Kataloński i baskijski stanowią element wywrotowy – te języki mogą nawet zdestabilizować Unię Europejską

Domagając się wpisania na listę oficjalnych języków Unii Europejskiej katalońskiego, galicyjskiego i baskijskiego, premier Hiszpanii wywołał burzę. W całej Europie mowy regionalne są potencjalnym elementem wywrotowym.

Publikacja: 22.09.2023 17:00

Wiele krajów Wspólnoty obawia się, że hiszpański przykład okaże się zaraźliwy i zmusi ich własne rzą

Wiele krajów Wspólnoty obawia się, że hiszpański przykład okaże się zaraźliwy i zmusi ich własne rządy do przyznania nowych praw mniejszościom narodowym. W niektórych przypadkach zagrożona może być nawet jedność państwa. Na zdjęciu demonstracja zwolenników niezależności Kraju Basków (Pampeluna, 2012 r.)

Foto: PAP

Hiszpańska demokracja zmaga się z niezwykle poważnym grzechem pierworodnym. Francisco Franco poszedł tak daleko w centralizacji państwa i niszczeniu jego mniejszości narodowych, że kiedy w 1975 r. dyktator zmarł, wajchę przesunięto maksymalnie w drugą stronę. Konstytucja z 1978 r. nie tylko powołała 17 wspólnot autonomicznych, ale i pozwoliła im wziąć niemal tyle władzy, ile tylko udźwigną. Każda z nich na tym skorzystała, ale w szczególnym stopniu Kraj Basków i Katalonia.

To wszystko nakłada się na szczególną dynamikę polityczną w królestwie. Nierozliczona wojna domowa powoduje, że koalicja spadkobierców frankizmu, którzy znaleźli schronienie w konserwatywnej Partii Ludowej (PP), i dziedziców republikanów, grupowanych przez lewicową Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą (PSOE), nie jest możliwa. Aby zbudować większość i rządzić krajem, każda z dwóch głównych sił politycznych, a zwłaszcza PSOE, musi wspomagać się głosami partii regionalnych. Te nie wyciągają pomocnej dłoni za darmo.

Czytaj więcej

Chora gospodarka nad Renem. Czy Niemcy wrócą do interesów z Rosją?

Hiszpański radykalizm

Teraz po raz kolejny mamy do czynienia z właśnie taką sytuacją. Wybory 23 lipca zakończyły się patem: ani konserwatyści, ani socjaliści nie uzyskali w 350-osobowej izbie niższej parlamentu wystarczającej liczby głosów, aby rządzić. Jednak dotychczasowy premier, lider PSOE Pedro Sanchez, wyszedł z inicjatywą budowy wspólnego rządu, a przynajmniej koalicji w Kortezach Generalnych (dwuizbowy parlament) z partiami regionalnymi. Niezbędnym elementem tej układanki jest radykalne ugrupowanie Razem dla Katalonii (JxCat) Carlesa Puigdemonta, zbiegłego w 2017 r. do Brukseli zdrajcy. Organizował on nielegalne referendum niepodległościowe, za co grozi mu kara wieloletniego więzienia, jeżeli stanie przed hiszpańskim sądem.

Pozbawiony immunitetu przez Parlament Europejski dotąd obawiał się, że Belgia w końcu odpowie pozytywnie na list gończy, jaki wysłał za nim Madryt. Teraz jednak fortuna Puigdemonta niespodziewanie się odwróciła. Zamiast policji przed jego domem w Waterloo pod Brukselą stawiła się wicepremier dotychczasowego hiszpańskiego rządu, liderka radykalnego ugrupowania Sumar Yolanda Diaz. Żądza władzy na lewicy jest tak duża, że jest ona gotowa pójść na daleko idące ustępstwa wobec Katalończyka, być może łącznie z amnestią, byle tylko utrzymać ster rządów.

Niemniej już pierwszy krok wykonany w kierunku Puigdemonta wywołał burzę zarówno w Hiszpanii, jak i w całej Europie. Sanchez zgodził się, aby kataloński uznano za język roboczy debat parlamentarnych w Madrycie. To pociągnęło za sobą przyznanie podobnego statusu dwóm inny językom regionalnym w kraju, baskijskiemu i galicyjskiemu.

Sprawa nie kończy się jednak na Hiszpanii. Ambicje Katalończyków sięgają też Europy. Sanchez, który zbiegiem okoliczności w tym półroczu przewodzi Unii, wystąpił więc o dopisanie katalońskiego, galicyjskiego i baskijskiego do listy 24 języków oficjalnych UE. Sprawa jest tak delikatna, że przewodnicząca Parlamentu Europejskiego Roberta Metsola już oświadczyła, że podległa jej instytucja nic na własną rękę nie zrobi. Decyzja ma należeć do zrzeszającej rządy narodowe Rady UE i zostanie podjęta jednomyślnie.

Sanchezowi zależy na czasie, bo jeśli w ciągu dwóch miesięcy nie dogada się z Katalończykami, trzeba będzie rozpisać nowe wybory. Dlatego chce, aby sprawa językowa była debatowana już pod koniec września przez ministrów spraw zagranicznych Unii. Na szybkie porozumienie, jeśli w ogóle do niego dojdzie, nie ma co jednak liczyć. Wiele krajów Wspólnoty obawia się, że hiszpański przykład okaże się zaraźliwy i zmusi ich własne rządy do przyznania nowych praw mniejszościom narodowym. W niektórych przypadkach zagrożona może być nawet jedność państwa.

Niepewny francuski centralizm

Daleko nie trzeba szukać, wystarczy rzut oka na druga stronę Pirenejów. Wszystko, co dotyczy reżimu językowego, jest wrażliwe, a zatem także statystyki. Ostatni spis powszechny w Hiszpanii podaje, że kataloński jest językiem macierzystym dla 2,1 mln osób, nie tylko zresztą w Katalonii, ale i w sąsiednich wspólnotach autonomicznych, jak Baleary. Baskijski miałby być językiem ojczystym dla 350 tys. osób, a galicyjski dla jednego miliona. Natomiast w Paryżu uważa się, że po katalońsku mówi 9 mln osób, a po baskijsku – 800 tys. Jednak Francuzi twierdzą przy tym, iż sprawa zasadniczo ich nie dotyczy, bo po ich stronie granicy mówiących po katalońsku jest tylko 125 tys., a po baskijsku – 80 tys. (co ciekawe, nie dopatrzono się mówiących po galicyjsku).

Wcale jednak nie wynika to z tego, jakie tereny zasiedliły te mniejszości narodowe, ale z polityki. Zgodnie z zapisami pokoju pirenejskiego z 1659 r., Hiszpania scedowała na rzecz Francji część historycznej Katalonii z miastem Perpignan (Perpinya), znaną dziś nad Sekwaną pod nazwą Roussillon. Mieszka tam dziś około pół miliona osób: w głównej mierze są to potomkowie Katalończyków. A zatem, jeśli pozostało tak mało ludzi mówiących po katalońsku, to stało się to za sprawą Paryża. Podobnie jest z historycznym krajem Basków, który w jednej trzeciej leży po francuskiej stronie granicy.

Francja bardzo wcześnie postawiła na centralizację monarchii i zwalczanie „bełkotów” („patois”) regionalnych. W 1539 r. król Franciszek I wydał nakaz używania wyłącznie francuskiego w pismach władz państwowych. Ten nakaz rozszerzyła na całą działalność państwa w 1794 r. Wielka Rewolucja Francuska. Po powstaniu w Wandei języki mniejszości narodowych kojarzyły się w Paryżu z buntem przeciw nowemu ustrojowi. III Republika zaś w latach 70. XIX wieku wprowadziła zakaz posługiwania się przez uczniów nawet na przerwach językiem innym niż francuski. Kto nie używał na co dzień oficjalnej mowy państwa, ten nie mógł liczyć na jakąkolwiek karierę.

Do dziś to jakobińskie podejście jest żywe we francuskiej mentalności. Co prawda już w 1992 r. Paryż podpisał konwencję Rady Europy o ochronie języków regionalnych, ale przecież nigdy jej nie ratyfikował.

Czytaj więcej

A co, jeśli Donald Trump naprawdę trafi do więzienia?

Serial, który zrozumieli niemal wszyscy

W czasach internetu upilnować „bełkoty” nie jest już tak łatwo. Tym bardziej że dbałość o lokalne kultury staje się modna. Szczególnie niepokojący z perspektywy Pałacu Elizejskiego jest przypadek oksytańskiego (prowansalskiego), być może najbardziej przypominającego klasyczną łacinę języka wciąż używanego na terenie Francji. Swoim zasięgiem obejmuje on aż 39 departamentów, czyli jedną trzecią terytorium republiki. Co prawda Paryż podaje, że po oksytańsku porozumiewa się tylko 540 tys. Francuzów, jednak ku przerażeniu władz niedawno wyemitowany po oksytańsku serial telewizyjny na południu kraju był w stanie zrozumieć prawie każdy. Gdyby więc prowansalski dołączył do języków oficjalnych Unii i pozwalał zrobić karierę zawodową nad Sekwaną, budowana od przynajmniej czterech wieków maksymalna centralizacja kraju ległaby w gruzach.

Inne wyzwanie niosłaby promocja alzackiego. To język germański, którym mówi oficjalnie 600 tys. mieszkańców niemieckiego pogranicza, będący żywym świadkiem tego, że te tereny przez wieki przechodziły z rąk do rąk. Korsykańskim, językiem macierzystym Napoleona Bonaparte, posługuje się o ponad połowę mniej osób niż alzackim. Jednak politycznie sprawa z nim jest jeszcze bardziej delikatna z powodu dość prężnego ruchu na rzecz niepodległości wyspy. Tymczasem, jak wynika z sondażu przeprowadzonego przez telewizję C-News, 42 proc. Francuzów byłoby gotowych przyznać Korsyce daleko idącą autonomię, łącznie z niepodległością.

Innym krajem, który z nieufnością podchodzi do wzmocnienia statusu języków regionalnych w Unii, są Włochy. Ten kraj zbudował jedność niewiele ponad półtora wieku temu. Pamiątką po tym jest to, że w domu ponad połowa Włochów mówi w innym niż włoski języku. Zaczynając od jego odmiany stołecznej romano, używanej przez ok. 6 mln osób. W większości przypadków chodzi o różne odmiany łaciny, które przez wieki, jakie minęły od rozpadu Imperium Rzymskiego, tak bardzo się zaczęły się od siebie różnić, że przestały być dialektami, a stały się odrębnymi językami, czyli ich użytkownicy wzajemnie się nie rozumieją.

W niektórych przypadkach chodzi też o nośniki odrębnej tożsamości. Dotyczy to np. sardyńskiego, do którego bardzo przywiązani są tamtejsi separatyści. Inne wyzwanie rodzi południowotyrolski. Dla niektórych to jedyny dialekt bawarskiej odmiany niemieckiego, dla innych odrębny język. Faktem pozostaje natomiast, że jest używany przez przytłaczająca większość mieszkańców Trydentu–Górnej Adygi. To niewygodny dla Rzymu znak słabej integracji regionu, który został włączony do Włoch po I wojnie światowej na mocy porozumienia z krajami ententy.

Innym przykładem, jak potężny wpływ na fundamenty każdego kraju ma reżim językowy, jest Belgia. To kraj, który do końca lat 60. XX wieku był zdominowany przez francuskojęzyczną burżuazję. Powoli jednak traciła podstawy swojego dobrobytu. Z jednej strony na niepodległość wybiło się gigantyczne Kongo, z drugiej górnictwo węglowe i powiązane z nim hutnictwo w Walonii przestało przynosić zyski. Relatywnie coraz bardziej zamożni mieszkańcy północnej prowincji królestwa Flandrii zaproponowali wtedy zrównanie statusu ich języka (flamandzki – belgijska odmiana standardowego niderlandzkiego), ale pewni siebie Walonowie odrzucili taką opcję.

To uruchomiło proces daleko idącej decentralizacji kraju, gdzie na północy mówi się tylko po flamandzku, a na południu tylko po francusku. Władza federalna jest tak słaba, że po wyborach w przyszłym roku, które, jak pokazują sondaże, wygra skrajna prawica we Flandrii i radykalna lewica w Walonii, może dojść do rozpadu istniejącego niespełna dwa wieki kraju.

Załamanie unijnej biurokracji

Postulat wpisania na listę języków oficjalnych Unii katalońskiego, baskijskiego i galicyjskiego oznacza jednak także poważny dylemat zarówno dla wielu krajów Wspólnoty, jak i dla samej europejskiej centrali. Byłoby to złamanie dotychczasowych zasad, zgodnie z którymi taki status posiadają wyłącznie języki mające charakter urzędowy przynajmniej w jednym z państw UE. Trzymanie się tej reguły wydaje się tym bardziej celowe, że Bruksela na poważnie traktuje poszerzenie Unii o Bałkany Zachodnie, Ukrainę i Mołdawię, a więc dojdzie jej sześć kolejnych języków oficjalnych.

Każdy następny język oznacza zaś geometryczny wzrost liczby tłumaczeń symultanicznych. Muszą być one zapewnione w czasie obrad plenarnych Parlamentu Europejskiego i w trakcie debat w Radzie UE. Gdy ktoś zechce mówić po fińsku, ktoś inny ma prawo słuchać go po portugalsku. Krzyżowa liczba kombinacji rośnie tak szybko, że w wielkich przecież salach obrad nie ma już wystarczającej liczby kabin dla tłumaczy.

Innym problemem są projekty unijnych dyrektyw i różnych oficjalnych dokumentów, które muszą być przetłumaczone na wszystkie oficjalne języki Wspólnoty, zanim zostaną poddane pod głosowanie w Parlamencie Europejskim i Radzie UE. To jedna z ważniejszych przyczyn, dla których Unia działa tak mozolnie nawet wtedy, gdy czas jest niezwykle ważny. Koszt zapewnienia tak wielkiej liczby przekładów to niemal 2 mld euro rocznie.

Często zdarza się też, że Bruksela nie jest w stanie znaleźć wystarczającej liczby wysokiej jakości tłumaczy z coraz bardziej rzadkich języków. Jednym z przykładów jest irlandzki (celtycki) używany na co dzień przez ok. 80 tys. mieszkańców położonej najbardziej na zachód części Republiki Irlandii.

Kraj ten, wstępując w 1973 r. do ówczesnej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, zażądał, aby wpisać go na listę oficjalnych języków Brukseli jako język uznany za oficjalny środek porozumiewania się na Zielonej Wyspie. O obronę interesów angielskiego zatroszczyło się w tym samym czasie Zjednoczone Królestwo. Jednak proces przełożenia całego prawa europejskiego na celtycki, jakieś 2,5 mln stron aktów prawnych, zakończył się całkiem niedawno: po pół wieku od przystąpienia Irlandii do Wspólnoty.

Czytaj więcej

Serbia, Bośnia, Czarnogóra… Czy Unia Europejska wyrwie je Rosji i Turcji

Triumf angielskiego

Na polu językowym toczy się w Brukseli jeszcze jedna batalia: o języki robocze. To te, które na co dzień służą do komunikacji na poziomie komisji parlamentarnych, debat między ambasadorami krajów „27” czy w czasie posiedzeń Komisji Europejskiej. To właśnie one, a nie języki oficjalne, wskazują, kto tak naprawdę rządzi w zjednoczonej Europie, przynajmniej na poziomie kultury i cywilizacji.

Przez pierwszych 15 lat istnienia EWG królował tu niepodzielnie francuski. Wśród sześciu krajów, które podpisały traktaty rzymskie, Francja nie miała konkurenta: świeżo skompromitowane wojną Niemcy były zachwycone, że z powodu zimnej wojny zostały w ogóle wpuszczone na europejskie salony. Zmieniło się to w 1973 r., gdy po śmierci gen. de Gaulle’a Paryż zniósł weto w sprawie przyjęcia do Wspólnoty Zjednoczonego Królestwa. Siłą gospodarki Londyn dorównywał Paryżowi, ale prestiżem i wojenną kartą – przewyższał. Angielski stopniowo zaczął podbijać świat eurokratów. Tym bardziej że większość mieszkańców kolejnych krajów przyjmowanych do Unii, jeśli w ogóle znała jakieś obce języki, to raczej mowę Szekspira, a nie Moliera.

Problem pojawił się wraz z kryzysem finansowym lat 2009–2011. Strefa euro, a wraz z nią cała Unia, stanęła przed egzystencjalnym zagrożeniem, z którego, choć za ogromną cenę w szczególności dla południa Europy, uratowały ją Niemcy. Coraz bardziej pewny siebie Berlin zaczął zatem naciskać, aby i niemiecki, używany przez co piątego mieszkańca Unii, stał się trzecim językiem roboczym Wspólnoty.

Brexit przyniósł dotąd nieznane w historii integracji wyzwanie. Co zrobić z językiem kraju, nienależącego już do Wspólnoty, ale bez którego Europejczycy nie są w stanie się porozumieć? W Brukseli przypomniano sobie wtedy historię budowniczych wieży Babel. Aby nie podzielić ich losu, postanowiono jednak utrzymać angielski jako główny język roboczy Unii.

Hiszpańska demokracja zmaga się z niezwykle poważnym grzechem pierworodnym. Francisco Franco poszedł tak daleko w centralizacji państwa i niszczeniu jego mniejszości narodowych, że kiedy w 1975 r. dyktator zmarł, wajchę przesunięto maksymalnie w drugą stronę. Konstytucja z 1978 r. nie tylko powołała 17 wspólnot autonomicznych, ale i pozwoliła im wziąć niemal tyle władzy, ile tylko udźwigną. Każda z nich na tym skorzystała, ale w szczególnym stopniu Kraj Basków i Katalonia.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich