Choć nie jestem ani krytykiem filmowym, ani komentatorem sportowym, postawię tezę, że coś łączy polskie kino z wielkimi sportowymi zmaganiami. Otóż jedne i drugie zawsze budzą spore emocje, przynoszą pewne oczekiwania, a później częściej towarzyszy nam zawód, gorzkie rozczarowanie niż satysfakcja. Dodajmy też, że nie ma już nic, co nie byłoby polityczne, a na wszystko nakładane są partyjne i ideologiczne klisze.
Tak też zapewne będzie z filmem „Raport Pileckiego”, który właściwie powinien się nazywać „Męczeństwo Rotmistrza”, bo jego twórców znacznie bardziej interesowało zamęczanie polskiego bohatera przez sowieckich oprawców niż jego pasjonująca postać. Film bowiem epatuje przemocą i okrucieństwem. Sceny tortur potraktowano z pełną dosłownością – jego oglądanie chwilami też jest przez to męką.
Czytaj więcej
Rządzący podcinają gałąź, na której wszyscy siedzimy. Wiedząc, że potrzebujemy migrantów do pracy, ściągają ich, a jednocześnie rozpętują kampanię niechęci wobec nich.
Obraz ten, zdaje się, ma sprawić, by widz całym sobą znienawidził komunistów. I jest w tym pewna niekonsekwencja. Bo choć tytułowy raport Pileckiego dotyczył machiny przemocy w Auschwitz, a także ujawniał fakty dotyczące Holokaustu, twórcy koncentrują się nie na zbrodniach nazizmu, ale na ubeckim śledztwie i budzącej historyczne wątpliwości intrydze premiera Józefa Cyrankiewicza, który miał chcieć śmierci Pileckiego, obawiając się ujawnienia przez niego wstydliwych faktów z życia komunisty z czasów okupacji.