Tylko taki szaleniec jak Javier Milei uratuje Argentynę

Wysadzenie w powietrze banku centralnego, likwidacja edukacji publicznej, zamknięcie większości ministerstw… Nie wiadomo, który z pomysłów Javiera Milei jest najbardziej szalony. Ale prawdziwa tragedia zdarzy się, jeśli żaden nie zostanie wprowadzony w życie.

Publikacja: 01.12.2023 17:00

Zwolennik argentyńskiego kongresmana i kandydata na prezydenta Javiera Mileiego, trzyma podczas wiec

Zwolennik argentyńskiego kongresmana i kandydata na prezydenta Javiera Mileiego, trzyma podczas wiecu wyborczego w San Martin w prowincji Buenos Aires w Argentynie gigantyczny 100-dolarowy banknot z jego twarzą, 25 września 2023 r.

Foto: Luis ROBAYO/AFP

Dzień po wyborach prezydenckich, w poniedziałek 20 listopada, giełda w Buenos Aires zareagowała z entuzjazmem na wiadomość, kto zostanie nowym przywódcą Argentyny. Notowania niektórych argentyńskich spółek na Wall Street skoczyły zaś o 40 proc. Do tej pory wśród inwestorów powszechna była opinia, że na ten kraj można machnąć ręką: nigdy się nie zmieni. Czyż w ciągu ostatnich 90 lat, w przerwach między sześcioma wojskowymi zamachami stanu, Argentyńczycy nie wybrali dziewięciu peronistycznych prezydentów: zwolenników swoistej mieszanki populistycznego nacjonalizmu i socjalistycznej rozrzutności wspieranej przez związki zawodowe? A przecież to właśnie ta ideologia przemieniła ten niegdyś jeden z najbogatszych krajów świata w bankruta.

Czytaj więcej

Kataloński i baskijski stanowią element wywrotowy – te języki mogą nawet zdestabilizować Unię Europejską

Nie ma miejsca na półśrodki

W kampanii wyborczej Milei zapowiadał wszystko poza kontynuacją dotychczasowego porządku. Rywali, jak burmistrza Buenos Aires Horacia Rodrigueza Larretę, nazywał „kawałkiem gówna”, paląc przy tym mosty do jakiegokolwiek porozumienia z dotychczasowym establishmentem. Z piłą łańcuchową w ręku pokazywał, jak przeprowadzi końską kurację odchudzającą peronistycznego państwa. Wydatki publiczne za jego rządów mają spaść o połowę, do trudnych do wyobrażenia 15 proc. dochodu narodowego. A to wszystko za sprawą likwidacji publicznej służby zdrowia i edukacji: każdy otrzyma w zamian talony do wykorzystania w prywatnych szpitalach, przychodniach i na uczelniach. Lista prywatyzowanych przedsiębiorstw ma objąć wszystkie 23 konglomeraty państwowe.

Jednocześnie Milei chce zalegalizować handel ludzkimi narządami, a zdelegalizować aborcję. Zamiast policji przywróceniem porządku publicznego ma zająć się wojsko i to pomimo tego, że równocześnie zwycięzca wyborów zapowiedział poluzowanie dostępu do broni.

Ale wisienką na torcie programu ekonomisty, który sam siebie nazywa „anarchokapitalistą”, jest likwidacja peso, tego „odchodu, który udaje, że jest walutą narodową”. Jego miejsce ma zająć amerykański dolar. A uwolniony od swoich konstytucyjnych zadań bank centralny ostatecznie zostanie „wysadzony w powietrze”. Argentyna znajduje się w stanie terminalnym. Nie ma miejsca na gradualizm – zapewniał przed wyborem Milei.

Pomysłodawcą „dolaryzacji” gospodarki jest profesor ekonomii na Uniwersytecie Cema w Buenos Aires Emilio Ocampo. – Jesteśmy tak uzależnieni od inflacji jak narkoman od środków odurzających. Trzeba więc działać radykalnie – tłumaczył.

I faktycznie, w przeszłości półśrodki nie zdały się na wiele. Carlos Menem, prawicowy peronista (taka odmiana w argentyńskiej polityce też istnieje), który był prezydentem kraju w latach 1989–1999 r., powiązał sztywnym kursem peso i dolara (w stosunku 1:1) i uruchomił szeroki program prywatyzacji „sreber rodowych państwa”. Jednak nie uwolnił się od dziedzictwa polityki zapoczątkowanej jeszcze latach 40. XX w. przez Juana Perona: masowych subwencji socjalnych uzupełnianych wysokimi cłami ochronnymi mającymi utrzymać poparcie argentyńskiego proletariatu. Wahania Menema doprowadziły w końcu do gwałtownej dewaluacji peso, co uniemożliwiło zbicie inflacji: niemająca środków na osłony socjalne władza uciekała się do masowego drukowania pieniędzy. Tylko w ciągu minionych dwóch dekad wydatki publiczne skoczyły z 22 do 38 proc. PKB, deficyt budżetowy urósł do 10 proc. dochodu narodowego, a inflacja dobiła w listopadzie do 143 proc. w skali roku.

