Gdy strach napędza inflację

Wydawałoby się, że za wzrost cen odpowiada brak produktów, niedostępność usług lub rosnące koszty ich wytworzenia czy dostarczenia, jak choćby drożejąca energia. Ale czasami stoją za tym też społeczne lęki, to czego się najbardziej boimy.

Publikacja: 19.08.2022 10:00

Rys. Mirosław Owczarek

Rys. Mirosław Owczarek

Na początku maja internet obiegło zdjęcie czereśni sprzedawanych po 260 zł za kilogram. „Pierwsze polskie czereśnie. Poproszę dwie sztuki, mogą być na jednym ogonku” – ironizował jeden z internautów, który udostępnił zdjęcie w sieci. Pozbawione kontekstu zdjęcie siało popłoch, stając się symbolem nadciągającej drożyzny. Mało kto zwracał uwagę, że na początku maja w Polsce krajowych czereśni jeszcze nie ma, a i importowane zdarzają się rzadko, i gdy już ktoś sprowadzi je z Hiszpanii czy z Maroka to rzeczywiście są poniekąd towarem luksusowym. Ale już w lipcu czereśnie w hurcie kosztowały w Polsce ok. 8–10 zł. Wciąż dużo, ale daleko im było do owych majowych „czereśni grozy”.

To, że zdjęcie czereśni za 260 zł zostało przez tak wielu Polaków potraktowane nie jako ciekawostka, ale jako dzwon bijący na trwogę, nie wynikało z obiektywnych przesłanek. Inflacja za kwiecień, która w tamtym czasie wyznaczała poziom wzrostu cen, podana oficjalnie przez GUS wynosiła 12,4 proc. rok do roku, 2 proc. miesiąc do miesiąca. Problem w tym, że w polskich głowach zagnieździło się już coś, co w USA określa się mianem inflationary psychology, czyli „psychologii inflacyjnej”. Wynika z niej, że postrzegany wzrost cen jest znacznie wyższy niż realna inflacja – i, co gorsza, jesteśmy też przekonani, że wzrost cen będzie nam towarzyszył, jeśli nie zawsze, to przynajmniej przez bardzo długi czas.

Potwierdzają to badania opinii publicznej. W przeprowadzonym na początku sierpnia badaniu SW Research dla rp.pl 79,1 proc. Polaków (w tym ponad 82 proc. Polaków w wieku 18–34 lata) jest przekonanych, że jesienią i zimą ceny będą nadal rosły. Jeszcze ciekawsze wyniki daje sondaż United Surveys z początku stycznia, przeprowadzony dla RMF FM i „Dziennika Gazety Prawnej”. Z oficjalnych danych GUS wynika, że inflacja w grudniu 2021 roku (to ostatni odczyt przed przeprowadzeniem sondażu, o którym mowa) wyniosła 8,6 proc. Tymczasem z odpowiedzi ankietowanych wynikało, że inflacja w Polsce wynosi 27,3 proc. (to średnia wartość uzyskiwanych odpowiedzi). Nawet jeśli uwzględnimy tylko najczęściej padającą wartość (dominantę), inflacja w styczniu według ankietowanych wynosiła ok. 20 proc. – a więc w ich głowach była ponad dwukrotnie wyższa niż w rzeczywistości. Ma na to wpływ także konstrukcja koszyka dóbr, na podstawie którego wyliczany jest wskaźnik inflacji – nie zawsze bowiem to, co drożeje najbardziej, ma takie samo przełożenie na dane o inflacji. W Polsce największy wpływ mają na nią żywność i napoje bezalkoholowe (26,6 proc.) oraz użytkowanie mieszkania i nośniki energii (19,3 proc.). Co ciekawe od kilku lat nie tylko waga tych dóbr w koszyku stale rośnie, ale to one najszybciej drożeją.

I tu dochodzimy do sedna problemu, ponieważ przekonanie o tym, jak szybko rosną ceny, wraz z przeświadczeniem, że wzrost cen jest zjawiskiem stałym, przekłada się na bardzo konkretne zachowania. Może doprowadzić np. do panicznych zakupów cukru, gdy ludzie są przekonani, że niedługo cukru nie będzie albo stanie się dużo droższy. W efekcie cukier znika ze sklepowych półek, a jego brak powoduje skok cen.

– Wykładniczy wzrost inflacji, „świeca inflacyjna”, jest napędzana zjawiskami psychologicznymi. Obiektywnie nierównowaga na rynku nie rośnie tak gwałtownie – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem” dr Wiesław Baryła, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS, który zajmuje się m.in. ekonomią behawioralną.

– Nie sądzę, by ktoś był w stanie dokładnie oszacować, w jakim stopniu za inflację odpowiada gra popytu i podaży, a w jaki psychologia, ale czynniki psychologiczne wpływają na inflację – mówi z kolei prof. Bruce Clark z D'Amore-McKim School of Business w Bostonie.

Czytaj więcej

Jak Ukraińcy zmiażdżyli Rosjan w internecie

Co dobre dla Kowalskiego, nie jest dobre dla Kowalskich

Klasyczna ekonomia wskazuje, że cena każdego produktu, w gospodarce wolnorynkowej, jest wynikiem oddziaływania na siebie popytu i podaży. W sytuacji idealnej cena osiąga taki poziom, że popyt równoważy podaż – tzn. rynek jest w stanie wchłonąć dokładnie tyle danego towaru, ile jego dostawcy są w stanie wyprodukować.

Cena zaczyna rosnąć w sytuacji, kiedy popyt przewyższa podaż – to znaczy konsumenci są gotowi, przy danej cenie, kupić więcej danego towaru, niż jego dostawcy są w stanie dostarczyć. W takiej sytuacji cena musi wzrosnąć, ponieważ w innym przypadku na rynku pojawiłby się deficyt tego towaru. Wzrost ceny jest więc mechanizmem, który ma wymusić spadek popytu i ukształtowanie się nowej tzw. ceny równowagi, w której zmienione krzywe popytu i podaży znów się przecinają.

Teoria mówi więc, że racjonalnym zachowaniem w sytuacji wzrostu cen, jest ograniczenie popytu. Dzięki temu cena wprawdzie wzrośnie, ale będzie to zjawisko jednorazowe. Wbijemy do jajecznicy o jedno jajko mniej, posmarujemy chleb nieco cieńszą warstwą masła – i dzięki temu osiągniemy nową cenę równowagi, a gdy podaż masła czy jaj wzrośnie, możemy spodziewać się jej spadku. Ale teoria nie zawsze znajduje potwierdzenie w praktyce.

Problem polega bowiem na tym, że społeczeństwo, jako całość, nie dysponuje zbiorową świadomością, a decyzje dotyczące reakcji na wzrost cen zapadają na poziomie jednostki, a nie ogółu. I tu zaczynają się schody, bo to, co z punktu widzenia jednostki jest – przynajmniej w krótkiej perspektywie – zachowaniem racjonalnym, nie musi być takie z punktu widzenia społeczeństwa.

– W grę wchodzi tu krótkowzroczna racjonalność, krótkoterminowy rachunek korzyści i strat. Ludzie zakładają, że jutro będzie drożej – więc jeśli mogą przyspieszyć zakup niektórych dóbr, to to robią. Jeśli mieli w planach zakup samochodu czy sprzętu AGD, to go przyspieszają, co wywołuje impuls inflacyjny – tłumaczy dr Baryła.

Z kolei Julia Kołodko, doktor nauk behawioralnych, w rozmowie z „Plusem Minusem” zwraca uwagę, że mamy tu do czynienia z tzw. dylematem społecznym, przypominającym popularny dylemat więźnia, ale w skali całego społeczeństwa. – W dylemacie społecznym dobro jednostki znajduje się w kontrze do dobra społeczeństwa – tłumaczy dr Kołodko. I jako przykład podaje np. kwestię korzystania z transportu publicznego. – Wiemy, że gdybyśmy wszyscy zaczęli jeździć autobusami, na drogach byłyby mniejsze korki, a powietrze byłoby mniej zanieczyszczone. Jednocześnie w sytuacji, gdy wszyscy przesiądą się do autobusów, ta osoba, która zdecyduje się na jazdę samochodem, skorzysta, bo dojedzie do celu szybciej i wygodniej – zauważa. Z punktu widzenia krótkoterminowego zysku jednostki opłaca się więc czasem „oszukać” wszystkich innych i zachować w sposób, który dla ogółu jest szkodliwy, ale przynosi indywidualną korzyść.

Przy wzroście cen pojawia się jeszcze jeden problem, napędzający realną inflację. Ludzie widząc, że ich portfele chudną, naciskają na pracodawców, by podnosili im płace, co pozwoliłoby im rekompensować rosnące koszty życia. Jeśli pracodawcy również spodziewają się regularnego wzrostu cen w kolejnych miesiącach, a jednocześnie widzą, że popyt na rynku nie maleje, są skłonni te podwyżki przyznać. Ale często rekompensują skok własnych kosztów, podnosząc ceny oferowanych towarów lub usług. – To ma dwojakie konsekwencje – po pierwsze ludzie mają więcej pieniędzy do wydania, a wydając więcej, napędzają popyt i ceny. Po drugie, jeśli płaca za tą samą pracę idzie w górę, rosną koszty prowadzenia biznesu. A jeśli rosną koszty prowadzenia biznesu, pojawia się impuls do podwyższenia cen, aby pokryć rosnące koszty – wyjaśnia prof. Clark.

Tak uzyskujemy tzw. spiralę cenowo-płacową, która może wydawać się gospodarczym perpetuum mobile. Ale to tylko złudzenie. Bo w ten sposób inflacji nigdy nie da się dogonić. Jest wręcz przeciwnie – w końcu spirala zacznie kręcić się tak szybko, że jakiekolwiek racjonalne planowanie działalności gospodarczej stanie się niemożliwe, w związku z niemożnością oszacowania kosztów i zysków. To prosta droga do hiperinflacji, która doprowadza do zapaści gospodarczej. W Polsce scenariusz ten przerabialiśmy w latach 90. – choć z innych powodów. W 1990 roku inflacja, według danych GUS, osiągnęła poziom 585,8 proc. Zejście do jednocyfrowej inflacji zajęło wówczas dziewięć lat.

Bo strata boli bardziej niż zysk

Istotą „psychologii inflacyjnej” jest przeświadczenie, że wzrost cen, który nam towarzyszy, będzie zjawiskiem stałym – co warunkuje nasze zachowanie. Najczęściej dotyczy to produktów inwestycyjnych – np. nieruchomości. Nie dość, że w przypadku galopującej inflacji daje to poczucie, że nasze pieniądze nie tracą na wartości, to jeszcze jest to rynek o ograniczonej podaży – np. mieszkań. Nagły wzrost zainteresowania przekłada się więc na skokowy wzrost cen. I to zjawisko obserwujemy od pewnego czasu w Polsce.

Co ciekawe w Polakach owo przeświadczenie, że ceny – jeśli się zmieniają – to tylko w górę, jest bardzo silnie zakorzenione. W latach 2015–2016 mieliśmy w Polsce do czynienia z deflacją, czyli spadkiem cen realnych. Ale Polacy zupełnie tego nie zauważyli – co obrazują wyniki badań tzw. oczekiwań inflacyjnych przez GUS. Wskaźnik ten, który pokazuje, czy więcej Polaków jest przekonanych o wzroście cen, czy też o ich spadku, od 2004 roku osiąga poziom dodatni, co oznacza, że od 18 lat, rok w rok, więcej Polaków jest przekonanych, że ceny wzrosną, niż że zaczną spadać.

Dr Kołodko tłumaczy, że fakt, iż nasze „radary” są wyjątkowo wyczulone na wzrost cen, natomiast często ignorują ich spadek, wynika z błędu poznawczego, jakim jest awersja do straty. – Nasz mózg jest bardziej wyczulony na straty niż na zyski. Gdy zgubimy 100 złotych, zaboli nas to znacznie bardziej, niż ucieszy nas znalezienie 100 złotych. Umysł mniej emocjonalnie odczuwa zysk niż stratę – tłumaczy ekspertka.

O tym samym mówi prof. Clark, który zwraca uwagę, że „wzrost cen jest ekonomiczną stratą”. – Musimy wydać więcej na tę samą rzecz. To boli. Spadek ceny jest ekonomicznym zyskiem, na który nie reagujemy tak mocno – podkreśla.

Co innego jednak w przypadku dóbr inwestycyjnych. Miraż ponadprzeciętnego zysku powoduje, że wielu z nas ignoruje ryzyko. I to jest jeden z głównych powodów popularności np. piramid finansowych.

Inną pułapką poznawczą, w którą przy tej okazji wpadamy, jest skłonność do uproszczonego, linearnego postrzegania rzeczywistości. – Jeśli coś się zaczęło, to rodzi się w nas przekonanie, że tak będzie. Jeśli pojawia się jakaś tendencja, to zapominamy, że życie nie przebiega linearnie – mówi dr Kołodko. Gdybyśmy na obecną sytuację spojrzeli z pewnej perspektywy, być może zauważylibyśmy, że zmiany wskaźników gospodarczych (w tym inflacji) najlepiej obrazuje sinusoida, a nie linia prosta. Ale my żyjemy tu i teraz – trochę jak jeden ze ślepców z indyjskiej bajki, który dotyka trąby słonia i myśli, że zwierzę to przypomina węża. Widzimy aktualny odcinek rzeczywistości, nie obejmując wzrokiem całości – i od tego uzależniamy nasze zachowanie.

Na nasze proinflacyjne zachowania wpływa też błąd poznawczy określany jako efekt niedostatku. Jak mówi dr Kołodko, jest to wykształcony w toku ewolucji mechanizm, który sprawia, że gdy dociera do nas sygnał, że czegoś wokół nas nagle jest mniej, dostępność czegoś może się zmniejszyć tudzież czegoś może zabraknąć – zaczynamy dany produkt gromadzić. – Uruchamia się mechanizm: kupię, może nawet więcej, niż potrzebuję. Wyjadę na kosztowne wakacje, bo może za rok nie będzie mnie już na to stać – wyjaśnia dr Kołodko. Stąd możemy obserwować takie trudno wytłumaczalne na pierwszy rzut oka zjawiska, jak znikanie ze sklepowych półek cukru czy papieru toaletowego.

Czytaj więcej

Musk, Twitter i polityczna (nie)poprawność

Pamięć dobra, ale krótka

Z punktu widzenia oczekiwań inflacyjnych ważne jest też to, co drożeje. Pod tym względem obecny kryzys inflacyjny sprzyja „drożyźnianym strachom”, ponieważ jest napędzany w dużej mierze wzrostem cen produktów, które kupujemy najczęściej – żywności oraz benzyny. Cena tej ostatniej jest zresztą dla wielu konsumentów najważniejszym wskaźnikiem inflacji, nawet jeśli nie posiadają samochodu. Zdaniem prof. Clarka wzrost cen benzyny ma duże znaczenie, ponieważ jest „dobrze widoczny”. – To cena bardzo publiczna: zwyczajowo przejeżdżamy obok pylonów, na których widzimy ceny. Wzrost cen np. samochodów i komputerów ma mniejszy efekt psychologiczny, ponieważ ludzie nie kupują ich zbyt często, a część społeczeństwa nigdy ich nie kupi. Ale wszyscy kupują chleb – podkreśla uczony z Bostonu.

Wzrost cen żywności konsumenci są w stanie obserwować „na żywo”, podczas codziennych zakupów – i jeśli ceny, nawet tylko niektórych produktów, rosną szybciej niż innych, mamy skłonność do ekstrapolowania tego wzrostu na wzrost cen w ogóle (za co odpowiadają wspomniane wyżej błędy poznawcze – awersja do straty i efekt niedoboru).

– Uruchamia się pamięć krótkoterminowa. Widzimy, że cukier trzy dni temu był tańszy, a dziś jest droższy, więc stwierdzamy, że wszystko drożeje – tłumaczy dr Baryła. Obiektywna sytuacja ma mniejsze znaczenie niż to, że idziemy do sklepu, pamiętamy, ile płaciliśmy za masło wczoraj, i widzimy, że dziś jest droższe, więc uznajemy, że ceny galopują, nawet jeśli w rzeczywistości ich wzrost nie jest aż tak szybki. – Pamięć długoterminowa jest niestety znacznie słabsza, a szkoda, bo moglibyśmy wszyscy skorzystać – dodaje. Psycholog zwraca przy tym uwagę, że okresy długotrwałej inflacji nie zdarzają się zbyt często, więc brakuje nam w głowach wzoru tego, jak rozwija się taka sytuacja. – Ludzie nie mają w głowie modelu, że choć dziś ceny rosną, to nie mogą rosnąć w nieskończoność – mówi dr Baryła.

– Do nieracjonalnej części naszego mózgu trafiają pojedyncze przypadki, które są ważniejsze niż statystyki. Gdy widzimy, że benzyna podrożała, czy chleb podrożał, uznajemy, że wszystko drożeje – wtóruje mu dr Kołodko.

Z kolei prof. Clark zwraca uwagę, że przy formułowaniu oczekiwań inflacyjnych bierzemy pod uwagę bardzo krótką perspektywę. – Kiedy myślimy o inflacji w następnych trzech miesiącach, pierwsze, o czym myślimy, jest to, jaka była przez ostatnie trzy miesiące – tłumaczy. W sytuacji, gdy ceny rosną od pewnego czasu, przewidujemy zatem, że dalej będą rosły.

Dr Baryła mówi też o roli, jaką w postrzeganiu inflacji odgrywa tzw. motywowana pamięć. – Zbieramy informacje tak, aby pamięć odpowiadała teorii na temat tego, jak działa świat – tłumaczy. A teorie takie, jak mówi, kształtują się najczęściej w bezpośrednich kontaktach między ludźmi. Jeśli więc ludzie zaczynają coraz częściej rozmawiać o tym, jak mądrze zarządzać pieniędzmi w związku z inflacją, to z indywidualnej pamięci zaczynamy „wybierać” te wspomnienia, które wiążą się ze wzrostem cen. Jak mówi dr Baryła, mamy tu do czynienia z wpływem efektu negatywności, kolejnego błędu poznawczego, który polega na tym, że jesteśmy bardziej skłonni brać pod uwagę negatywne informacje (np. o wzroście cen) niż pozytywne, przy formułowaniu ogólnej oceny na temat danej sytuacji. W efekcie ludzie ogólnie mają skłonność do wyolbrzymiania negatywnych zjawisk w swoim otoczeniu – a inflacja jest niewątpliwie jednym z nich.

Władza i media

Zarówno dr Baryła, jak i dr Kołodko zwracają uwagę, że jeśli chodzi o postrzeganie inflacji, negatywną rolę potrafią odgrywać media, które skupiając się na wyjątkowo drastycznych przykładach rosnących cen, doprowadzają do znacznego wyolbrzymienia zjawiska. Jest to zresztą mechanizm znany np. z relacjonowania przez media konkretnych rodzajów przestępstw: kiedy dojdzie do jakiejś szczególnie głośnej zbrodni, która jest szeroko opisywana, media często zaczynają wyszukiwać podobne zdarzenia, o których w normalnej sytuacji by nie napisały, tworząc wrażenie, iż doświadczamy jakiejś niezwykłej fali zbrodni (zabójstw, porwań, gwałtów), mimo iż w rzeczywistości liczba takich przestępstw w danym okresie niewiele odbiega od wieloletniej normy.

W przypadku inflacji działa to w taki sposób, że media skupiają się przede wszystkim na drastycznych przykładach wzrostu cen lub na najbardziej dramatycznych historiach ludzi, którzy, ze względu na wzrost cen, popadają w ubóstwo.

– Jeśli nagle wszystkie media zaczynają pisać, że rośnie inflacja, ludzie zaczynają o tym rozmawiać i to napędza oczekiwania inflacyjne – mówi dr Kołodko. Zjawisko to dobrze widać przy obecnym kryzysie inflacyjnym. Poziom inflacji utrzymuje się w Polsce powyżej celu inflacyjnego NBP od połowy 2019 roku, rok 2021 kończyliśmy już z inflacją na poziomie 5,1 proc., ale dopiero ostatnie miesiące to czas skupienia się niemal wszystkich mediów na tym problemie, co jednocześnie zbiega się w czasie z okresem największego skoku inflacji. W tym przypadku skutek splata się mocno z przyczyną.

Dr Baryła zwraca z kolei uwagę, że ze względu na sposób, w jaki inflację postrzegają ludzie, rządzący mają związane ręce. – Inflacja dotyka najbardziej najuboższych i najsłabszych – a od rządu oczekuje się, że te grupy będzie chronił. Pojawia się więc presja na podwyższanie świadczeń społecznych i osłonowych. Gdy dostanie je jedna grupa, zaczynają domagać się ich kolejne – mówi psycholog. A to, oczywiście, staje się impulsem proinflacyjnym – większe świadczenia przekładają się na wyższe wydatki. Dlatego tak ważna w czasie inflacji jest rola banku centralnego i jego prezesa, który powinien zachowywać się jak ekonomista, a nie polityk. – Niestety prezes Adam Glapiński to przykład ekonomisty, który zachował się jak zwykły Kowalski, mówiąc o inflacji. Długo nie dostrzegał tego problemu – mówi dr Baryła. Z kolei potem rozpoczęły się nerwowe ruchy i gwałtowne podnoszenie stóp procentowych, co tylko przyczyniło się do rozedrgania społecznego i przyspieszenia konsumpcji „na zapas”.

Czytaj więcej

W pułapce ekologicznej hipokryzji

Ciekawy przypadek Japonii

O tym, że zjawisko inflacji ma wiele wspólnego z psychologią, świadczy przypadek Japonii, która przez lata miała problem ze zbyt niską inflacją. Nie tylko bowiem wysoka inflacja jest zjawiskiem negatywnym, ale również inflacja zbyt niska, a także deflacja, również nie są korzystne dla gospodarki – towarzyszy im bowiem zwykle powolny wzrost gospodarczy, gdyż jeśli popyt na towary nie rośnie, wówczas gospodarka nie dostaje impulsu do rozwoju.

Japończyków przez lata nie udawało się skłonić do wydawania pieniędzy – mimo stosowania takich rozwiązań, jak ujemne stopy procentowe – ze względu na szereg czynników, z których wiele miało znaczenie psychologiczne. Tak jak Polacy zdają się być przekonani, że ceny zawsze rosną, tak Japończycy byli przekonani, że ceny w ich kraju są stabilne, co – w połączeniu z przeświadczeniem o sile narodowej waluty, a także stabilnymi płacami (te wynikały z charakterystyki japońskiego rynku pracy, na którym długo preferowanym modelem rozwoju zawodowego było dożywotnie zatrudnienie w jednej firmie) – nie wywierało presji na szybką konsumpcję, gdyż – bez straty siły nabywczej – można ją było odkładać w czasie. Gdy dołoży się do tego fakt, że Japonia jest społeczeństwem szybko starzejącym się, a wśród ludzi starszych skłonność do oszczędzania jest większa – widzimy problem, który obserwujemy dziś w Polsce, ale a rebours.

Dopiero obecny kryzys związany ze wzrostem cen żywności i surowców energetycznych doprowadził do wzrostu inflacji w Japonii – przy czym w Polsce takiego wzrostu możemy tylko pozazdrościć. W maju inflacja w Japonii osiągnęła poziom najwyższy od ponad siedmiu lat – czyli wspięła się na pułap… 2,5 proc. Nawet to jednak wzbudziło w kraju poważne obawy o wzrost kosztów utrzymania.

Społeczeństwa się nie uczą

Czy – zdając sobie sprawę z psychologicznych mechanizmów napędzających inflację – jesteśmy w stanie im przeciwdziałać? – Nie pierwszy raz widzimy, że nie myślimy w takich kategoriach: inflacja już była, wojna już była, wszystko w końcu minęło. Dla wielu osób takie zjawiska są czymś nowym. Kolektywnie się nie uczymy – mówi dr Kołodko. – Z mojej perspektywy to wygląda tak, że to wszystko musi się trochę – mówiąc kolokwialnie – „przewalić”. Może nie bez powodu takie kryzysy zdarzają się cyklicznie – zastanawia się.

– Ostatecznie kontrolowanie oczekiwań inflacyjnych jest bardzo ważne. Niestety, rządy mogą próbować wpływać na warstwę psychologiczną, ale jest to bardzo trudne. Mówienie ludziom „przestańcie się martwić!” nie zadziała. Rządy muszą działać pośrednio. Instrumenty, jakie mają rządy i banki centralne, służą zmniejszeniu popytu (przez podnoszenie stóp procentowych lub podatków) lub kontroli cen (np. ceny maksymalne lub subsydia) czy zwiększeniu podaży (np. skłanianie kraje OPEC, by wydobywały więcej ropy). Trzeba mieć nadzieję, że te działania wpłyną na to, jak ludzie postrzegają rzeczywistość dzięki obserwowanym zmianom w popycie i podaży. I dlatego tak ważne jest, aby banki centralne były niezależne. Bo gdyby kontrolował je rząd, zawsze byłoby kuszące dla polityków, by kupować głosy przez rozluźnianie polityki pieniężnej. I ludzie mogliby zacząć tego oczekiwać – mówi prof. Clark (takiej sytuacji doświadcza obecnie Turcja, gdzie bank centralny działa pod dyktando prezydenta, Recepa Tayyipa Erdogana).

– Jak ludzie myślą, że inflacja wynosi blisko 30 proc., to dla nich tak właśnie jest. Nie potrzebują faktów, żeby oceniać poziom inflacji. Jeśli chodzi o faktyczne wskaźniki to – parafrazując Stanisława Lema – nikt ich nie zna, jeśli ktoś je zna, to nie rozumie, a jeśli rozumie, to natychmiast zapomina – mówi z kolei dr Baryła.

Na początku maja internet obiegło zdjęcie czereśni sprzedawanych po 260 zł za kilogram. „Pierwsze polskie czereśnie. Poproszę dwie sztuki, mogą być na jednym ogonku” – ironizował jeden z internautów, który udostępnił zdjęcie w sieci. Pozbawione kontekstu zdjęcie siało popłoch, stając się symbolem nadciągającej drożyzny. Mało kto zwracał uwagę, że na początku maja w Polsce krajowych czereśni jeszcze nie ma, a i importowane zdarzają się rzadko, i gdy już ktoś sprowadzi je z Hiszpanii czy z Maroka to rzeczywiście są poniekąd towarem luksusowym. Ale już w lipcu czereśnie w hurcie kosztowały w Polsce ok. 8–10 zł. Wciąż dużo, ale daleko im było do owych majowych „czereśni grozy”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi