Gdyby jakimś cudem ocalał, powinien zostać umieszczony w „najgłębszej komnacie najwyższej wieży” niedawno otwartego Muzeum Historii Polski. Byłby to nasz skarb nad skarbami, coś jak Deklaracja niepodległości dla Amerykanów i ampułka ze świętym olejem, którym w Reims namaszczano królów Francji – wszystko w jednym. Każdy naród ma w swojej historii tylko jedną taką igłę, raz wbita w ziemię nie przestaje się obracać, nawlekać na siebie losów i postaci, zdarzeń i procesów. I już zawsze będzie w środku, nieusuwalna, choć z czasem znika z oczu pod wszystkimi tymi warstwami nici historii. Nie może być ideą, bitwą czy małżeństwem – to musi być przedmiot, rzecz. Jak ampułka czy kartka papieru. Początek jest równie niepozorny, co konkretny.
Czytaj więcej
Nie ma sensu wchodzić w spór z ludźmi, którzy negują sam jego przedmiot. Używają słów jak gwizdków (byle głośno, byle ostro, byle się niosło) i tak naprawdę tylko po to, by „pozostać w obiegu”. Bo kto nie wierzy w istnienie terytorium, podpisze się pod każdą mapą.
A na naszym początku był psałterz. Nie tylko dlatego, że był pierwszą książką, która znalazła się na terenach dzisiejszej Polski. Swoją, nie najmniejszą z ról odgrywa też to, kto go tu przyniósł. A zrobili to benedyktyni, którzy początek, zaczynanie wszystkiego od nowa, mają wpisany w swoją regułę mocniej niż którykolwiek z jej artykułów. Nie tylko dlatego, że byli pierwsi i od nich liczymy tę wielką misję ratunkową europejskiej cywilizacji, którą kontynuowały kolejne zakony. Bo uczniowie Benedykta nie ocalali – bardziej przypominali dzieci wybiegające na plażę po trwającym całą noc sztormie, podnoszące z piasku wszystko to, co wyrzuciło morze, by następnie zanieść te skarby do jednej z urządzanych w lesie „baz”. Tym właśnie, ośrodkami dziecięcej zabawy, były pierwsze zakony. Opuszczali miasta nie jak przestraszeni uciekinierzy, ale jak mali chłopcy, których ostatecznie znudziły sprawy dorosłych. Bo właśnie taki był też Benedykt, który uciekł od Rzymu, miasta, cywilizacji jeszcze jako dziecko. I we wszystkim, co dziecinne – zapale, pasji, nadziei, poezji – poczęty został ten zakon. Europa ożyła, bo pozwoliła przyjść do siebie tym ubranym w czarne habity dzieciom. Z tego samego powodu ożywiła się, przebudziła z pogańskiego letargu jakiegoś dziwnego półistnienia Polska.
Opuszczali miasta nie jak przestraszeni uciekinierzy, ale jak mali chłopcy, których ostatecznie znudziły sprawy dorosłych. Bo właśnie taki był też Benedykt, który uciekł od Rzymu, miasta, cywilizacji jeszcze jako dziecko
Ale psałterz był też na początku z innego powodu. Ów pierwszy, otwarty w którąś z liturgicznych godzin (stawiam, że były to nieszpory, ale nie wiem dlaczego) po przekroczeniu granic państwa Mieszka przez benedyktyńskich misjonarzy egzemplarz powinien być dzisiaj artefaktem naszego istnienia. Symbolem, wokół którego obracać, nawlekać nań powinno się w Polsce wszystko inne. Gdyby przetrwał, posiadałby ten status jeszcze z jednej przyczyny. Takiej mianowicie, że w psałterzu jest wszystko. Każda ludzka historia, każdy nasz lęk i zachwyt, pełne spektrum doświadczeń jest tu uchwycone celniej niż gdziekolwiek indziej. Psałterz nie rozwodzi się nad bólem – pokazuje, co z nim zrobić. Nie pławi się w chwale – oddaje ją Bogu. Potrafi być tak radosny, bo wie (tym wewnętrznym, osobnym rodzajem wiedzy posiadanej tylko przez opowieści), że radość wkrótce się skończy. Jak wszystko inne, jest fragmentem, jest po coś.