– Po tylu latach oszustw tylko oddanie zwierzchnictwa niezależnej władzy monetarnej, jaką jest amerykańska Rezerwa Federalna, przywróci zaufanie Argentyńczyków do używanego przez nich pieniądza – przekonywał Ocampo.

Widmo hiperinflacji

Tyle że już w pierwszych dniach po wyborach w Buenos Aires gruchnęła wiadomość, że prof. Ocampo nie zgadza się na objęcie sterów banku centralnego z zadaniem „wysadzenia go w powietrze”. Misja go przerosła? Pierwszym problemem jest to, że kasa państwa jest pusta. Jeśli wziąć pod uwagę zobowiązania, jakie zaciągnął bank centralny wobec międzynarodowych instytucji finansowych, jego bilans wynosi około minus 10 mld dolarów. Amerykańskich nominałów po prostu nie ma, chyba że liczyć te zgromadzone przez obywateli w materacach. Tymczasem, jak szacują eksperci, dolaryzacja argentyńskiej gospodarki wymagałaby około 40 mld dolarów w gotówce. Żaden zagraniczny inwestor nie pożyczy zaś takich środków państwu, które tyle razy ogłaszało bankructwo i nie spłacało swoich zobowiązań.

Drugim problemem jest potrzeba zlikwidowania dotychczasowego złożonego systemu kontroli walutowych, których elementem jest oficjalny kurs wymiany peso (350 za dolara) i ten realny, czarnorynkowy (około 1100 za dolara) oraz legalny limit wymiany waluty narodowej wynoszący odpowiednik 200 dolarów miesięcznie. Milei nie bez racji tłumaczy, że tylko zniesienie tych ograniczeń i urealnienie wartości peso umożliwi podejmowanie racjonalnych decyzji inwestycyjnych i powrót do wzrostu gospodarczego. – Im szybciej to zrobimy, tym krócej będzie trwał ten ból – mówił już po wyborze na urząd prezydenta.

Jednak po latach państwowego interwencjonizmu wprowadzenie wolnej wymiany spowoduje (przynajmniej w pierwszym okresie) skokowy wzrost kosztów importu, a więc i cen. Dobrze pamięta to Polska, gdy 1 stycznia 1990 roku „szokową terapię” uruchomił Leszek Balcerowicz. W warunkach argentyńskich operacja ta byłaby jednak o wiele bardziej dotkliwa. Oznaczałaby poważne ryzyko hiperinflacji i dalszej pauperyzacji społeczeństwa w kraju, gdzie i tak już 40 proc. mieszkańców żyje poniżej progu nędzy. Wówczas prawdopodobnie wybuchłyby masowe manifestacje: peroniści już cztery pokolenia temu nauczyli Argentyńczyków, jak skutecznie protestować na ulicy.

Czytaj więcej

Ukraińcy wycieńczeni, Amerykanie tracą cierpliwość. A Rosja robi to, co zwykle

Jeszcze większa nędza

We wrześniu w długiej rozmowie z tygodnikiem „The Economist” Milei tłumaczył, że został „anarchokapitalistą” po doświadczeniach z kryzysu finansowego w 2008 roku, który dotkliwie uderzył w Argentynę. Chodzi o sposób myślenia przyjęty jeszcze w latach 50. XX wieku przez amerykańskiego ekonomistę Murraya Rothbarda. Jego podstawą są dobrowolnie zawierane przez obywateli kontrakty na zakup podstawowych towarów i usług. W ten sposób możliwe byłoby, jeśli nie zlikwidowanie, to przynajmniej radykalne ograniczenie przesiąkniętego korupcyjnymi układami peronistycznego państwa.

Dość powiedzieć, że tylko w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi rywal Milei Sergio Massa, dotychczasowy minister gospodarki u peronistycznego prezydenta Alberto Fernandeza, obiecał subwencje socjalne dla emerytów i samozatrudnionych odpowiadające aż 1 proc. PKB kraju. Ponadto zapowiedział zlikwidowanie podatku dochodowego dla 99 proc. robotników przemysłowych, jeśli to on wprowadzi się na kolejne lata do Casa Rosada, oficjalnej rezydencji głowy państwa w Buenos Aires.

Jednak podobnie jak w przypadku dolaryzacji gospodarki, dokładniejsza analiza programu Milei i tu prowadzi w stronę trudnych do przezwyciężenia przeszkód. Przyszły prezydent chce zastąpić dotychczasowy system darmowej, publicznej edukacji i służby zdrowia instytucjami prywatnymi. Argentyńczycy otrzymaliby od państwa wspomniane kupony, którymi płaciliby za naukę dla swoich dzieci czy wizyty w przychodniach i szpitalach. Tyle że tak kolosalna reforma jest możliwa do przeprowadzenia tylko na przestrzeni wielu lat i przy absolutnej większości w parlamencie, którą Milei nie dysponuje.

Innym, ale już o wiele skromniejszym sposobem na zmniejszenie ciężaru państwa, ma być likwidacji całego wachlarza subwencji, w tym tych do usług transportowych, elektryczności czy ciepłej wody. Dziś pochłaniają one 2 proc. dochodu narodowego. Jednocześnie nowy prezydent zamierza uwolnić system wynajmu mieszkań. Teraz czynsz może być regulowany wyłącznie w peso i podnoszony jedynie dwa razy do roku i to o określoną przez władzę wielkość. Skutek: chroniczny brak wolnych lokali w Buenos Aires i innych miastach kraju.

Niemniej podobnie jak ta dotycząca uwolnienia kursu walut taka reforma będzie miała bardzo poważne skutki socjalne. Spowoduje drastyczny spadek poziomu życia. Zanim ruszy rozwój gospodarczy, Argentyna przejdzie przez okres jeszcze większej niż teraz nędzy. Obecnie nikt nie wie, jak duża część społeczeństwa zaciśnie zęby i powstrzyma się w takiej sytuacji przed próbą obalenia rządu siłą. Na szczęście inaczej niż w większości krajów Ameryki Łacińskiej instytucje demokratycznego państwa wydają się tutaj na tyle silne, że ryzyko ponownego przejęcia władzy przez armię zdaje się być niewielkie.

Układy z peronistami

Utworzona ledwie dwa lata temu partia Milei La Libertad Avanza (Wolność Idzie do Przodu) skoczyła niczym rakieta w sondażach poparcia. Ale i to nie wystarczyło, aby nowy prezydent miał solidne zaplecze dla swojej polityki w Kongresie Narodowym. Jego ugrupowanie ma tylko 10 proc. mandatów w Senacie i 15 proc. w Izbie Deputowanych. W tym niezwykle zdecentralizowanym kraju, jakim jest Argentyna, nie udało się też przejąć stanowiska ani jednego z 24 gubernatorów. To wciąż jest reduta peronizmu, która będzie blokować zmiany.

Jeszcze przed drugą turą wyborów kandydaturę Milei poparł wywodzący się z liberalnej prawicy prezydent z lat 2015–2019 Mauricio Macri i jego kandydatka z pierwszej tury w walce o najwyższy urząd w państwie Patricia Bullrich. Dzięki temu libertariański ekonomista uzyskał niemal 56 proc. głosów i z łatwością pokonał Massę.

Już po tym zwycięstwie w hotelu w centrum Buenos Aires, który pełnił rolę sztabu wyborczego Javiera Milei, pojawił się Macri. To była rozmowa, która pozwoliła na sformalizowanie sojuszu obu polityków. Prezydent elekt zgodził się, aby część polityków związanych z jego poprzednikiem objęła ważne stanowiska w nowym rządzie. Razem z posłami i senatorami Juntos por el Cambio (Razem na rzecz Zmian), partią Macriego, poparcie dla programu zmian w parlamencie się podwaja. To jednak wciąż za mało, aby Milei miał tu większość. Powstaje więc kwestia szukania przez prezydenta elekta poparcia wśród bardziej liberalnych peronistów. To jednak z konieczności oznacza wejście w grząskie układy, które bardzo utrudnią wprowadzenie reform.

Przedsmakiem tych kłopotów jest zapowiedź strajku generalnego związków zawodowych działających w Aerolineas Argentinas. Grożą nim, jeśli dojdzie do skutku zaplanowana przez Milei prywatyzacja narodowego przewoźnika.

Atak na Franciszka

Już sama ceremonia zaprzysiężenia nowej głowy państwa 10 grudnia może okazać się pełna niespodzianek. Tradycyjnie bierze w niej udział prezydent Brazylii. Ten wielki sąsiad z północy to najważniejszy partner gospodarczy Argentyny. Jednak Milei wielokrotnie obrażał Ignacia Lulę da Silvę, nazywając go na przykład „parszywym komunistą”. Blisko związał się też z jego populistycznym poprzednikiem, liderem skrajnej prawicy Jairem Bolsonaro. Czy brazylijski przywódca zapomni tę potwarz?

Innym problemem jest los Mercosuru, porozumienia o wolnym handlu, które wiąże poza Argentyną i Brazylią także Paragwaj i Urugwaj. Prezydent tego ostatniego kraju Luis Alberto Lacalle Pou zapowiedział, że zanim obejmie rotacyjne przewodnictwo tej organizacji 7 grudnia, musi dojść do sfinalizowania trwających od dwóch dekad rozmów o porozumieniu o wolnym handlu między Mercosurem a Unią Europejską. Tyle że Milei do tej pory zapowiadał, że wyprowadzi Argentynę z samego Mercosuru, nie bez racji wskazując, że wbrew swoim statutowym celom to stowarzyszenie było raczej narzędziem protekcjonizmu niż otwartego handlu. Uwolnione od takich zobowiązań władze w Buenos Aires miałyby większą możliwość otwarcia krajowej gospodarki na konkurencję międzynarodową. Ale znów: zanim argentyńscy przedsiębiorcy mogliby z tego skorzystać, czekałby ich trudny okres przejściowy, kiedy dotychczasowe kontrakty przestałyby działać, a nowe jeszcze by się nie pojawiły.

Trudności byłyby tym większe, że nowy prezydent zamierza zerwać współpracę z Chinami, największym odbiorcą produktów rolnych Argentyny. Wskazuje, że współpraca z komunistycznym reżimem jest obarczona wieloma niebezpieczeństwami. Czy jednak argentyńscy farmerzy znajdą na czas alternatywnych odbiorców dla swojej soi, pszenicy czy wołowiny?

Czytaj więcej

A co, jeśli Donald Trump naprawdę trafi do więzienia?

Wybór Milei jest przede wszystkim wyrazem desperacji Argentyńczyków, którzy są gotowi postawić nawet na szaleńca, byleby zerwać z dotychczasowym układem władzy. Życie nowego prezydenta jest bowiem przepełnione niepokojącymi tajemnicami. Do Casa Rosada nie wprowadzi się z żoną i dziećmi, bo tych nie ma. Ich miejsce zajmą Conan, Murray, Milton, Robert i Lucas: pięć psów rasy mastif angielski. Co ciekawe, zostały one sklonowane po zmarłym w 2018 roku ulubionym psie Milei, który również wabił się Conan. W nieautoryzowanej biografii nowego prezydenta pod znaczącym tytułem „El loco” („Szaleniec”) dziennikarz Juan Luis Gonzalez wskazuje, że to właśnie te zwierzęta są obok siostry najważniejszymi „doradcami” przyszłej głowy państwa.

O nie do końca stabilnym charakterze zwycięzcy ostatnich wyborów świadczy też jego stosunek do Franciszka. W kraju, gdzie dwie trzecie osób uważa się za katolików, nazywał on pierwszego papieża z obu Ameryk „przedstawicielem Złego” i „gwałcicielem Dekalogu”. Ojciec Święty zapowiedział, że w przyszłym roku odwiedzi ojczyznę. Wówczas byłby przyjmowany przez Javiera Milei.

Do tego czasu może się jednak wiele zmienić. Andres Malamud, znawca Ameryki Łacińskiej w madryckim instytucie Real Elcano, twierdzi, że nowy prezydent bardzo szybko popadnie w niesławę, bo taki jest los właściwie wszystkich przywódców kontynentu, którzy nie są w stanie sprostać nadmiernym nadziejom, jakie wiążą z nimi wyborcy. Milei może wtedy pogodzić się z brakiem możliwości działania i patronować kolejnemu załamaniu kraju albo próbować rządzić za pomocą dekretów wbrew parlamentowi, a nawet skierować kraj ku systemowi autorytarnemu. Jeśli wybierze taki scenariusz, nikt dziś nie może przewidzieć, jak to się skończy.

Dzień po wyborach prezydenckich, w poniedziałek 20 listopada, giełda w Buenos Aires zareagowała z entuzjazmem na wiadomość, kto zostanie nowym przywódcą Argentyny. Notowania niektórych argentyńskich spółek na Wall Street skoczyły zaś o 40 proc. Do tej pory wśród inwestorów powszechna była opinia, że na ten kraj można machnąć ręką: nigdy się nie zmieni. Czyż w ciągu ostatnich 90 lat, w przerwach między sześcioma wojskowymi zamachami stanu, Argentyńczycy nie wybrali dziewięciu peronistycznych prezydentów: zwolenników swoistej mieszanki populistycznego nacjonalizmu i socjalistycznej rozrzutności wspieranej przez związki zawodowe? A przecież to właśnie ta ideologia przemieniła ten niegdyś jeden z najbogatszych krajów świata w bankruta.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi