Zbigniew Stawrowski: suweren w Polsce

To, co konstytucjonaliści uważają zazwyczaj za niewzruszone dogmaty: zasady demokratycznego państwa prawa, niezależności sędziowskiej czy zwłaszcza trójpodziału władzy, wcale nie jest takie oczywiste.

Aktualizacja: 21.02.2016 10:57 Publikacja: 21.02.2016 00:01

Andrzej Rzepliński zatroskany o los demokracji

Andrzej Rzepliński zatroskany o los demokracji

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak

Czytaj więcej:

Zamieszanie związane z wyborem sędziów i sposobem działania Trybunału Konstytucyjnego rozpaliło emocje tych, których w polityce fascynuje przede wszystkim walka o dominację, władzę i wpływy. W tak rozumianej rozgrywce najważniejsze jest to, kto kogo skutecznie wykiwa i ostatecznie zwycięży, bo o popełnionych w grze faulach już wkrótce mało kto będzie pamiętał.

Można się spodziewać, że tak będzie i tym razem, a splot wzajemnie sprzecznych regulacji i interpretacji prawnych, przypominający węzeł gordyjski, wcześniej lub później zostanie rozsupłany albo przecięty. Nawet wtedy nie ma jednak co liczyć na trwały spokój – polityczni przeciwnicy szybko znajdą sobie kolejną arenę do podobnych zapasów.

Formacja ponowoczesna

W tle tak pojmowanej i uprawianej polityki warto jednak dostrzec rzeczy istotniejsze, ponieważ ich uchwycenie pozwala z większym zrozumieniem i dystansem spoglądać na kłębiącą się na powierzchni pianę. To, co się naprawdę wydarza w Polsce, to kolejny „prześwit dziejów" – otwarcie realnej perspektywy głębokich przemian ustrojowych, które, jeśli tylko zakończą się powodzeniem, mogą przywrócić Polakom poczucie, że są gospodarzami we własnym domu.

Choć nie znamy oczywiście przyszłości, to jesteśmy zazwyczaj w stanie na bieżąco rozpoznać te szczególne dziejowe wydarzenia, od których może wziąć swój początek sekwencja wypadków w istotny sposób zmieniająca kształt otaczającego nas świata.

To na przykład rok 1979 i powszechne doświadczenie „cudu" pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny, mimo że jej konsekwencji – ruchu „Solidarności" – nikt wówczas nie mógł sobie nawet wyobrazić. To także obrady Okrągłego Stołu i ich niedające się wtedy przewidzieć następstwa – cały proces ustrojowej metamorfozy.

Ale również historia III RP miała swoje znaczące wydarzenia, które, jak się wówczas wydawało, otwierały nowe perspektywy i nowe możliwości działania. To choćby afera Rywina, która wyrwała z letargu ludzi mających dość rządów postkomunistycznych partii i ich akolitów. Wówczas pod hasłem budowy IV Rzeczypospolitej panujący porządek poddawała krytyce nie tylko partia braci Kaczyńskich, ale nie mniej mocno Platforma Obywatelska, szczególną gorliwością zaś wyróżniał się Tomasz Lis, z zatroskanym obliczem stawiający pytanie: „Co z tą Polską?".

Wybory w 2005 roku, wbrew rozbudzonym wówczas nadziejom, nie doprowadziły do powstania reformatorskiego sojuszu ugrupowań nawiązujących do etycznych korzeni ruchu „Solidarności", lecz stały się początkiem ostrej konfrontacji, która trwa do dziś. Po kilku latach politycznego klinczu w kwietniu 2010 roku formacja Donalda Tuska przejęła kontrolę nad wszystkimi najważniejszymi instytucjami w państwie.

