Hiszpańska demokracja zmaga się z niezwykle poważnym grzechem pierworodnym. Francisco Franco poszedł tak daleko w centralizacji państwa i niszczeniu jego mniejszości narodowych, że kiedy w 1975 r. dyktator zmarł, wajchę przesunięto maksymalnie w drugą stronę. Konstytucja z 1978 r. nie tylko powołała 17 wspólnot autonomicznych, ale i pozwoliła im wziąć niemal tyle władzy, ile tylko udźwigną. Każda z nich na tym skorzystała, ale w szczególnym stopniu Kraj Basków i Katalonia.
To wszystko nakłada się na szczególną dynamikę polityczną w królestwie. Nierozliczona wojna domowa powoduje, że koalicja spadkobierców frankizmu, którzy znaleźli schronienie w konserwatywnej Partii Ludowej (PP), i dziedziców republikanów, grupowanych przez lewicową Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą (PSOE), nie jest możliwa. Aby zbudować większość i rządzić krajem, każda z dwóch głównych sił politycznych, a zwłaszcza PSOE, musi wspomagać się głosami partii regionalnych. Te nie wyciągają pomocnej dłoni za darmo.
Czytaj więcej
Gdy Angela Merkel dyktowała Hiszpanii bolesne reformy, sama zaniedbywała je w swoim kraju. Dziś to Republika Federalna zastanawia się, jak postawić na nogi chorą gospodarkę nad Renem.
Hiszpański radykalizm
Teraz po raz kolejny mamy do czynienia z właśnie taką sytuacją. Wybory 23 lipca zakończyły się patem: ani konserwatyści, ani socjaliści nie uzyskali w 350-osobowej izbie niższej parlamentu wystarczającej liczby głosów, aby rządzić. Jednak dotychczasowy premier, lider PSOE Pedro Sanchez, wyszedł z inicjatywą budowy wspólnego rządu, a przynajmniej koalicji w Kortezach Generalnych (dwuizbowy parlament) z partiami regionalnymi. Niezbędnym elementem tej układanki jest radykalne ugrupowanie Razem dla Katalonii (JxCat) Carlesa Puigdemonta, zbiegłego w 2017 r. do Brukseli zdrajcy. Organizował on nielegalne referendum niepodległościowe, za co grozi mu kara wieloletniego więzienia, jeżeli stanie przed hiszpańskim sądem.
Pozbawiony immunitetu przez Parlament Europejski dotąd obawiał się, że Belgia w końcu odpowie pozytywnie na list gończy, jaki wysłał za nim Madryt. Teraz jednak fortuna Puigdemonta niespodziewanie się odwróciła. Zamiast policji przed jego domem w Waterloo pod Brukselą stawiła się wicepremier dotychczasowego hiszpańskiego rządu, liderka radykalnego ugrupowania Sumar Yolanda Diaz. Żądza władzy na lewicy jest tak duża, że jest ona gotowa pójść na daleko idące ustępstwa wobec Katalończyka, być może łącznie z amnestią, byle tylko utrzymać ster rządów.