Wojujące feministki są zodiakarami, a kobiety biznesu uczy się tarota

Niektórzy uważają, że w jakiś magiczny sposób da się zmienić płeć, wystarczy w to wierzyć. Tak samo część feministek uważa, że słowami można kreować rzeczywistość. Nie mówmy więc „prostytutka”, tylko „pracownica seksualna”, a na pewno ukróci to stygmatyzację - mówi Kaya „Kayaszu” Szulczewska, influencerka.

Publikacja: 13.10.2023 17:00

Wojujące feministki są zodiakarami, a kobiety biznesu uczy się tarota

Foto: Robert Gardziński

Plus Minus: Byłaś zodiakarą?

Zodiakary to dziewczyny, które lansują się na ezoterycznych tematach w social mediach, a mnie na szczęście coś przed tym lansowaniem powstrzymało. Choć rzeczywiście myślałam o tym, by założyć sobie konto na YouTubie i dzielić się tam „wiedzą” na ten temat – w cudzysłowie, bo to jednak „wiedza” ezoteryczna (śmiech).

Co cię powstrzymało?

Miałam w sobie jakieś ziarenko niepewności, że za mało jeszcze „wiem” i że to nie jest jeszcze czas, by opowiadać o tym ludziom w internecie. Tyle że mnie nie ciągnęło jakoś specjalnie do tarota i astrologii, bardziej interesowało mnie oczyszczanie organizmu za pomocą specjalnych diet, bo sama byłam witarianką. Jakbym więc założyła taki kanał, pewnie mówiłabym głównie o witarianizmie, czyli diecie surowej.

To chyba nie do końca ezoteryka.

Myślę, że jak najbardziej się o nią ociera, w końcu to magiczna wiara w to, że niektóre rodzaje żywności są „brudne” i że można „oczyścić się” za pomocą pożywienia nieprzetworzonego termicznie. A siłą rzeczy pewnie opowiadałabym też o innych magicznych wierzeniach. Ale uratowała mnie jakaś taka dziwna intuicja, może nawet nie tyle co do tego, że naprawdę brakuje mi jeszcze „wiedzy”, bo uczyłam się nawet w szkole ezoterycznej, ale chyba cały czas tliła się we mnie jakaś niepewność wobec tych wszystkich „nauk”.

Co to była za szkoła?

Studium Psychotroniki im. Juliana Ochorowicza w Krakowie. Poszłam tam, bo przedstawiali je jako na wskroś naukowe ujęcie ezoteryki. Wiem, że to brzmi zabawnie, ale myślałam, że naprawdę można udowodnić, że istnieje telepatia i możliwe jest przewidywanie przyszłości. I ja chciałam tę wiedzę posiąść. Ale by oddać też sprawiedliwość założycielom tej szkoły, Ryszardowi i Agnieszce Gąsierkiewiczom, muszę powiedzieć, że dawali nam sporo wiedzy psychologicznej. Obok całego tego oszołomstwa, bo mieliśmy wykłady chyba ze wszystkich możliwych działów ezoteryki – wróżenie z dłoni, tarot, różdżkarstwo, numerologia itd. – były też poważne zajęcia, np. z podstaw terapii behawioralnych. To był ciekawy miks. Gąsierkiewiczowie chcieli, by ich wychowankowie, którzy będą stawiać tego tarota, wiedzieli jednak, jak myśli człowiek i jak można mu ewentualnie pomóc.

Czytaj więcej

Wiktoria Jędroszkowiak: Kto odpowie na wkurzenie młodych matek

I ciebie jakie zajęcia najbardziej zainteresowały?

Nie wiem, bo z biegiem czasu raczej rósł we mnie sceptycyzm wobec tych zajęć, niż coś mnie naprawdę wciągało. Ale z początku na pewno wierzyłam w bioenergoterapię, bo jak miałam 16 lat, to miałam wrażenie, że jedna bioenergoterapeutka wyleczyła mnie z migreny. Fakty są takie, że przez pół roku po tych sesjach nie miałam migren. Ale dziś sobie to tłumaczę tak, że jak jeździłyśmy z mamą do tej bioenergoterapeutki, a droga trwała 40 minut, to dużo rozmawiałyśmy. A już sama taka rozmowa ze zbuntowaną nastolatką prawdopodobnie zmniejszała u mnie życiowy stres. I potem przez godzinę na terapii dalej rozmawiałyśmy i ja się wtedy rozluźniałam. Być może tak naprawdę to te rozmowy mi pomogły, a może była to jedynie koincydencja, bo przecież migreny potrafią zanikać raz na jakiś czas. W każdym razie wtedy szczerze uwierzyłam w moc bioenergoterapii i w szkole ezoterycznej mocno mnie do niej ciągnęło.

Jak sobie radziłaś na zajęciach?

Dobrze, na początku miałam poczucie, że rzeczywiście sporo rzeczy mi się udaje. Na młodej, 20-letniej osobie, która sama miała do tego pozytywne doświadczenia z tym światem, to wszystko potrafi robić olbrzymie wrażenie. Tym bardziej że takie cudotwórstwo przewija się przecież w różnych religiach. Wierzyłam, że mocą pozytywnych myśli czy dobrych intencji jesteśmy w stanie pomagać innym. Zresztą, niektórych rzeczy do dzisiaj nie jestem wstanie wytłumaczyć, np. jak udawało nam się na zajęciach odczytywać myśli innych. Zamykałam oczy, skupiałam swoje myśli na kimś i naprawdę w mojej wyobraźni pojawiały się niestworzone rzeczy. Raz podczas ćwiczeń z bioenergoterapii zobaczyłam coś na macicy znajomej i powiedziałam jej o tym, a ona przyznała wtedy, że rzeczywiście kiedyś poroniła.

To może coś w tym jest?

Prawdopodobnie to było jednak tak, że powiedziałam coś przypadkowego, a jej się to po prostu skojarzyło, i tyle. Ale pamiętam, że ona wtedy stwierdziła: „Ty masz dar, będziesz uzdrawiać ludzi” (śmiech). Uczono nas, że mamy sobie wyobrażać chory narząd i „wymiatać” z niego złą energię. I na poziomie emocjonalnym to w pewien sposób działało i na osobę, która była „leczona”, i na tę, która „leczyła”.

Skończyłaś tę szkołę?

Nie, rzuciłam ją na trzecim, ostatnim roku. Tak się złożyło, że mój brat zaczął akurat studiować psychologię, miał sporo zajęć z metodologii naukowej, czyli z tego, jak prowadzić badania i jak je weryfikować. A że mieliśmy w tamtym czasie bardzo dobry kontakt, to często się zderzaliśmy – ja z tą moją ezoteryczną „wiedzą”, a on z wiedzą wyniesioną ze studiów. I w rezultacie zobaczyłam, że moja szkoła nie ma żadnych podstaw naukowych, że to są wszystko bujdy. I już ostatecznie dostrzegłam, że to mój umysł tak dobierał fakty, by potwierdzać z góry założoną tezę, że to wszystko działa. Zresztą na tym właśnie opiera się przecież wróżenie: gdy wróżka nam powie, że coś nam się przytrafi, to sami zaczynamy działać w ten sposób, by to nam się rzeczywiście przytrafiło.

I stałaś się potem gorliwą neofitką? W sensie, miałaś taki okres, że radykalnie odcięłaś się od ezoteryki?

Jasne, bo jak się człowiek orientuje, że był tak naiwny, to czuje wstyd i zaczyna się od tego mocno odcinać. Stałam się neofitką na drodze walki z ezoteryczną szarlatanerią. Wszystko odrzucałam, a ludzi, którzy w to wierzyli, za wszelką cenę próbowałam przekonać, że to kompletne bzdury. Ale dziś, z perspektywy czasu, zupełnie inaczej na to patrzę.

Jak?

Rozumiem, że ludzie potrzebują w coś wierzyć. Przecież nawet ateiści wierzą często w dziwne rzeczy. I gdy dziś mam już swoje rozbudowane kanały w social mediach, staram się wypowiadać o tym bardzo łagodnie, nikogo nie atakując za to, w co wierzy.

Czyli stałaś się obrzydliwą symetrystką?

Tak, nawet w temacie ezoteryki (śmiech). Gdy rzuciłam szkołę ezoteryczną, zapisałam się na kursy z dietetyki. I zadziałało to podobnie. Byłam wcześniej wojującą weganką, a w szkole dietetycznej zrozumiałam, że są ludzie, którzy nie mogą łatwo odstawić mięsa, bo np. mają choroby, które utrudniają trawienie roślin strączkowych czy z jakichś innych powodów potrzebują przyjmować łatwo przyswajalne białko. I w ogóle jakoś tak złagodniałam, wyzbyłam się radykalizmów. Zrozumiałam, że żywienie nie jest wcale takie proste – wbrew temu, co uważa jakaś youtuberka z Ameryki, która żywi się samymi bananami...

Ciekawe, bo mam wrażenie, że dietetycy to zazwyczaj właśnie ludzie radykalni, wzywający do megazdrowego odżywiania się, mierzący wszystkim tkankę tłuszczową i namawiający do ciągłych ćwiczeń. Tymczasem ty ruszyłaś z projektem „Ciałopozytyw”.

Gdy ruszałam z nim w 2018 r., to na polskim Instagramie rzeczywiście było sporo kont właśnie radykalnie dietetycznych: zero tkanki tłuszczowej i budujemy masę mięśniową... Królował fitness i idealne sylwetki. Wymyśliłam więc projekt fotograficzny, który miał przedstawiać ciała takimi, jakie są. Nawet nie chodziło o pozytyw w znaczeniu zachwalania ciała, jakiejś afirmacji, pozytywnego podejścia, tylko raczej jak w fotografii, gdzie mamy pozytyw i negatyw. Robiłam ciałom po prostu zwykłe, prawdziwe zdjęcia. Teraz to może nie brzmi już tak dziwacznie, bo przez pięć lat naprawdę sporo się na Instagramie zmieniło, mamy dziś bardzo różnych influencerów zdrowotnych, a „fitneski” na YouTubie nie są już wcale tak obsesyjnie szczupłe. Ale w 2018 r. tej różnorodności, prawdziwości w social mediach bardzo brakowało.

I chciałaś ten schemat przełamać?

Chciałam pomóc ludziom, którzy mierzyli się ze swoimi niedoskonałościami. Jako dietetyczka zauważyłam, że dużym problemem przy odchudzaniu jest nienawiść do własnego ciała. Gdy bardzo źle się czujemy w swoim ciele, próbujemy chudnąć jak najszybciej się da. A te wszystkie diety cud są nie do utrzymania w dłuższej perspektywie, więc pojawia się efekt jojo. Pracowałam z ludźmi, którzy od lat próbują schudnąć, a cały czas tyją. I zrozumiałam, że pierwszą pracą, jaką powinni wykonać, jest zaakceptowanie samego siebie i tego, że proces odchudzania może być bardzo długi, a czasem może się zwyczajnie okazać, że nie da się schudnąć, a przynajmniej nie do poziomu tkanki tłuszczowej Ewy Chodakowskiej. Chciałam więc pokazać ludziom, że wszyscy mamy bardzo różne ciała i że nie muszą się wcale wstydzić swojego. A jak będą chcieli schudnąć, to nie muszą tego robić w sposób raniący dla własnego ciała. Bo odchudzanie nie może być aktem samookaleczania.

A bywa?

Tak, ludzie z poważnymi zaburzeniami odżywiania, którzy odchudzają się latami, traktują diety trochę jak samookaleczanie się, to coś na kształt autoagresji: głodzenie się, przechodzenie na bardzo radykalne diety, obsesyjne uprawianie sportu, które prowadzi potem do kontuzji itd. 

Czytaj więcej

Piotr Trudnowski: Trudno sobie wyobrazić, że bojkot referendum okaże się skuteczny

Niektórzy zarzucali ci, że „Ciałopozytyw” promuje bycie grubym.

W ogóle nurtowi ciałopozytywności często zarzuca się antynaukowość, nieracjonalność. Ja zawsze odwoływałam się do podstaw psychodietetyki, mówiących, że wstyd nie jest dobrą emocją, nie pomaga ludziom mierzyć się z własnymi problemami. Zawstydzanie nie przyspiesza odchudzania. I myśląc o tym projekcie, chciałam po prostu dać ludziom trochę czułości, wesprzeć ich, odrzucić złe emocje. Ale okazało się, że samo pokazywanie zdjęć otyłych osób odbierane jest przez Polaków jako radykalizm. Komentujący zarzucali mi, że zachęcam ludzi do tego, by byli grubi.

I lubiłaś się z tak komentującymi ludźmi pokłócić. Po jednej z takich burz napisałaś, że zabraniasz na swoim profilu używania słowa „otyłość”.

To było w emocjach. W tych socialmediowych wojnach, zalewie hejtu, jakiego doświadczałam, czasem rzeczywiście wzmagał u mnie radykalizm. Rozeszło się potem po sieci, że „Kayaszu” neguje, że otyłość to choroba. A ja miałam już po prostu dość tego, że pod każdym postem ciągle przewijały się pytania, czy widoczna na zdjęciu osoba wie, że jest otyła, że musi schudnąć, że niedługo umrze… To często były zdjęcia, które dostałam od osób obserwujących mój profil. Odważyły się pokazać swoje ciało, by pomóc innym otyłym zaakceptować siebie, a spotykał je za to zalew przebranego w troskę hejtu. Naprawdę trudno w takiej sytuacji trzymać nerwy na wodzy.

