconego stołka, wykonywania przysiadów, grożenie aresztowaniem rodziny.
Jan Dąbrowski, lat siedemdziesiąt jeden, zarzut: uderzanie prętem.
Przy każdym nazwisku w akcie oskarżenia widnieje określenie, że oskarżeni dopuścili się przestępstw „pracując w strukturach ówczesnego państwa komunistycznego".
Od sporządzenia aktu oskarżenia do odczytania go w sądzie minęło pół roku.
Sprawiedliwość rozumiana po ludzku mija się ze sprawiedliwością według prawa karnego. Oskarżeni odpowiadali nie na podstawie współczesnego im kodeksu karnego z 1969 roku, tylko na podstawie kodeksu z 1932 roku, obowiązującego w czasie ich pracy w MBP. Według prawa z dnia postawienia zarzutów groziłyby im kary nawet do piętnastu lat więzienia, według przedwojennego – tylko do pięciu. Przedwojenny kodeks – pewnie nazwaliby go sanacyjnym – był więc dla śledczych MBP łagodniejszy niż ten uchwalony w PRL.
Wszystkie czyny, jakie obejmował akt oskarżenia, przedwojenny kodeks nazywa występkami. Nie można więc nawet powiedzieć, że oskarżonym zarzucono zbrodnie stalinowskie, tylko co najwyżej – stalinowskie występki.
* * *
Miał to być drugi dzień przesłuchiwania świadków, ale z powodu wczorajszego odroczenia zaczęli zeznawać dopiero dzisiaj. Choć nikt tego nie planował, jako pierwszy za barierką dla świadków stanął Stanisław Skalski, spośród żyjących najbardziej znana ofiara Humera.
Kiedy Skalski po wojnie wrócił z Anglii, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego zarzuciło mu szpiegostwo.
– To bzdura – powiedział sądowi. – Nawet nie znałem języka konspiracyjnego. Nie wiedziałem, co to „kontakt", „skrzynka pocztowa". Nauczyli mnie tego dopiero w więzieniu.
Wspominał jedno z przesłuchań:
– W pokoju był Szymański, Serkowski, Humer i chyba Midro. Położyli mnie na stołku, ściągnęli spodnie. Strażnik stanął nade mną, kolanami ścisnął głowę. Wepchnęli mi dywan w usta i zaczęła się polka.
Humer ripostował: – A skąd pan znał moje nazwisko? Ja się nikomu nie przedstawiałem.
Po godzinie przesłuchania Skalski był wściekły. Oznajmił: – Czuję się wypytywany, jakbym to ja był oskarżonym. Tu się wszystko przeciąga. Kiedy ja byłem sądzony w latach pięćdziesiątych, to wezwano mnie na rozprawę, gdy podawano obiad, a jak wróciłem z wyrokiem śmierci, to jeszcze grochówka była ciepła. Chcę zniknąć z tej operetki.
Publiczność huknęła brawami. Przewodniczący składu sędziowskiego zagroził:
– Jeszcze jeden taki gest i każę opróżnić salę.
* * *
Podczas posiedzenia sądu Humer oświadczył:
– Po wczorajszej rozprawie zostałem pobity przez jedną panią. Gdy wyciągnął w drżącej dłoni kasetę wideo z zapisem zajścia, kobieta w średnim wieku podniosła triumfalnie obie ręce, krzycząc, że to ona biła.
– Zwracam się o wszczęcie sprawy karnej i zapewnienie mi wzmocnionej ochrony – powiedział Humer.
Publiczność krzyknęła:
– Dać mu ochronę w areszcie.
Humer ciągnął:
– Co innego, gdybym był młodszy, ale wczoraj obchodziłem siedemdziesiąte siódme urodziny.
* * *
Tego dnia sprawa przeciwko śledczym MBP trwała najdłużej ze wszystkich w olbrzymim kompleksie sądów na warszawskim Lesznie. Koło godziny szesnastej szatniarka wyznała wychodzącej publiczności:
– Wreszcie. Już tylko Humer wisi.
* * *
Instytut Pamięci Narodowej wciąż prowadzi śledztwa i wnosi akty oskarżenia związane z okresem polskiego stalinizmu. Ale żaden późniejszy proces nie rozpalił takich emocji jak sprawa Humera. W wolnej Polsce po 1989 roku proces Humera stał się symbolem sądowych rozliczeń z pierwszym powojennym okresem komunizmu.
Dziś większego znaczenia od karania sprawców nabrało ulżenie losowi rodzin ofiar stalinizmu. Wciąż trwają poszukiwania miejsc pochówku, w których potajemnie grzebano skazywanych w procesach politycznych. Jedno z najbardziej znanych to kwatera na Łączce przy murze Cmentarza Wojskowego na warszawskich Powązkach. Ale nadal wielu grobów nie udało się odnaleźć.
Kaci okresu stalinizmu nigdy nie dopomogli w ujawnieniu grobów swoich ofiar.
Książka Piotra Lipińskiego „Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych urzędu bezpieczeństwa" ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne 13 stycznia 2016 roku.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95