Istnieje groźba, że gdyby w Polsce, przy obecnym stanie sieci energetycznej, na drogi wyjechał wspomniany już wcześniej milion aut elektrycznych, w kraju trzeba byłoby ogłosić 20. stopień zasilania. – Mówimy o inwestycjach w fabrykę produkującą samochody elektryczne w Polsce. Ja wolałbym zamiast tego inwestycję w rozwój infrastruktury, w tym energetycznej i modernizację sieci przesyłowych – zauważa Wojciech Drzewiecki, prezes Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar, który zwraca uwagę, że to jest jeden z warunków rozwoju elektromobilności.
Rewolucja, której (jeszcze) nie było
Mimo wszystkich tych zastrzeżeń w UE już od 2035 r. jedyne nowe samochody, jakie będzie można zarejestrować, to będą auta elektryczne. Czy jesteśmy gotowi na taką rewolucję?
Łukasz Zboralski, dziennikarz specjalizujący się w bezpieczeństwie ruchu drogowego i infrastrukturze, redaktor naczelny serwisu brd24.pl, w rozmowie z „Plusem Minusem” przekonuje, że Polska nie jest gotowa do przejścia na elektromobilność z kilku względów. – Czy jest to możliwe w kraju, w którym energetyka oparta jest na węglu, infrastruktura nie jest przygotowana i gdzie samochody elektryczne nie są w stanie zastąpić aut spalinowych tak, jak ich używamy? – pyta retorycznie i zwraca uwagę, że w Polsce auta elektryczne w ogóle nie są rozwiązaniem dla wsi, gdzie „transport publiczny nie istnieje”, a na drogie auta elektryczne mieszkańców nie będzie stać, a dodatkowo brakuje dla nich infrastruktury. – Nawet gdyby w Polsce powstała sieć stacji ładowania, ile samochodów byłoby w stanie ładować się jednocześnie? – zastanawia się dziennikarz, wskazując na długi czas ładowania pojazdów elektrycznych. Jego zdaniem pełne przejście na elektromobilność oznaczałoby, że 80 proc. osób w Polsce pozostałoby bez samochodu. Dziennikarz podkreśla, że elektromobilność dawała nadzieje na świat bez spalin, ale spodziewana rewolucja technologiczna, która pozwoliłaby samochodowi elektrycznemu w pełni wejść w buty samochodu spalinowego, nie nastąpiła.
Nieco optymistyczniej na całą kwestię patrzy Wojciech Drzewiecki. – Do 2035 roku wciąż jest sporo czasu – podkreśla. I zwraca uwagę, że już pojawiają się sygnały, iż na rynek trafią akumulatory pozwalające przejechać autem elektrycznym do 1200 km. Trwają też prace nad akumulatorami, w których nie stosowano by niklu, kobaltu czy litu. Drzewiecki przyznaje, że rynek baterii jest obecnie najsłabszym ogniwem, jeśli chodzi o samochody elektryczne. I, podobnie jak Zboralski, przyznaje, że z punktu widzenia infrastruktury dla samochodów elektrycznych Polska jest zacofana, aczkolwiek w ostatnim czasie sytuacja się pod tym względem poprawia.
– Obserwując dzisiejszy rynek samochodów elektrycznych, widzimy, że rozwija się on głównie w miastach – mówi Drzewiecki. Zauważa też, że auta elektryczne pojawiały się coraz częściej przy wschodniej granicy Polski, gdzie, jak mówi, używane samochody elektryczne, ładowane za pomocą montowanych w gospodarstwach paneli fotowoltaicznych, są wykorzystywane do pokonywania małych dystansów po najbliższej okolicy. Drzewiecki spodziewa się, że taki sposób użytkowania samochodów elektrycznych może się upowszechnić wraz z pojawieniem się na rynku mniejszych i tańszych aut tego typu.
Drzewiecki nie spodziewa się przy tym zastąpienia samochodów spalinowych przez elektromobilne w stosunku 1 do 1. Przekonuje, że w poszukiwaniu alternatywnego wobec samochodu spalinowego środka transportu nie należy ograniczać się do elektromobilności. – Moim zdaniem decydować powinny normy emisyjne – i dodaje, że być może przyszłością będą samochody klasyczne napędzane paliwem syntetycznym (produkuje się je z dwutlenku węgla już występującego w powietrzu, przez co spalanie paliwa i emisja tego dwutlenku nie zwiększa ilości CO2 w atmosferze) albo samochody napędzane wodorem. – Ścisłe ograniczenie do jednej technologii odbiera nadzieję na możliwości rozwoju innych – zauważa.
Z kolei prof. dr hab. Szymon P. Malinowski z Zakładu Fizyki Atmosfery w Instytucie Geofizyki Uniwersytetu Warszawskiego przekonuje, że błędem jest samo staranie się o to, by samochody elektryczne były takie same jak samochody spalinowe, a różniły się jedynie napędem. – Wielkie i ciężkie samochody niezależnie od tego, czy spalinowe, czy elektryczne, są coraz mniej przyjazne środowisku. Wraz ze wzrostem rozmiarów samochodów rośnie ilość zasobów zużywanych do ich produkcji – mówi. – To antyrozwiązanie, które jest wygodne dla przemysłu motoryzacyjnego – dodaje.
Prof. Malinowski przekonuje, że ekologicznym rozwiązaniem byłyby małe, lekkie samochody, ważące po kilkadziesiąt kilogramów, wyposażone w niewielkie, wymienne akumulatory. To jednak, jak dodaje, musiałoby wiązać się ze zmianą naszych nawyków i systemu komunikacji. – Te rozwiązania są oczywiste, dobrze znane, ale sprzeczne z paradygmatem ekonomicznym – podkreśla.
Prawda jest bowiem taka, że – jak zauważył dr Florian Knobloch z Cambridge Centre for Environment, Energy and Natural Resource Governance – nawet gdyby wszyscy przesiedli się do samochodów elektrycznych, emisje CO2 związane z transportem nadal występowałyby ze względu na to, że pojazdy te, jak było wykazane wyżej, zostawiają całkiem niemały ślad węglowy. A gdyby było ich aż 1,4 mld (tyle co spalinowych), zadziałałby efekt skali i mówilibyśmy o naprawdę dużej emisji (choć mniejszej od obecnej). Dlatego – jego zdaniem – powinniśmy starać się ograniczyć samą liczbę samochodów i zachęcać ludzi do rezygnacji z indywidualnego transportu na rzecz transportu publicznego. – Dziś kilkutonowy samochód wiezie ważącą 80 kg osobę, która przewozi nim kilka kilogramów zakupów – zauważa prof. Malinowski, zwracając uwagę, że przy takiej alokacji zasobów to, czy mamy do czynienia z samochodem elektrycznym czy spalinowym, staje się drugorzędne.
Prof. Keoleian przekonuje, że w gęsto zaludnionych rejonach, zwłaszcza w krajach rozwijających się, inwestycje w transport publiczny mogą być lepsze pod kątem osiągnięcia przyjaznej dla środowiska mobilności ludzi niż inwestowanie w infrastrukturę niezbędną do osiągnięcia elektromobilności. Na tę samą kwestię zwraca uwagę dr Paltsev. – Różne kraje mogą stosować różne rozwiązania w celu osiągnięcia całkowicie nieemisyjnego transportu. Na przykład można wziąć pod uwagę gęsto zaludnione miasto gdzieś w Afryce czy południowo-wschodniej Azji i stwierdzić, że dobrze zorganizowany, niemal zeroemisyjny transport publiczny będzie lepszym rozwiązaniem niż przejście na samochody elektryczne – tłumaczy.
Wojciech Drzewiecki nie wyklucza, że zmiana w motoryzacji przyjdzie wraz z kolejnym pokoleniem. – U młodych podejście do mobilności jest inne. Nam mobilność zapewniał samochód – im telefon. Może się okazać, że zapotrzebowanie na samochody będzie niższe niż dotychczas, rozpowszechniać zaczną się formy współużytkowania (car-sharing). Producenci zaczną zarabiać mniej na sprzedaży samochodów, a bardziej na sprzedaży związanych z nimi usług – mówi.
– Decydenci muszą oceniać różne opcje w miarę pojawiania się nowych informacji. Ogólnym celem jest osiągnięcie długoterminowego rozwiązania, które musi być bliskie zerowej emisji. Czy „niemal zerowe” rozwiązanie można osiągnąć za pomocą samochodów elektrycznych, tych napędzanych wodorem czy może paliwami syntetycznymi o zerowej emisji dwutlenku węgla? Zobaczymy, jak te technologie się rozwiną – podsumowuje dr Paltsev.
Pożary „elektryków” to nie lada kłopot dla strażaków i zagrożenie dla środowiska. Ok. 500 płonących samochodów elektrycznych na pokładzie japońskiego statku u wybrzeży Holandii gaszono niedawno ponad tydzień. W pożarze zginął jeden członek załogi
Netherlands Coastguards/AFP