Wtedy to, tuż po katastrofie smoleńskiej, pisałem: „Ta niemal pełna władza została jej z góry dana, została jej – w najgłębszym sensie tego słowa – ofiarowana. Przywódcy Platformy Obywatelskiej mają w tej chwili swoje pięć minut, trzymają w ręku podarowany im złoty róg. Spoczywa na nich najwyższa odpowiedzialność – »Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie«. Wielu z nas z nadzieją oczekuje, że osobom sprawującym rządy uda się zachować i utrwalić wyższe standardy, które w tej chwili jawią się jako oczywiste. Że zrobią wszystko, by nie dopuścić do tego, aby przestrzeń publiczną znowu wypełniły i zdominowały polityczne biesy. Dziś Polacy doskonale czują i wiedzą, że polityka nie sprowadza się do umiejętności manipulowania ludźmi, że jej istotą nie jest wskazywanie wroga i napuszczanie ludzi, by z nim walczyli. Jeśli osoby dzierżące dziś złoty róg podejmą się próby ocalenia tej niezwykłej przestrzeni, w której odnalazły się wszystkie generacje Polaków tęskniących za lepszą Polską – Polską zjednoczoną podstawowymi wartościami: prawdą, wolnością, sprawiedliwością, to solidarne dzieło kolejnych pokoleń zostanie podjęte, wzmocnione i wzbogacone. Jeśli nadzieje te zostaną zaprzepaszczone, tych wszystkich, którym »ostał się ino sznur«, kolejny powiew ducha zmiecie z publicznej sceny".

Dziejowy moment Platformy Obywatelskiej minął nieodwołalnie, ale grupy interesu, które ten projekt tworzyły, wspierały i czerpały z niego korzyści, w obliczu porażki przegrupowują siły i przygotowują jego aktualizację. Ten nowo-stary projekt, rozpisany na różne partie i głosy, z wielu względów słusznie nazywany jest formacją ponowoczesną.

Narzędzie w walce politycznej

Dzisiaj wszakże to Prawo i Sprawiedliwość oraz jego przywódcy mają swoje pięć minut i dzierżą złoty róg. Jeżeli nie będą potrafili mądrze z tego skorzystać, jeśli okażą się nieporadni albo, co gorsza, zaprzeczą wartościom, w imię których otrzymali od Polaków mandat do sprawowania rządów, również im ostanie się „ino sznur".

Mając w pamięci taką perspektywę, przyjrzyjmy się temu, co się dzieje ostatnio w Polsce, wychodząc wprawdzie od znanych faktów dotyczących aktualnej politycznej rozgrywki, po to jednak, by postawić pytania znacznie bardziej istotne.

Symboliczną chwilą uruchamiającą dynamikę dziejowych wydarzeń okazał się wybór Andrzeja Dudy na urząd prezydenta RP. Możliwe scenariusze, które się wraz z tym wyborem otworzyły, tak przeraziły obóz sprawujący władzę, że przestał zważać nawet na pozory praworządności. Przyjęta 25 czerwca 2015 r. ustawa umożliwiająca wybór sędziów Trybunału „na zapas" jawnie deptała konstytucję, co więcej, dokonało się to przy współudziale części sędziów TK.

Pomysł był prosty. Gdyby nawet ustawę tę zaskarżono do Trybunału, to dokonany na jej podstawie wybór pięciu sędziów zostałby z pewnością uznany za zgodny z zasadami „demokratycznego państwa prawnego", potrzebą ciągłości ustrojowej czy jeszcze z czymś innym, i ostatecznie Trybunał, mimo zastrzeżeń, a może i głosów odrębnych, nie dostrzegłby w tym wyborze istotnego naruszenia konstytucji.

Na przeszkodzie temu scenariuszowi stanął prezydent, nie przyjmując przysięgi od wyznaczonych w ten sposób sędziów. To, że miał do tego podstawy, potwierdził sam TK, który 3 grudnia 2015 r. stwierdził, że przepisy ustawy umożliwiające wybór dwóch dodatkowych sędziów były niezgodne z konstytucją.

Ciekawe, że od tego momentu politycy Platformy zmienili narrację, przyznając, że faktycznie popełnili błąd. Nie do końca było to jednak prawdą, ponieważ błędy i pomyłki popełnia się nieświadomie. W tym zaś przypadku PO i jej sojusznicy doskonale wiedzieli, co robią, i z premedytacją gotowi byli ignorować konstytucję, byle tylko wzmocnić swoją zagrożoną pozycję polityczną.

Gdyby wyrok Trybunału z 3 grudnia okazał się rozstrzygnięciem ostatecznym, zaakceptowanym przez wszystkich graczy, wrócilibyśmy do sytuacji sprzed ustawy czerwcowej – obecny Sejm wybrałby dwóch sędziów Trybunału, a poprzedni trzech. W politycznych szachach potyczka zakończyłaby się remisem: wprawdzie ofensywny manewr Platformy nie powiódł się i został zablokowany, ale nie poniosłaby ona większych strat i mogłaby się wycofać na z góry upatrzone pozycje. Na to nie pozwolił jednak drugi uczestnik rozgrywki, który wykorzystał manewr przeciwnika i sam przystąpił do ofensywy.

Bitwa toczy się o Trybunał Konstytucyjny, który w czerwcu 2015 r. został potraktowany – nie po raz pierwszy zresztą – nie jako ważna instytucja porządku ustrojowego, lecz jako narzędzie, którego można użyć w walce politycznej. Nieszczęściem tej instytucji stało się to, że zabrakło z jej strony jakiegokolwiek protestu, a część sędziów Trybunału, z prezesem prof. Rzeplińskim na czele, ochoczo zaakceptowała taką rolę.

Trudno się więc dziwić, że obóz, który dziś sprawuje rządy, mając podstawy, by uznawać Trybunał za jeden z ostatnich bastionów ancien regime'u, stara się go rozbroić i unieszkodliwić. W ogniu politycznego konfliktu i związanej z nim ostrej polaryzacji na dalszy plan schodzi to, że obecny Trybunał Konstytucyjny nie jest przecież monolitem, a jego sędziowie mogą się różnić co do merytorycznej oceny w każdej, także tej sprawie.

Działania pozytywne i haniebne

O ile jednak istnieją ważne racje, które pozwalają uzasadnić politykę PiS wobec Trybunału, postrzeganego jako potencjalny ośrodek oporu wobec planowanych w państwie reform ustrojowych, o tyle retoryka, jakoby w ostatnich ustawowych zmianach chodziło o podnoszenie standardów i usprawnienie pracy TK, wyraźnie trąci nowomową. A może warto powiedzieć wprost: intencją nowych regulacji nie jest naprawa i ratowanie tego Trybunału z tym prezesem na czele, lecz usprawnienie działania państwa jako całości: chodzi w nich – patrząc długofalowo – o wyznaczenie Trybunałowi właściwego miejsca w porządku ustrojowym Polski oraz – na krótszą metę – o spowodowanie, by obecny TK funkcjonowaniu państwa nie szkodził.

Nowelizacje ustawy o Trybunale Konstytucyjnym z listopada i grudnia 2015 r. mają w oczywisty sposób charakter interwencyjny i tymczasowy. Ich bezpośrednim celem – podobnie jak nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji – jest neutralizacja i unieszkodliwienie instytucji kierowanej przez ludzi bliskich aktualnej opozycji i gotowych rzucać rządzącej większości kłody pod nogi.

Tego typu działania dają się usprawiedliwić, lecz tylko jako wstępne oczyszczenie przedpola, niezbędne, aby uzyskać skuteczne narzędzia gruntownej przebudowy państwa. Ale to dopiero przygotowanie i przeprowadzenie postulowanych reform – zgodnie z zasadą: „po owocach ich poznacie" – pozwoli ocenić, czy podejmowane dzisiaj polityczne kroki dadzą się ostatecznie obronić. Określenie kształtu zasadniczych celów tej przebudowy wymaga jednak wyjścia poza myślenie w kategoriach logiki walki i prymatu krótkoterminowej skuteczności – poza wąsko rozumiane kalkulacje i rozgrywki polityczne.

Cały ten, wciąż niezakończony, spór o Trybunał ma wszakże również swoje pozytywne skutki. Pozwolił bowiem Polakom dostrzec, że miejsce i rola Trybunału Konstytucyjnego w porządku ustrojowym nie są wcale czymś oczywistym. Przypomniano sobie jego pozytywne działania, ale także te wręcz haniebne, jak wyrok w sprawie ustawy lustracyjnej z 7 maja 2007 r. Co ważniejsze, wraz z konfliktem o jego sędziów zaczęto publicznie dyskutować o znaczeniu tej instytucji, o jej zadaniach, o relacjach między nią a Sejmem czy prezydentem, a przede wszystkim o tym, komu w państwie przysługuje przywilej ostatecznej decyzji.

Dzisiejsza debata nad Trybunałem, podobnie jak wcześniejsza dyskusja o ordynacji wyborczej i idei jednomandatowych okręgów wyborczych, to kolejne sygnały i zarazem etapy uruchomionej już dynamiki przemian ustrojowych, której horyzont wyznacza uchwalenie nowej konstytucji.

W debacie tej nader chętnie głos zabierają specjaliści od prawa konstytucyjnego, którzy, powołując się na zapisy Konstytucji RP z 1997 r., przedstawiają i wspierają swoim autorytetem różne, często wzajemnie sprzeczne, wykładnie. I nie może być inaczej, bo przecież żadna ustawa zasadnicza nie jest dokumentem jednoznacznym i w pełni spójnym, a jej interpretowanie, czyli akcentowanie jednych zapisów kosztem innych, zawsze jest uwikłane w kontekst polityczny oraz osobiste uwarunkowania i preferencje interpretatora.

Co więcej, to, co konstytucjonaliści uważają zazwyczaj za niewzruszone dogmaty, np. zasady demokratycznego państwa prawa, niezależności sędziowskiej czy zwłaszcza trójpodziału władzy, wcale nie jest takie oczywiste. Sens tych pojęć wymaga wyjaśnienia, a nie przyjmowania ich na wiarę.

Zamiast jurystycznej dogmatyki potrzebna tu jest raczej porządna filozofia państwa i prawa, a przynajmniej świadomość, że każde z tych pojęć ma swoją historię, swój sens oraz określone, bynajmniej niebezdyskusyjne, założenia. Trzeba więc wyjść poza dyskurs prawniczy i spojrzeć na problem z szerszej perspektywy. Sprawa konstytucji jest bowiem zbyt poważna, żeby pozostawić ją konstytucjonalistom.

Sądowy pucz w USA

Weźmy jako przykład choćby to, że Trybunał Konstytucyjny ocenia konstytucyjność ustaw o Trybunale, a większości prawników to nie przeszkadza. Czy zapisana w ustawie zasadniczej kompetencja Trybunału do orzekania w sprawie zgodności ustaw z konstytucją nie wchodzi tu w konflikt z zasadą bardziej podstawową, określającą wręcz kulturę prawną naszej cywilizacji – nemo iudex in causa sua?

Zasada ta jest fundamentem bezstronności każdego aktu sądzenia i każdej instytucji sądu. Albo więc Trybunał, jeśli jest sądem, nie powinien być sędzią we własnej sprawie, albo nie(zawsze) jest sądem i kiedy zabiera się sam do siebie, staje się po prostu ciałem politycznym i tak musi być postrzegany. Organ polityczny, który podejmuje ostateczne, rozstrzygające decyzje, także te dotyczące jego samego, posiada znamiona organu suwerennego, dysponującego władzą zwierzchnią.

Taką rolę Trybunału zdaje się potwierdzać sama konstytucja: „Trybunał Konstytucyjny rozstrzyga spory kompetencyjne pomiędzy centralnymi konstytucyjnymi organami państwa" (art. 189), a jego orzeczenia „mają moc powszechnie obowiązującą i są ostateczne" (art. 190).

Czy jednak rzeczywiście ciało polityczne, które co prawda istnieje, ale – jak pokazują doświadczenia innych krajów – równie dobrze mogłoby go nie być, jest rzeczywiście nadrzędne wobec tych organów, bez których państwo nie mogłoby istnieć?

Kto jest rzeczywistym suwerenem posiadającym niekwestionowaną władzę zwierzchnią? – Naród! W jaki sposób sprawuje on swoją suwerenną władzę? – Przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio (art. 4 konstytucji). Kto jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej? – Prezydent, który czuwa nad przestrzeganiem konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa (art. 126).

Owszem, przyznane Trybunałowi Konstytucyjnemu ściśle określone i ograniczone uprawnienia zwierzchnie mają swoją wartość i sens, ale tylko wtedy, gdy służą i są podporządkowane dobru wspólnoty. Wiąże się z tymi uprawnieniami jednak również spore niebezpieczeństwo. Faktyczna władza polityczna, którą dysponuje Trybunał, tak jak każda władza kusi do tego, by jej nadużywać i wykraczać poza właściwe jej zadania i granice.

Nie jest to zresztą wyłącznie polski problem, lecz przypadłość sądownictwa konstytucyjnego jako takiego, które ma naturalną skłonność do „rozpychania się" i zdobywania coraz to nowych przyczółków. Świadczy o tym ponaddwustuletnia „aktywistyczna" praktyka Sądu Najwyższego USA, począwszy od sędziego Johna Marshalla, aż po ostatni wyrok z 26 czerwca 2015 r. ogłaszający niekonstytucyjność zakazu małżeństw jednopłciowych.

Zmarły kilka dni temu sędzia Antonin Scalia w zdaniu odrębnym tę podjętą większością pięć do czterech głosów decyzję nazwał sądowym puczem. Czytamy: „System rządzenia, który poddaje naród władzy komitetu dziewięciu prawników niewybieranych przez nikogo, nie zasługuje, by nazywać go demokracją. (...) Zezwolenie na to, by polityczna kwestia małżeństwa osób tej samej płci była rozważana i rozstrzygana przez specjalnie dobrany, arystokratyczny, w najwyższym stopniu niereprezentatywny zespół dziewięciu sędziów, jest złamaniem zasady jeszcze bardziej fundamentalnej niż no taxation without representation: nie wolno zmieniać społeczeństwa bez zgody jego przedstawicieli".

Okazuje się więc, że na decyzje amerykańskiego Sądu Najwyższego wpływają potężne grupy interesu (fakcje), które, nie mogąc liczyć na realizację swoich celów demokratyczną drogą, usiłują – w tym wypadku skutecznie – przeforsować je inną, sadową drogą. W naszym obecnym sporze o Trybunał Konstytucyjny mamy do czynienia z sytuacją analogiczną, choć jej rezultat zapewne będzie inny.

Sekwencja wydarzeń przed Smoleńskiem

Aby wyraźnie dostrzec, na czym polega istota sporu, postawmy – na zasadzie intelektualnego eksperymentu – radykalnie wyostrzone pytania: jeśli w ocenie prezydenta działanie Trybunału stanowi zagrożenie dla suwerenności i bezpieczeństwa państwa, to czy głowa państwa ma rzeczywiście bezwzględny obowiązek podporządkować się jego orzeczeniom? A jeśli tak, to w imię czego? Czy w imię poszanowania art. 189 i 190 ustawy zasadniczej powinien ignorować art. 126 oraz obowiązki, które spoczywają na nim jako prezydencie?

Czy nie byłby to przejaw ucieczki od odpowiedzialności za powierzone mu państwo i jego konstytucję, rozumianą nie w sposób wąski jako spisany dokument, ale szerzej – jako realnie istniejąca wspólnota polityczna, która przyjęła konkretną formę ustrojową?

Już samo postawienie takich pytań jasno wskazuje, że nie należy przeceniać czy wręcz absolutyzować roli Trybunału i poświęconych mu zapisów konstytucji. Ośrodek jedności i zwierzchniej władzy państwowej z pewnością leży gdzie indziej.

Doraźne rozwiązanie dzisiejszego kryzysu wokół Trybunału to sprawa ważna i możliwa na wiele sposobów. Oprócz zgłaszanych już propozycji – w przypadku przedłużającego się klinczu i braku chęci opozycji do kompromisu – można sobie na przykład wyobrazić stopniowe wygaszanie Trybunału przez Sejm, który po upływie okresu urzędowania kolejnych sędziów wstrzymywałby się z wybieraniem ich następców. Takie działanie w żaden sposób nie naruszyłoby przecież litery konstytucji!

Ale o wiele ważniejsze od podobnych zagrywek wydaje się wypracowanie długofalowych rozwiązań ustrojowych, by do takiego niszczącego kryzysu nie dochodziło. W ramach prac nad przyszłą ustawą zasadniczą niezbędne więc będzie rozważenie na nowo roli sądownictwa konstytucyjnego i wyznaczenie mu odpowiedniego miejsca w ustroju państwa, tak aby działało przede wszystkim jako instytucja pomocnicza i korygująca.

A gdyby już pozostawiono Trybunał i przyznano mu – co wcale nie jest konieczne – polityczną władzę ostatecznych rozstrzygnięć w ściśle określonych kwestiach, warto w sposób instytucjonalny zabezpieczyć się przed jego aktywizmem – możliwością wykraczania przez Trybunał Konstytucyjny poza właściwe mu kompetencje.

Warto przy okazji przypomnieć, że zasadnicze pytanie o to, komu w naszym porządku ustrojowym ma przysługiwać prawo ostatecznej decyzji, dotyczy nie tylko roli Trybunału, lecz sięga o wiele głębiej. Trudno nie dostrzec, że największą bolączką obowiązującej w Polsce konstytucji jest wpisane w nią napięcie między kompetencjami prezydenta i premiera wyłonionego i wspieranego przez parlamentarną większość.

Nie chodzi tu wcale o podział zadań w ramach władzy wykonawczej, jak to się zwykle (także w zapisach konstytucyjnych) niezbyt precyzyjnie ujmuje, lecz o napięcie między niezależnymi ośrodkami władzy zwierzchniej, które mogą się powołać na mandat pochodzący wprost od narodu – suwerena.

Napięcie to, w sytuacji gdy oba te ośrodki znajdują się w rękach przeciwnych obozów politycznych, z łatwością przeradza się w ostry konflikt, który nie tylko niszczy jedność wspólnoty i osłabia możliwości sprawnego funkcjonowania państwa, ale wręcz zaprasza zewnętrznych graczy do włączenia się weń i czerpania z tego korzyści. Sekwencja wydarzeń poprzedzających katastrofę w Smoleńsku świadczy o tym dobitnie. Dlatego naprawienie tej słabości ustrojowej powinno się stać głównym punktem nowej konstytucji.

Nowa konstytucja, nowy porządek

Konstytucja, jak każde prawo stanowione, nie jest żadną świętością, lecz mniej lub bardziej pożytecznym ludzkim dziełem. Jeśli istnieją w niej zapisy, które zagrażają dobru wspólnemu i sprawnemu funkcjonowaniu państwa, trzeba proponować ich zmianę.

Zmiana ta może być cząstkowa i dotyczyć tylko wybranych artykułów, może być zmianą całej konstytucji dokonaną przy zachowaniu ciągłości prawnoustrojowej i wedle reguł zapisanych w obowiązującej ustawie zasadniczej, może być wreszcie – i o tym też należy jasno mówić – wymianą konstytucji na radykalnie nową, czyli ustanowieniem i zapoczątkowaniem nowego porządku, zrywającego z dotychczasową ciągłością ustrojową. Bo to przede wszystkim za tym ostatnim rozwiązaniem przemawiają dziś najpoważniejsze racje.

Autor jest filozofem polityki, wykładowcą w Instytucie Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Opublikował m.in. książki „Wokół idei wspólnoty" (2012) i „Budowanie na piasku. Szkice o III Rzeczypospolitej" (2014)

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czytaj więcej:

Zamieszanie związane z wyborem sędziów i sposobem działania Trybunału Konstytucyjnego rozpaliło emocje tych, których w polityce fascynuje przede wszystkim walka o dominację, władzę i wpływy. W tak rozumianej rozgrywce najważniejsze jest to, kto kogo skutecznie wykiwa i ostatecznie zwycięży, bo o popełnionych w grze faulach już wkrótce mało kto będzie pamiętał.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach