Na początku maja internet obiegło zdjęcie czereśni sprzedawanych po 260 zł za kilogram. „Pierwsze polskie czereśnie. Poproszę dwie sztuki, mogą być na jednym ogonku” – ironizował jeden z internautów, który udostępnił zdjęcie w sieci. Pozbawione kontekstu zdjęcie siało popłoch, stając się symbolem nadciągającej drożyzny. Mało kto zwracał uwagę, że na początku maja w Polsce krajowych czereśni jeszcze nie ma, a i importowane zdarzają się rzadko, i gdy już ktoś sprowadzi je z Hiszpanii czy z Maroka to rzeczywiście są poniekąd towarem luksusowym. Ale już w lipcu czereśnie w hurcie kosztowały w Polsce ok. 8–10 zł. Wciąż dużo, ale daleko im było do owych majowych „czereśni grozy”.
To, że zdjęcie czereśni za 260 zł zostało przez tak wielu Polaków potraktowane nie jako ciekawostka, ale jako dzwon bijący na trwogę, nie wynikało z obiektywnych przesłanek. Inflacja za kwiecień, która w tamtym czasie wyznaczała poziom wzrostu cen, podana oficjalnie przez GUS wynosiła 12,4 proc. rok do roku, 2 proc. miesiąc do miesiąca. Problem w tym, że w polskich głowach zagnieździło się już coś, co w USA określa się mianem inflationary psychology, czyli „psychologii inflacyjnej”. Wynika z niej, że postrzegany wzrost cen jest znacznie wyższy niż realna inflacja – i, co gorsza, jesteśmy też przekonani, że wzrost cen będzie nam towarzyszył, jeśli nie zawsze, to przynajmniej przez bardzo długi czas.
Potwierdzają to badania opinii publicznej. W przeprowadzonym na początku sierpnia badaniu SW Research dla rp.pl 79,1 proc. Polaków (w tym ponad 82 proc. Polaków w wieku 18–34 lata) jest przekonanych, że jesienią i zimą ceny będą nadal rosły. Jeszcze ciekawsze wyniki daje sondaż United Surveys z początku stycznia, przeprowadzony dla RMF FM i „Dziennika Gazety Prawnej”. Z oficjalnych danych GUS wynika, że inflacja w grudniu 2021 roku (to ostatni odczyt przed przeprowadzeniem sondażu, o którym mowa) wyniosła 8,6 proc. Tymczasem z odpowiedzi ankietowanych wynikało, że inflacja w Polsce wynosi 27,3 proc. (to średnia wartość uzyskiwanych odpowiedzi). Nawet jeśli uwzględnimy tylko najczęściej padającą wartość (dominantę), inflacja w styczniu według ankietowanych wynosiła ok. 20 proc. – a więc w ich głowach była ponad dwukrotnie wyższa niż w rzeczywistości. Ma na to wpływ także konstrukcja koszyka dóbr, na podstawie którego wyliczany jest wskaźnik inflacji – nie zawsze bowiem to, co drożeje najbardziej, ma takie samo przełożenie na dane o inflacji. W Polsce największy wpływ mają na nią żywność i napoje bezalkoholowe (26,6 proc.) oraz użytkowanie mieszkania i nośniki energii (19,3 proc.). Co ciekawe od kilku lat nie tylko waga tych dóbr w koszyku stale rośnie, ale to one najszybciej drożeją.
I tu dochodzimy do sedna problemu, ponieważ przekonanie o tym, jak szybko rosną ceny, wraz z przeświadczeniem, że wzrost cen jest zjawiskiem stałym, przekłada się na bardzo konkretne zachowania. Może doprowadzić np. do panicznych zakupów cukru, gdy ludzie są przekonani, że niedługo cukru nie będzie albo stanie się dużo droższy. W efekcie cukier znika ze sklepowych półek, a jego brak powoduje skok cen.
– Wykładniczy wzrost inflacji, „świeca inflacyjna”, jest napędzana zjawiskami psychologicznymi. Obiektywnie nierównowaga na rynku nie rośnie tak gwałtownie – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem” dr Wiesław Baryła, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS, który zajmuje się m.in. ekonomią behawioralną.