I lubiłaś się z tak komentującymi ludźmi pokłócić. Po jednej z takich burz napisałaś, że zabraniasz na swoim profilu używania słowa „otyłość”.
To było w emocjach. W tych socialmediowych wojnach, zalewie hejtu, jakiego doświadczałam, czasem rzeczywiście wzmagał u mnie radykalizm. Rozeszło się potem po sieci, że „Kayaszu” neguje, że otyłość to choroba. A ja miałam już po prostu dość tego, że pod każdym postem ciągle przewijały się pytania, czy widoczna na zdjęciu osoba wie, że jest otyła, że musi schudnąć, że niedługo umrze… To często były zdjęcia, które dostałam od osób obserwujących mój profil. Odważyły się pokazać swoje ciało, by pomóc innym otyłym zaakceptować siebie, a spotykał je za to zalew przebranego w troskę hejtu. Naprawdę trudno w takiej sytuacji trzymać nerwy na wodzy.
Myślisz, że ten projekt, koniec końców, przyniósł pozytywny skutek?
Nie chcę sobie przypisywać zasług, bo on zbiegł się w czasie z tym, jak ciałopozytywność zaczęła być wykorzystywana na świecie w kampaniach marketingowych, ale na pewno na polskim Instagramie trochę dobrego ten projekt zrobił. Wiele osób zaczęło odważniej pisać o swoim ciele, osoby otyłe zaczęły zakładać sobie konta i nie bały się wrzucać swoich zdjęć. Wiele osób mi pisze, że moja działalność im pomogła, przestały się wstydzić swojego ciała, zaczęły uprawiać sport, lepiej się poczuły na plaży, a nawet zyskały odwagę, by wejść w jakiś związek. Ale z perspektywy czasu widzę także różne problemy związane z tym projektem, bo Instagram ma też swoje ciemne strony. Mówiąc w skrócie, zachęcanie kobiet do tego, by pokazywały półnagie ciała w internecie, co robiłam na „Ciałopozytywie”, może prowadzić do tego, że alfonsi będą urabiać je do prostytucji czy zarabiania na portalach w stylu OnlyFans, od których jest już tylko krok do pornografii.
Właśnie, sama się określasz jako feministka, a jednak nie wspierasz tej feministycznej walki o prawa „sex workerek”.
Dla niektórych nie jestem już feministką, bo przeciwstawiam się tzw. czwartej fali feminizmu, która przyszła do nas ze Stanów Zjednoczonych, czyli feminizmowi intersekcjonalnemu, który walczy właśnie o prawa alfonsów do eksploatacji seksualnej kobiet. I nie jestem już feministką dla tych, którzy uważają, że płeć to kwestia autodeklaracji. Ja tak nie uważam, bo płeć jest jednak czymś związanym z ciałem. I tu wracamy do wiary w nadprzyrodzone moce, bo niektórzy uważają, że w jakiś magiczny sposób da się zmienić płeć, wystarczy w to wierzyć. Naprawdę widzę tu duże podobieństwa. Tak samo część feministek uważa, że słowami można kreować rzeczywistość – to jest bardzo ezoteryczne (śmiech). Nie mówmy więc „prostytutka”, tylko „pracownica seksualna”, a na pewno ukróci to stygmatyzację.
To ciekawe, co powiedziałaś o feminizmie i ezoteryce, bo mam wrażenie, że często w postępowych portalach kobiecych pojawiają się artykuły o wróżkach, tarocie i astrologii.
I te słynne zodiakary, tzw. ezojulki, czy jak je nazywają ich przeciwnicy, astrojulki, też są wojującymi feministkami. To bardzo postępowe młode kobiety, ale w biogramie na social mediach mają wypisany znak zodiaku. Gdzieś to się faktycznie zbiega. I tak samo portale kobiece: z jednej strony walczą o emancypację i reklamują kobiety w biznesie, a z drugiej strony piszą o horoskopach, uczą stawiać tarota i promują wiarę w gusła. To taka typowa mielizna intelektualna dla kobiet. I influencerki też to często promują. Nawet te od zdrowego stylu życia i jogi. Jak przejrzysz konta popularnych „fitnesek”, to znajdziesz na nich np. palenie kadzidełek, by oczyszczać aurę mieszkania. I też nie widzą tu paradoksu, że z jednej strony promują zdrowy tryb życia, a z drugiej zaczadzają sobie mieszkanie często rakotwórczym dymem z kadzidełek.
Kaya Szulczewska (ur. 1987)
Znana w sieci jako „Kayaszu”. Działaczka prokobieca, artystka, blogerka i publicystka. Twórczyni projektu „Ciałopozytyw”.