I jedni, i drudzy chyba nie docenili tego, co stało się w Polsce. W niedzielny wieczór 15 października „Financial Times” pisał o „najważniejszych wyborach w Unii Europejskiej w tym roku”. „Le Monde” podkreślał, że „przed tak kluczowym rozstrzygnięciem sami Polacy nie stanęli od 1989 roku”. Wydaje się jednak, że stało się jednocześnie i jedno, i drugie: w skali całej zjednoczonej Europy nie było wyborów o podobnej wadze od wielu lat, przynajmniej od referendum rozwodowego w Wielkiej Brytanii w 2016 r.
Polska, jeden z pięciu największych krajów Unii, zależnie od wyniku głosowania albo mogła się znaleźć na drodze, która prowadziłaby z pewnym prawdopodobieństwem nawet do wyjścia ze Wspólnoty, albo wybrać ścieżkę, która w krótkim czasie pozwoliłaby jej dołączyć do francusko-niemieckiego tandemu decydującego o losach UE. Stała na rozdrożu, gdzie jeden znak wskazywał na wschodnie satrapie bez rządów prawa i demokracji, a drugi zachęcał do powrotu do integracji z zachodnią Europą.
Czytaj więcej
Walka z zanieczyszczeniem środowiska schodzi w Europie na drugi plan, bo rządy największych krajów widzą, że wyborcy obciążeni kosztami proekologicznej polityki zwracają się ku radykałom. Wobec groźby utraty władzy na rzecz populistów blednie nawet wizja katastrofy klimatycznej.
Dziennikarze przecierają oczy
Po ugruntowaniu przez Viktora Orbána władzy w wyborach na Węgrzech w zeszłym roku to samo zrobił w maju w Turcji Recep Erdogan, a we wrześniu Słowacy przywrócili do władzy chcącego wzorować się na Budapeszcie i Ankarze Roberta Ficę. Władze wielu krajów Unii, gdzie siły radykalne również są na fali, obawiały się więc niemożliwej do powstrzymania fali, która zmiecie liberalne, umiarkowane rządy.
„Polska pokazała, że zduszenie liberalnej demokracji nie ma w sobie nic nieodzownego, a mobilizacja na rzecz wolności w końcu przynosi owoce” – napisała w „The Atlantic” Anne Applebaum, znana publicystka, prywatnie żona polityka PO Radosława Sikorskiego.