Nie jest to zresztą wyłącznie polski problem, lecz przypadłość sądownictwa konstytucyjnego jako takiego, które ma naturalną skłonność do „rozpychania się" i zdobywania coraz to nowych przyczółków. Świadczy o tym ponaddwustuletnia „aktywistyczna" praktyka Sądu Najwyższego USA, począwszy od sędziego Johna Marshalla, aż po ostatni wyrok z 26 czerwca 2015 r. ogłaszający niekonstytucyjność zakazu małżeństw jednopłciowych.
Zmarły kilka dni temu sędzia Antonin Scalia w zdaniu odrębnym tę podjętą większością pięć do czterech głosów decyzję nazwał sądowym puczem. Czytamy: „System rządzenia, który poddaje naród władzy komitetu dziewięciu prawników niewybieranych przez nikogo, nie zasługuje, by nazywać go demokracją. (...) Zezwolenie na to, by polityczna kwestia małżeństwa osób tej samej płci była rozważana i rozstrzygana przez specjalnie dobrany, arystokratyczny, w najwyższym stopniu niereprezentatywny zespół dziewięciu sędziów, jest złamaniem zasady jeszcze bardziej fundamentalnej niż no taxation without representation: nie wolno zmieniać społeczeństwa bez zgody jego przedstawicieli".
Okazuje się więc, że na decyzje amerykańskiego Sądu Najwyższego wpływają potężne grupy interesu (fakcje), które, nie mogąc liczyć na realizację swoich celów demokratyczną drogą, usiłują – w tym wypadku skutecznie – przeforsować je inną, sadową drogą. W naszym obecnym sporze o Trybunał Konstytucyjny mamy do czynienia z sytuacją analogiczną, choć jej rezultat zapewne będzie inny.
Sekwencja wydarzeń przed Smoleńskiem
Aby wyraźnie dostrzec, na czym polega istota sporu, postawmy – na zasadzie intelektualnego eksperymentu – radykalnie wyostrzone pytania: jeśli w ocenie prezydenta działanie Trybunału stanowi zagrożenie dla suwerenności i bezpieczeństwa państwa, to czy głowa państwa ma rzeczywiście bezwzględny obowiązek podporządkować się jego orzeczeniom? A jeśli tak, to w imię czego? Czy w imię poszanowania art. 189 i 190 ustawy zasadniczej powinien ignorować art. 126 oraz obowiązki, które spoczywają na nim jako prezydencie?
Czy nie byłby to przejaw ucieczki od odpowiedzialności za powierzone mu państwo i jego konstytucję, rozumianą nie w sposób wąski jako spisany dokument, ale szerzej – jako realnie istniejąca wspólnota polityczna, która przyjęła konkretną formę ustrojową?
Już samo postawienie takich pytań jasno wskazuje, że nie należy przeceniać czy wręcz absolutyzować roli Trybunału i poświęconych mu zapisów konstytucji. Ośrodek jedności i zwierzchniej władzy państwowej z pewnością leży gdzie indziej.
Doraźne rozwiązanie dzisiejszego kryzysu wokół Trybunału to sprawa ważna i możliwa na wiele sposobów. Oprócz zgłaszanych już propozycji – w przypadku przedłużającego się klinczu i braku chęci opozycji do kompromisu – można sobie na przykład wyobrazić stopniowe wygaszanie Trybunału przez Sejm, który po upływie okresu urzędowania kolejnych sędziów wstrzymywałby się z wybieraniem ich następców. Takie działanie w żaden sposób nie naruszyłoby przecież litery konstytucji!
Ale o wiele ważniejsze od podobnych zagrywek wydaje się wypracowanie długofalowych rozwiązań ustrojowych, by do takiego niszczącego kryzysu nie dochodziło. W ramach prac nad przyszłą ustawą zasadniczą niezbędne więc będzie rozważenie na nowo roli sądownictwa konstytucyjnego i wyznaczenie mu odpowiedniego miejsca w ustroju państwa, tak aby działało przede wszystkim jako instytucja pomocnicza i korygująca.
A gdyby już pozostawiono Trybunał i przyznano mu – co wcale nie jest konieczne – polityczną władzę ostatecznych rozstrzygnięć w ściśle określonych kwestiach, warto w sposób instytucjonalny zabezpieczyć się przed jego aktywizmem – możliwością wykraczania przez Trybunał Konstytucyjny poza właściwe mu kompetencje.
Warto przy okazji przypomnieć, że zasadnicze pytanie o to, komu w naszym porządku ustrojowym ma przysługiwać prawo ostatecznej decyzji, dotyczy nie tylko roli Trybunału, lecz sięga o wiele głębiej. Trudno nie dostrzec, że największą bolączką obowiązującej w Polsce konstytucji jest wpisane w nią napięcie między kompetencjami prezydenta i premiera wyłonionego i wspieranego przez parlamentarną większość.
Nie chodzi tu wcale o podział zadań w ramach władzy wykonawczej, jak to się zwykle (także w zapisach konstytucyjnych) niezbyt precyzyjnie ujmuje, lecz o napięcie między niezależnymi ośrodkami władzy zwierzchniej, które mogą się powołać na mandat pochodzący wprost od narodu – suwerena.
Napięcie to, w sytuacji gdy oba te ośrodki znajdują się w rękach przeciwnych obozów politycznych, z łatwością przeradza się w ostry konflikt, który nie tylko niszczy jedność wspólnoty i osłabia możliwości sprawnego funkcjonowania państwa, ale wręcz zaprasza zewnętrznych graczy do włączenia się weń i czerpania z tego korzyści. Sekwencja wydarzeń poprzedzających katastrofę w Smoleńsku świadczy o tym dobitnie. Dlatego naprawienie tej słabości ustrojowej powinno się stać głównym punktem nowej konstytucji.
Nowa konstytucja, nowy porządek
Konstytucja, jak każde prawo stanowione, nie jest żadną świętością, lecz mniej lub bardziej pożytecznym ludzkim dziełem. Jeśli istnieją w niej zapisy, które zagrażają dobru wspólnemu i sprawnemu funkcjonowaniu państwa, trzeba proponować ich zmianę.
Zmiana ta może być cząstkowa i dotyczyć tylko wybranych artykułów, może być zmianą całej konstytucji dokonaną przy zachowaniu ciągłości prawnoustrojowej i wedle reguł zapisanych w obowiązującej ustawie zasadniczej, może być wreszcie – i o tym też należy jasno mówić – wymianą konstytucji na radykalnie nową, czyli ustanowieniem i zapoczątkowaniem nowego porządku, zrywającego z dotychczasową ciągłością ustrojową. Bo to przede wszystkim za tym ostatnim rozwiązaniem przemawiają dziś najpoważniejsze racje.
Autor jest filozofem polityki, wykładowcą w Instytucie Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Opublikował m.in. książki „Wokół idei wspólnoty" (2012) i „Budowanie na piasku. Szkice o III Rzeczypospolitej" (2014)
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95