Inne granice padły dzięki innemu rodzajowi postępu. Postępowi technologicznemu. O ile w epoce poprzedzającej pojawienie się internetu dostęp do debaty publicznej mieli głównie profesjonaliści, o tyle w epoce rozwiniętej sieci wypowiedzieć się publicznie mogą już miliony. Jak się inaczej przebić w tym wielogłosie, jeśli nie poprzez siłę wyrazu i dosadność? Inaczej chyba się nie da, co nieustannie frustruje subtelnych intelektualistów. Swoje do pieca dołożyły portale społecznościowe, bo w nich liczy się już nie tylko masowość głosów, ale też fakt, że setki czy tysiące ludzi paplają to samo. Kwestia przebicia się w tym chórze wymaga więc jeszcze większej dosadności, grubszego konturu i większej ekspresji. Innymi słowy, sfera komunikacji i języka ulega analogicznemu zjawisku jak opisana przez Kopernika–Greshama zasada dotycząca środków rozliczeniowych: gorszy pieniądz wypiera z rynku lepszy. I z taką właśnie, zmieniającą się sferą komunikacji zderza czy też miesza się świat polityki. Dlaczego miałby jej zresztą nie uwzględniać? Świat jest integralny. Nie da się zjawisk społecznych sztucznie oddzielić od siebie.
Czy wyrywający się na mównicę sejmową lider PiS Jarosław Kaczyński, by wykrzyczeć do Donalda Tuska, że ten jest niemieckim agentem, rzeczywiście na zimno kalkuluje zamierzony efekt? Raczej w to wątpię.
Tyle że czasem warto spytać, czy w pewnych konkretnych przypadkach ekspresja polityków rzeczywiście wynika ze zrozumienia i świadomego stosowania tych prawideł. Czy wyrywający się na mównicę sejmową lider PiS Jarosław Kaczyński, by wykrzyczeć do Donalda Tuska, że ten jest niemieckim agentem, rzeczywiście na zimno kalkuluje zamierzony efekt? Raczej w to wątpię. W wypadku Kaczyńskiego to przede wszystkim dowód osobistej nienawiści i politycznej bezradności. Kaczyński przekracza ostateczną granicę, bo wszystkie już ma za sobą. Bo nic więcej zrobić już nie potrafi. Czy to nie czas, by zejść ze sceny? Nie jestem pierwszym, który ma w tej sprawie pewność. Wiele to jednak nie da, bo za prezesem Jarosławem podążają rzesze jego wiernych uczniów z takim na przykład Mariuszem Błaszczakiem na czele, który po wysłuchaniu exposé ma czelność wykrzyczeć, że Tusk pędzi do Brukseli tylko po to, by zameldować wykonanie zadania swojej rodaczce Ursuli von der Leyen. Chamstwo? Kłamstwo? Bzdura? Bez wątpienia, ale w przekonaniu nowej opozycji zasadne, bo użyteczne politycznie. Granice – jak pokazał w wigilię rocznicy stanu wojennego, rzucając się w Sejmie z gaśnicą na chanukowy świecznik poseł Konfederacji Grzegorz Braun – można przekraczać nie tylko w sferze słowa, ale również czynu. Niczym dla Brauna okazały się polska racja stanu, godność parlamentu czy dobro macierzystej partii. Braun uznał, że słowa to za mało, i sprofanował symbol religijny, by zwrócić na siebie uwagę.
I tu warto wrócić do słów redaktora Adama Michnika i jego wiary, że za rządów „koalicji światła” może być lepiej. Może, ale pod warunkiem, jakim musi być nałożenie przez premiera Tuska swojej formacji emocjonalnego kagańca. To, że nowa większość będzie brutalnie atakowana, to pewnik. To, że hejt na premiera się nie skończy, też jest oczywiste. Ważne, by rewersem tej obrzydliwej praktyki nie był ten sam ton z przeciwnej strony sali sejmowej.
Jeśli Tuskowi uda się zapanować nad retoryką swoich zagończyków, a chcę wierzyć, że jest to możliwe, to owa wymarzona przez Adama Michnika „odrobina” ma szansę. Jeśli zaś „koalicja 15 października” zamieni się w tak oczekiwaną przez Mariusza Błaszczaka „koalicję zemsty i chaosu”, nawet i ta „odrobina” odpłynie w siną dal. Oby tak się nie stało.