Myślisz, że ten projekt, koniec końców, przyniósł pozytywny skutek?

Nie chcę sobie przypisywać zasług, bo on zbiegł się w czasie z tym, jak ciałopozytywność zaczęła być wykorzystywana na świecie w kampaniach marketingowych, ale na pewno na polskim Instagramie trochę dobrego ten projekt zrobił. Wiele osób zaczęło odważniej pisać o swoim ciele, osoby otyłe zaczęły zakładać sobie konta i nie bały się wrzucać swoich zdjęć. Wiele osób mi pisze, że moja działalność im pomogła, przestały się wstydzić swojego ciała, zaczęły uprawiać sport, lepiej się poczuły na plaży, a nawet zyskały odwagę, by wejść w jakiś związek. Ale z perspektywy czasu widzę także różne problemy związane z tym projektem, bo Instagram ma też swoje ciemne strony. Mówiąc w skrócie, zachęcanie kobiet do tego, by pokazywały półnagie ciała w internecie, co robiłam na „Ciałopozytywie”, może prowadzić do tego, że alfonsi będą urabiać je do prostytucji czy zarabiania na portalach w stylu OnlyFans, od których jest już tylko krok do pornografii.

Czytaj więcej

Jakub Zgierski: W świecie gier wideo twórca nie czuje się artystą

Właśnie, sama się określasz jako feministka, a jednak nie wspierasz tej feministycznej walki o prawa „sex workerek”.

Dla niektórych nie jestem już feministką, bo przeciwstawiam się tzw. czwartej fali feminizmu, która przyszła do nas ze Stanów Zjednoczonych, czyli feminizmowi intersekcjonalnemu, który walczy właśnie o prawa alfonsów do eksploatacji seksualnej kobiet. I nie jestem już feministką dla tych, którzy uważają, że płeć to kwestia autodeklaracji. Ja tak nie uważam, bo płeć jest jednak czymś związanym z ciałem. I tu wracamy do wiary w nadprzyrodzone moce, bo niektórzy uważają, że w jakiś magiczny sposób da się zmienić płeć, wystarczy w to wierzyć. Naprawdę widzę tu duże podobieństwa. Tak samo część feministek uważa, że słowami można kreować rzeczywistość – to jest bardzo ezoteryczne (śmiech). Nie mówmy więc „prostytutka”, tylko „pracownica seksualna”, a na pewno ukróci to stygmatyzację.

To ciekawe, co powiedziałaś o feminizmie i ezoteryce, bo mam wrażenie, że często w postępowych portalach kobiecych pojawiają się artykuły o wróżkach, tarocie i astrologii.

I te słynne zodiakary, tzw. ezojulki, czy jak je nazywają ich przeciwnicy, astrojulki, też są wojującymi feministkami. To bardzo postępowe młode kobiety, ale w biogramie na social mediach mają wypisany znak zodiaku. Gdzieś to się faktycznie zbiega. I tak samo portale kobiece: z jednej strony walczą o emancypację i reklamują kobiety w biznesie, a z drugiej strony piszą o horoskopach, uczą stawiać tarota i promują wiarę w gusła. To taka typowa mielizna intelektualna dla kobiet. I influencerki też to często promują. Nawet te od zdrowego stylu życia i jogi. Jak przejrzysz konta popularnych „fitnesek”, to znajdziesz na nich np. palenie kadzidełek, by oczyszczać aurę mieszkania. I też nie widzą tu paradoksu, że z jednej strony promują zdrowy tryb życia, a z drugiej zaczadzają sobie mieszkanie często rakotwórczym dymem z kadzidełek.

Kaya Szulczewska (ur. 1987)

Znana w sieci jako „Kayaszu”. Działaczka prokobieca, artystka, blogerka i publicystka. Twórczyni projektu „Ciałopozytyw”.

Plus Minus: Byłaś zodiakarą?

Zodiakary to dziewczyny, które lansują się na ezoterycznych tematach w social mediach, a mnie na szczęście coś przed tym lansowaniem powstrzymało. Choć rzeczywiście myślałam o tym, by założyć sobie konto na YouTubie i dzielić się tam „wiedzą” na ten temat – w cudzysłowie, bo to jednak „wiedza” ezoteryczna (śmiech).

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi