Świat w 2024 r. Same katastrofy i jeden promyk nadziei

Rosja jest w natarciu w Ukrainie, Donald Trump ma coraz większe szanse na zdobycie Białego Domu, a populizm jest w Europie na fali. Tylko załamanie chińskiego autorytarnego modelu rozwoju daje u progu 2024 r. powody do wiary w pomyślną przyszłość demokracji.

Aktualizacja: 01.01.2024 05:13 Publikacja: 29.12.2023 10:00

W przemówieniu do narodu w połowie grudnia Władimir Putin zapowiedział, że mimo gigantycznych kosztó

W przemówieniu do narodu w połowie grudnia Władimir Putin zapowiedział, że mimo gigantycznych kosztów tej wojny dla Rosji, cel pozostaje wciąż ten sam: pełne podporządkowanie Kremlowi całej Ukrainy

Foto: Alexander NEMENOV / AFP

Czy Władimir Putin zaryzykuje i przekroczy granice NATO? To pytanie jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się niepoważne. Ale już takie nie jest. Do takiego właśnie scenariusza radzili szykować się Polsce czołowi znawcy spraw bezpieczeństwa w trakcie debaty zorganizowanej na początku grudnia przez „Rzeczpospolitą” i Fundację Kazimierza Pułaskiego.

Bo też świat staje w obliczu tego, co Anglosasi zwykli nazywać „perfect storm”: zespół fatalnych okoliczności, z których trudno znaleźć dobre wyjście. Po raz pierwszy od rozpoczęcia 24 lutego 2022 r. inwazji na Ukrainę Władimir Putin ma realną szansę wygrać tę wojnę. Ale na jej zakończenie będzie jednak zapewne czekał przynajmniej do stycznia 2025 r., kiedy to, jak ma nadzieję, urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych obejmie Donald Trump. Jednak służy mu też dynamika polityczna w Unii Europejskiej. Zwycięstwo liberalnej demokracji nad nacjonalistycznym populizmem w Polsce było wyjątkiem. W Holandii do przejęcia urzędu premiera szykuje się lider skrajnie prawicowej Partii Wolności Geert Wilders. Nie kryje on niechęci do Unii. W nadchodzącym roku wybory w Belgii również wygra skrajna prawica (wszystko na to wskazuje), stawiając pod znakiem zapytania samo istnienie 194-letniego królestwa. W Hiszpanii rząd Pedra Sancheza, uzależniony od poparcia katalońskich nacjonalistów, jest słaby. A Francja wydaje się coraz bardziej pogodzona z przejęciem w 2027 r. Pałacu Elizejskiego przez Marine Le Pen, liderkę Zjednoczenia Narodowego. Kraj traktuje ostatnie trzy lata rządów Emmanuela Macrona jako okres przejściowy, czas do przeczekania, gdzie pozbawiony większości w Zgromadzeniu Narodowym prezydent już nic wielkiego nie zrobi. Nawet Niemcy, których siła gospodarcza i stabilność polityczna ratowały zjednoczoną Europę, choćby w czasie wielkiego kryzysu finansowego sprzed 12 lat, są teraz pogrążone w głębokim kryzysie. W tej sytuacji Kreml, licząc na pasywność porwanej przez izolacjonistyczne demony Ameryki oraz paraliż samej Unii, może zdecydować się na serio przetestować gwarancje bezpieczeństwa NATO, nie ograniczając się już wyłącznie do wojny hybrydowej.

Czytaj więcej

Tylko taki szaleniec jak Javier Milei uratuje Argentynę

Wszystko poszło nie tak

Po katastrofalnej porażce ofensywy na Kijów zimą i wiosną 2022 r. rosyjskie wojska były w odwrocie. Wydawało się też, że w ciągu kilku miesięcy rosyjska gospodarka załamie się pod ciężarem zacieśniających się sankcji gospodarczych. Amerykanie i Europejczycy, w tym przede wszystkim Niemcy, zbyt długo wahali się jednak z dostarczeniem Ukraińcom ciężkiego uzbrojenia. Obawiali się „sprowokowania” Moskwy i skłonienia jej do użycia broni jądrowej. Odkryli też, że ich własne arsenały są puste, w szczególności gdy idzie o amunicję.

Czy winny był zachodni wywiad, który w ostatnich latach nie alarmował o przygotowaniach do podjęcia wojny przez Putina? Bardziej prawdopodobne jest to, że ani Biały Dom, ani unijni przywódcy nie chcieli słuchać swoich służb, bo to musiałoby oznaczać porzucenie wygodnego życia opartego na „dywidendzie pokoju”.

Po pierwszym szoku Rosja znakomicie wykorzystała tę słabość sojuszników Ukrainy. Na tyle umocniła się na zdobytych terytoriach, że ukraińska kontrofensywa latem 2023 r. nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Putin zrozumiał też, że jeśli ta wojna ma zakończyć się zwycięstwem Rosji, to nie wydarzy się to przy pomocy jednej spektakularnej ofensywy, lecz dzięki wieloletnim zmaganiom z Zachodem o to, kto jest bardziej wytrzymały.

Dziś Kreml wygrywa tę wojnę w terenie, bo w warunkach brutalnej dyktatury Rosja jest gotowa tolerować ogromne straty w ludziach. Kraj przestawił się na gospodarkę wojenną, przez co jest w stanie dostarczać na front coraz większą liczbę nowego sprzętu i amunicji.

W tym samym czasie wsparcie Zachodu zawodzi. W grudniu amerykański prezydent Joe Biden nie był w stanie przeforsować przez Kongres wartego 61 mld dolarów pakietu pomocy wojskowej i finansowej dla Ukrainy. Departament Stanu alarmuje, że pieniądze skończą się w ciągu kilku tygodni.

Podobną porażką skończył się też szczyt Unii Europejskiej 13 grudnia. Węgierski premier Viktor Orbán zawetował na nim pakiet 50 mld euro dla Ukraińców na następne cztery lata, czyli w przeliczeniu jakieś 100 złotych rocznie na mieszkańca Wspólnoty. Co prawda w styczniu ma zostać zwołane kolejne spotkanie w celu próby uzgodnienia pomocy dla Kijowa, ale jest jasne, że i w UE słabnie entuzjazm do wspierania walki z Rosją.

Decyzja przywódców 26 krajów Unii (bez udziału Orbána) o rozpoczęciu rokowań akcesyjnych, nieśmiało nazwana przez niektórych „historyczną”, ma w tym kontekście charakter tylko symboliczny. Nie jest bowiem pewne, czy za kilkanaście lat, kiedy sprawa nabierze realnych kształtów, państwo to pozostanie suwerenne. W przemówieniu do narodu w połowie grudnia Władimir Putin zapowiedział, że mimo gigantycznych kosztów tej wojny dla Rosji, cel pozostaje wciąż ten sam: pełne podporządkowanie Kremlowi całego zaatakowanego kraju. Chodzi też przecież o rezygnację przez rząd w Kijowie z planów przystąpienia do NATO, ograniczenie wielkości ukraińskiej armii oraz ustanowienie na czele władz „przychylnej” Moskwie ekipy.

Rosja może wygrać

Nadchodzący rok rozstrzygnie, na ile te plany są realne. W lipcu w Waszyngtonie spotykają się przywódcy sojuszu atlantyckiego. Wątpliwe jednak, aby wyszli poza tradycyjną linię wobec Ukrainy, obowiązującą już od podobnego spotkania w Bukareszcie w 2008 r., czyli obietnicy bez pokrycia, że kraj ten kiedyś stanie się członkiem sojuszu. „To nie jest żadne zobowiązanie na serio” – usłyszeliśmy od wysokiej rangi dyplomaty w Kwaterze Głównej NATO.

Nie tylko w krajach paktu nie ma woli ryzykowania bezpośredniej konfrontacji z Moskwą, ale na cztery miesiące przed wyborami Joe Biden nie będzie miał wystarczająco silnej pozycji, aby wymusić na swoich partnerach znaczące rozstrzygnięcia na rzecz Ukraińców. A i on sam w zdominowanym przez nastroje izolacjonistyczne społeczeństwie nie zamierza ryzykować dalszego osłabienia notowań w sondażach zbytnim angażowaniem się na rzecz Wołodymyra Zełenskiego. To jednak spowoduje, że integracja Ukrainy z euroatlantyckimi strukturami bezpieczeństwa stanie się jeszcze mniej prawdopodobna.

Ale i w terenie trudno u progu 2024 r. spodziewać się dobrych wiadomości dla Ukraińców. Działania zaczepne ograniczyli do południowej części frontu, i to tylko w wymiarze symbolicznym. W Donbasie to Rosjanie powoli, ale systematycznie, posuwają się na zachód. Eksperci nie spodziewają się, żeby w nadchodzącym roku Putin zdecydował się na szeroką ofensywę w Ukrainie – zbyt dobrze pamięta porażkę uderzenia na Kijów na początku 2022 r., co wstrząsnęło zbudowanym przez niego reżimem. Można natomiast spodziewać się mozolnego i okupionego ogromną daniną krwi przejmowania kolejnych miejscowości takich jak Słowiańsk czy Kramatorsk, aby w końcu, być może dopiero w 2025 lub w 2026 r., rosyjska armia dotarła do miasta Dnipro i linii Dniepru.

Czytaj więcej

Zagraniczna prasa cieszy się ze zwycięstwa Donalda Tuska

Ameryka odwraca się od Europy

Tu wiele jednak zależy od ewolucji sytuacji politycznej na Zachodzie. Na dziesięć miesięcy przed wyborami sondaże w Stanach Zjednoczonych nie sprzyjają demokratom. Szanse Joe Bidena na zwycięstwo maleją, bo wielu Amerykanów ma poczucie, że ich sytuacja finansowa pogorszyła się przez drożyznę. Dość powszechne za oceanem jest też wrażenie, że obecny prezydent nie ma wystarczających sił, aby przez kolejne cztery lat rządzić krajem. Jego ewentualnej następczyni, Kamali Harris, brakuje zaś do tego kompetencji i doświadczenia. Problem w tym, że demokraci nie mają alternatywnego kandydata, na wypadek gdyby na kilka tygodni czy nawet miesięcy przed datą głosowania jakiś poważny problem zdrowotny czy znaczący błąd polityczny ostatecznie skompromitował kandydaturę Bidena.

W tej sytuacji los świata może de facto znajdować się w rękach amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Na Donaldzie Trumpie ciąży blisko 90 zarzutów karnych w sądach stanów Nowy Jork, Floryda i Georgia, a także na poziomie federalnym. Te ostatnie są najpoważniejsze: chodzi o próbę sfałszowania wyborów i dokonania zamachu stanu 6 stycznia 2021 r. Czy sędziowie zdecydują się skazać za to Trumpa na karę więzienia? Ciężar odpowiedzialności spoczywający na ich barkach jest ogromny, bo w historii USA precedensu nie było, a dwie trzecie wyborców republikańskich szczerze wierzy, że Biden jest uzurpatorem. Całkiem realne jest więc ryzyko, że wyrok skazujący doprowadziłby w Ameryce do zamieszek, może wręcz wojny domowej. Co prawda nawet z wyrokiem Trump mógłby nadal brać udział w wyborach, ale czy byłby je w stanie wygrać w takich okolicznościach?

Nadal najbardziej prawdopodobny scenariusz zakłada, że miliarder powróci do Białego Domu. Co by to oznaczało dla świata? I dla samej Ameryki?

Z pewnością byłoby to doświadczenie o wiele trudniejsze niż pierwsza kadencja Trumpa, kiedy właściwie improwizował, gdyż był wręcz zaskoczony zwycięstwem. Teraz już buduje ekipę, i to złożoną ze znacznie bardziej radykalnych współpracowników niż ci, z którymi pracował poprzednio. Blokując w Kongresie pomoc dla Ukrainy, pokazuje, że jego zapowiedź „zakończenia wojny w 24 godziny” i porozumienia się z Putinem nie jest tylko propagandowym hasłem. Trump zamierza też wprowadzić 10-procentowe (wyższe dla wybranych państw) powszechne cło importowe, wysadzając w powietrze cały powojenny system otwartej wymiany handlowej. Chce „rozprawić się” z tymi instytucjami, które nie uznały jego zwycięstwa wyborczego w listopadzie 2020 r. Jak mówił „Plusowi Minusowi” dyrektor warszawskiego oddziału German Marshall Fund Michał Baranowski, może więc dojść do „ciekawej” sytuacji, w której w relacjach polsko-amerykańskich to Warszawa będzie lepiej przestrzegała zasad państw prawa niż Waszyngton.

Hinduska demokracja

Z pewnością jednak największe obawy wolnego świata wiążą się z tym, że nowy prezydent wyprowadzi Stany Zjednoczone z NATO albo przynajmniej zapowie, że nie zamierza bronić Europy przed ewentualną napaścią ze Wschodu. Sygnały o takich zamiarach Trumpa pojawiły się już w 2018 r., ale wówczas jego otoczenie zapobiegło ich realizacji. Tym razem jednak może zabraknąć sekretarza stanu czy sekretarza obrony, którzy mieliby wystarczająco dużo determinacji, aby postawić się prezydentowi.

Czy Europa jest gotowa na taki scenariusz? Z pewnością nie. Plany rozbudowy europejskiej polityki obronnej zasadniczo pozostają na papierze. Tarcza przeciwrakietowa, której budowę podjęły Niemcy w opozycji do Francji, dobrze pokazuje, jak bardzo Unii brakuje nie tylko środków i technologii, ale też podstawowej koordynacji.

Niemniej niepokojąca jest też dynamika polityczna w Europie. W czerwcu Belgię czekają wspomniane już wybory, których faworytami we Flandrii są skrajnie prawicowe i secesjonistyczne ugrupowania Vlaams Belang i N-VA, a na południu nie mniej radykalna, ale komunistyczna PTB. A to tylko jeden z wielu przykładów sukcesów populizmu, którego zakładnikiem jest coraz więcej państw Unii. Innym jest coraz bliższa współpraca gaullistowskich Republikanów, a nawet lewicowej koalicji Nupes Jean-Luc Mélenchona ze Zjednoczeniem Narodowym Marine Le Pen. Powoduje ona, że Francja Emmanuela Macrona staje się w coraz większym stopniu krajem niesterownym, a przynajmniej niezdolnym do przeprowadzenia poważniejszych reform. W takich warunkach wizja otwarcia unijnych traktatów w celu przygotowania Wspólnoty do przyjęcia Ukrainy, Mołdawii i sześciu państw zachodnich Bałkanów staje się zupełnie nierealna.

Walka o uratowania liberalnej demokracji rozgrywać się jednak będzie w nadchodzącym roku także, a nawet głównie, poza granicami zjednoczonej Europy. W kwietniu i maju do urn pójdzie 900 mln spośród 1,4 mld Hindusów. Absolutnym faworytem wyborów parlamentarnych największej demokracji globu pozostaje rządząca krajem Bharatiya Janata Party (BJP) Narendry Modiego. Jej podstawowym atutem jest popularność samego premiera, który cieszy się aprobatą 78 proc. obywateli.

Tyle że znana z Węgier i do niedawna z Polski polityka będąca mieszanką nacjonalizmu i hojnych zabezpieczeń socjalnych jest też poważnym zagrożeniem dla hinduskiej demokracji. Amerykański Freedom House już zakwalifikował Indie (podobnie jak Węgry) do „częściowych demokracji”. Dalsza zmiana w tym kierunku zasadniczo zmieni równowagę między wolnym i autorytarnym światem. Tym bardziej że w walce Zachodu z Rosją i Chinami o względy Globalnego Południa te dwa ostatnie kraje odnoszą zaskakujące sukcesy, choćby w Brazylii, która nie przyłączyła się do sankcji nałożonych na Moskwę po inwazji na Ukrainę.

Czytaj więcej

A co, jeśli Donald Trump naprawdę trafi do więzienia?

Decydujące pytanie

Ten dość ponury dla przyszłości liberalnej demokracji obraz rozświetlają jednak doniesienia z Chin. Jeszcze niedawno eksperci zastanawiali się, jak szybko gospodarka tego kraju (18 bln dol.) prześcignie Amerykę (27 mld dol.). Dziś o tych prognozach już nie słychać. Po zniesieniu restrykcji covidowych nie nastąpiło szybkie odbicie ekonomii w tym kraju. Przeciwnie, Moody’s przewiduje, że w 2024 r. chińska gospodarka będzie rozwijała się w miernym tempie 4 proc. Amerykańska agencja szykuje się też do obniżenia noty wiarygodności kredytowej Państwa Środka. Pompowany od lat przez władze rynek nieruchomości załamał się, eksport kuleje, bo od Stanów po Unię coraz więcej państw ma dość nierównych reguł współpracy z Chinami.

Pod względem poziomu życia na mieszkańca Państwo Środka prezentuje się podobnie jak Białoruś, czyli słabo. Wygląda na to, że trudno jest zbudować wysoko rozwiniętą gospodarkę bez niezależnego sądownictwa czy systemu finansowego oraz z władzą, która nie podlega kontroli społecznej. Gdy kończą się proste rezerwy, załamuje się i rozwój kraju. Typowe dla schyłkowego okresu Związku Radzieckiego przypadłości, jak masowa korupcja, ogromne marnotrawstwo zasobów czy błędne decyzje inwestycyjne, dręczą i niszczą Chiny. A coraz większe represje reżimu Xi Jinpinga powstrzymują rozwój karier utalentowanych ludzi.

Pozostaje pytanie o Tajwan. Czy z narastających kłopotów kraju chiński przywódca wyciągnie wniosek, że nie stać go na inwazję wyspy, czy wręcz przeciwnie, uzna, że taka wojna jest dobrą okazją do skonsolidowania narodu wokół komunistycznej władzy. I przy okazji odciągnie jego uwagę od problemów dnia codziennego? To mogą być najważniejsze pytania, na jakie da odpowiedź rok 2024.

Czy Władimir Putin zaryzykuje i przekroczy granice NATO? To pytanie jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się niepoważne. Ale już takie nie jest. Do takiego właśnie scenariusza radzili szykować się Polsce czołowi znawcy spraw bezpieczeństwa w trakcie debaty zorganizowanej na początku grudnia przez „Rzeczpospolitą” i Fundację Kazimierza Pułaskiego.

Bo też świat staje w obliczu tego, co Anglosasi zwykli nazywać „perfect storm”: zespół fatalnych okoliczności, z których trudno znaleźć dobre wyjście. Po raz pierwszy od rozpoczęcia 24 lutego 2022 r. inwazji na Ukrainę Władimir Putin ma realną szansę wygrać tę wojnę. Ale na jej zakończenie będzie jednak zapewne czekał przynajmniej do stycznia 2025 r., kiedy to, jak ma nadzieję, urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych obejmie Donald Trump. Jednak służy mu też dynamika polityczna w Unii Europejskiej. Zwycięstwo liberalnej demokracji nad nacjonalistycznym populizmem w Polsce było wyjątkiem. W Holandii do przejęcia urzędu premiera szykuje się lider skrajnie prawicowej Partii Wolności Geert Wilders. Nie kryje on niechęci do Unii. W nadchodzącym roku wybory w Belgii również wygra skrajna prawica (wszystko na to wskazuje), stawiając pod znakiem zapytania samo istnienie 194-letniego królestwa. W Hiszpanii rząd Pedra Sancheza, uzależniony od poparcia katalońskich nacjonalistów, jest słaby. A Francja wydaje się coraz bardziej pogodzona z przejęciem w 2027 r. Pałacu Elizejskiego przez Marine Le Pen, liderkę Zjednoczenia Narodowego. Kraj traktuje ostatnie trzy lata rządów Emmanuela Macrona jako okres przejściowy, czas do przeczekania, gdzie pozbawiony większości w Zgromadzeniu Narodowym prezydent już nic wielkiego nie zrobi. Nawet Niemcy, których siła gospodarcza i stabilność polityczna ratowały zjednoczoną Europę, choćby w czasie wielkiego kryzysu finansowego sprzed 12 lat, są teraz pogrążone w głębokim kryzysie. W tej sytuacji Kreml, licząc na pasywność porwanej przez izolacjonistyczne demony Ameryki oraz paraliż samej Unii, może zdecydować się na serio przetestować gwarancje bezpieczeństwa NATO, nie ograniczając się już wyłącznie do wojny hybrydowej.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi