Musk, Twitter i polityczna (nie)poprawność

Elon Musk chce zapłacić 44 mld dolarów, by rządzić Twitterem. Przekonuje, że nie chodzi mu o pieniądze, ale o wolność słowa. Tylko jak ją rozumie? Czy poprawności politycznej nie zastąpi niczym nieograniczona niepoprawność?

Aktualizacja: 29.10.2022 09:15 Publikacja: 13.05.2022 10:00

Musk, Twitter i polityczna (nie)poprawność

Foto: POOL/pap, CHRISTIAN MARQUARDT

W związku z finalizacją zakupu Twittera przez Elona Muska przypominamy tekst, który ukazał się w maju w "Plusie Minusie".

Latem 2018 roku cały świat żył historią 12 chłopców z Tajlandii, zawodników drużyny piłkarskiej „Dzikie dziki" i ich trenera, którzy utknęli w jaskini Tham Luang, częściowo zalanej w wyniku intensywnych opadów. Na ratunek chłopcom ruszyli m.in. płetwonurkowie z całego świata, w tym Vernon Unsworth, Brytyjczyk, który znał dobrze systemy jaskiń w tej części Tajlandii. To m.in. dzięki zaangażowaniu i doświadczeniu Unswortha akcja ratunkowa zakończyła się powodzeniem.

Sprawą zainteresował się również – w charakterystyczny dla siebie sposób – Elon Musk. Miliarder znany na świecie z tego, że szuka (i często znajduje) niebanalne rozwiązania, zaproponował, aby chłopców wydobyła z jaskini miniaturowa łódź podwodna, którą opracował wraz ze swoimi inżynierami. 8 lipca 2018 roku Musk napisał na Twitterze, że owa łódź dotrze do Tajlandii w ciągu ok. 17 godzin. „Mam nadzieję, że będzie przydatna. Jeśli nie, może przyda się w przyszłości" – dodał.

Ratownicy nie skorzystali jednak z propozycji Muska, a sam Unsworth pytany o nieszablonowy pomysł miliardera wyraził się o nim – delikatnie mówiąc – bez entuzjazmu. Po zakończeniu akcji ratunkowej Brytyjczyk zarzucił miliarderowi, że ten na całej sprawie próbował zrobić sobie dobry PR, a swoją miniłódź podwodną może sobie „wsadzić tam, gdzie go zaboli".

Musk, który ma dość niski próg odporności na krytykę, zareagował na to kolejnym wpisem na Twitterze. „Nakręcimy nagranie, na którym miniłódź podwodna dotrze do miejsca, w którym przebywali chłopcy. Nie ma problemu. Sam się o to prosiłeś, pedofilu". Wprawdzie po pewnym czasie Musk usunął swój wpis, ale wcześniej mógł go zobaczyć każdy z milionów obserwujących jego konto internautów, a o sprawie zrobiło się głośno w mediach na całym świecie. Miliarder dołożył jeszcze do pieca e-mailem, jakiego wysłał dziennikarzowi serwisu BuzzFeed, Ryanowi Macowi (upublicznił ten e-mail, mimo że Musk zastrzegał, iż jego wypowiedź jest prywatna). W e-mailu Musk nazywa Unswortha „gwałcicielem dzieci", który „ożenił się z 12-latką". Zarzuca też Macowi, że ten „broni gwałciciela dzieci".

Nic dziwnego, że sprawa trafiła do sądu – zwłaszcza że Musk nie przedstawił żadnych dowodów na potwierdzenie tak poważnych oskarżeń. – Nazwał mnie pedofilem. To nie koniec tej sprawy – mówił w rozmowie z „The Guardian" Unsworth. Podczas procesu o zniesławienie Musk przeprosił Unswortha i przyznał, że wcale nie uważa nurka za pedofila. Miliarder i jego obrońcy przekonywali, że określenie „pedo guy" pod adresem Unswortha należy rozumieć jako wyrażenie slangowe oznaczające „starego dziwaka". Jak przekonywał prawnik Muska, Alex Spiro, określenie było „ostrym wyrażeniem retorycznym" i nie należy traktować go jako podania do wiadomości pewnego faktu. Prawnicy Muska zarzucili też Unsworthowi, że ten chce się na całej sprawie dorobić (zażądał odszkodowania w wysokości 190 mln dol.), mimo że nie potrafi wykazać, iż rzeczywiście został poszkodowany. Wyrok? Po godzinnej naradzie przysięgli ułaskawili Muska.

– Odzyskałem wiarę w ludzkość – cieszył się miliarder. Cała historia jest dobrym przykładem na to, że twórca Tesli i SpaceX pojęcie wolności słowa potrafi rozumieć bardzo specyficznie.

Czytaj więcej

W pułapce ekologicznej hipokryzji

Absolutysta wolnego słowa

Pod koniec stycznia 2022 roku prawicowy komentator i reżyser Dinesh D'Souza zasugerował na Twitterze Muskowi, że ten mógłby „radykalnie zmienić polityczny i kulturowy krajobraz USA", gdyby kupił i przejął dużą platformę społecznościową, kupił lub stworzył dużą sieć telewizyjną lub stworzył ogólnoświatowy uniwersytet, w którym zajęcia odbywałyby się zdalnie i były wolne od opłat. „Interesujące pomysły" – odpowiedział Musk.

Szybko okazało się, że Muskowi spodobał się zwłaszcza pierwszy. Na początku kwietnia Musk nabył 9,2 proc. akcji Twittera, windując ich cenę w górę o niemal 30 proc. i stając się największym udziałowcem tego medium społecznościowego. A już chwilę później zaczął czynić starania o jego wrogie przejęcie – i ostatecznie dopiął swego. Mimo że zarząd Twittera początkowo chciał zablokować taką możliwość, ostatecznie zarekomendował akcjonariuszom, by przystali na ofertę Muska, który za jedną akcję serwisu zapłaci 54 dolary i 20 centów, o 38 proc. więcej, niż wynosiła wycena akcji przed 1 kwietnia. Cała transakcja jest warta ok. 44 mld dolarów, z czego aż 21 mld dolarów Musk wyłoży z własnej kieszeni. Całkiem sporo jak na serwis, którego przychód z 2021 roku wyniósł ok. 5 mld dolarów i rokrocznie wykazuje straty.

Musk przekonywał jednak, że w całej transakcji nie chodzi o pieniądze. Zanim doniesienia o wrogim przejęciu Twittera się potwierdziły, miliarder udzielił długiego wywiadu Chrisowi Andersonowi podczas konferencji TED. Na pytanie, dlaczego zamierza kupić serwis społecznościowy, odparł, że „jest bardzo ważne, aby istniała inkluzywna przestrzeń wolnego słowa". – Twitter stał się de facto rodzajem miejskiego rynku – ocenił, dodając, że każdy powinien mieć na owym wirtualnym rynku możliwość swobodnego wyrażania się w granicach obowiązującego prawa. Musk stwierdził następnie, że taka przestrzeń jest ważna dla demokracji i funkcjonowania USA jako wolnego kraju. Mało tego, stwierdził wręcz, że „ryzyko cywilizacyjne będzie mniejsze, jeśli zwiększy się zaufanie do Twittera jako platformy debaty publicznej". – To nie jest sposób na robienie pieniędzy. Mam po prostu silne, intuicyjne wrażenie, że posiadanie platformy publicznej, która będzie się cieszyć maksymalnym zaufaniem i będzie szeroko inkluzywna, jest niezwykle ważne dla rozwoju cywilizacji – podkreślił. Sam zresztą określa się jako „absolutystę wolnego słowa".

Mogłoby się więc wydawać, że skoro miliarder rewolucjonizujący rynek motoryzacyjny, stawiając na ekologiczne samochody elektryczne i mówiący, że zainspirowała go do tego troska o środowisko naturalne, przedsiębiorca, który wpłacał pieniądze na kampanię wyborczą Baracka Obamy i Hillary Clinton, artysta biznesu, który w popularnym podcaście palił na wizji marihuanę, mówi o „inkluzywności" i „wolności słowa", przyklasną mu środowiska liberalne i lewicowe. Stało się jednak zupełnie inaczej.

Polityczne wędrówki

Po pojawieniu się informacji, że Musk zostanie właścicielem Twittera, w wirtualnej przestrzeni serwisu zapanowało duże poruszenie. Niektórzy zdecydowali się usunąć konto, inni zachęceni postanowili je założyć. Jak się okazało, serwis zaczęły opuszczać m.in. osoby obserwujące konta Michelle Obamy (w ciągu trzech dni straciła niemal 20 tys. obserwujących), znanej z liberalnych poglądów i niechęci do Donalda Trumpa piosenkarki Taylor Swift (straciła ponad 10 tys. obserwujących) oraz Baracka Obamy (stracił ponad 5 tys. obserwujących). Z drugiej strony fanów zaczęli błyskawicznie zyskiwać przestawicielka prawego skrzydła Partii Republikańskiej Marjorie Taylor Greene (aż 63,5 tys. w ciągu trzech dni), konserwatywny senator Ted Cruz (61 tys.) i Mike Cernovich, komentator polityczny, przedstawiciel alt-prawicy (16,7 tys.).

Dlaczego tak się stało? Najłatwiej zrozumieć to, śledząc aktywność na Twitterze samego Muska. 28 kwietnia zamieścił on na portalu mem-diagram, który przedstawiał, jak sytuuje się on w amerykańskim krajobrazie politycznym. Wynika z niego, że w 2008 roku znajdował się on na lewo od centrum, dość blisko „pewnego kolegi liberała". Jednak w 2012 roku (początek drugiej kadencji Baracka Obamy) „kolega liberał" zaczął szybko biec w lewo, przez co Musk – wciąż stojąc w miejscu – przesunął się ku centrum. W efekcie w 2021 roku Musk – nadal, w swojej ocenie, nie zmieniając poglądów, jest już na prawo od centrum, a dawny liberał, dziś „przebudzony postępowiec", wygraża mu pięścią i nazywa go „fanatykiem". Co ciekawe, z diagramu Muska wynika, że radykalizacja poglądów miała miejsce tylko na lewicy – umowny przedstawiciel prawicy, podobnie jak Musk, nie zmienia swojej pozycji na diagramie z 2008 roku.

Musk stał się również w ostatnim czasie gorącym wrogiem tzw. politycznej poprawności. Kiedy Netflix ogłosił, że stracił ok. 200 tys. użytkowników, miliarder stwierdził, że „wirus przebudzonego umysłu" (ang. woke mind virus) sprawia, że Netfliksa „nie da się oglądać". Mianem „wokeness" (dosł. „przebudzenie") amerykańska prawica ochrzciła krytykę dyktatu politycznej poprawności lewicy, która ma polegać m.in. na faworyzowaniu mniejszości etnicznych i seksualnych kosztem dyskryminowania tradycyjnych wartości oraz białych mieszkańców USA. Wcześniej Musk ubolewał nad istnieniem owego wirusa, gdy pojawiły się głosy, aby Netflix przestał udostępniać stand-up jego przyjaciela Dave'a Chappelle'a, oskarżanego o transfobię. – Wirus przebudzonego umysłu oznacza świat bez poczucia humoru i jest prawdopodobnie jednym z największych zagrożeń dla współczesnej cywilizacji – stwierdził.

Czytaj więcej

Polub swój stary samochód, czyli gospodarka niedoboru wróciła

Pomiędzy dwoma światami

Musk już po ogłoszeniu, że przejmie Twittera, stwierdził też, że „skrajna lewica nienawidzi wszystkich, w tym siebie" i dopiero w kolejnym wpisie dodał, że „nie jest też fanem skrajnej prawicy". To jednak nie w tej drugiej widzi zagrożenie dla współczesnej cywilizacji.

O tym, jak Muska postrzegają sami politycy, najlepiej świadczą ich reakcje na ogłoszenie decyzji o sprzedaży Twittera Muskowi. Należąca do najbardziej radykalnie lewicowych kongresmenek Partii Demokratycznej Alexandria Ocasio-Cortez ostrzegała, że z powodu „miliardera z problemami z ego jednostronnie kontrolującego wielki serwis społecznościowy" może dojść do „eksplozji zbrodni nienawiści". Lewicowa senator Elizabeth Warren oceniła, że sprzedaż Twittera Muskowi jest „groźna dla demokracji". Ale już wspomniany wcześniej senator Ted Cruz nazwał transakcję „największym krokiem na rzecz wolności słowa od dekad", a republikański kongresmen Jim Jordan z Ohio stwierdził, że „ma nadzieję, iż na Twittera wróci wolność słowa". Z kolei kongresmen Darrell Issa mówił, że Musk może wreszcie skierować Twittera w znacznie lepszym kierunku dla tych, którzy byli „niesprawiedliwie wyciszani i cenzurowani przez „atak Twittera na wolność słowa konserwatystów i idee, które się nie podobały (administracji platformy – red.)".

Z sondażu przeprowadzonego przez firmę Momentive.ai na grupie 1613 użytkowników Twittera wynika, że o ile wśród wszystkich użytkowników więcej uważa, że Twitter pod rządami Muska pójdzie w dobrą stronę (43 proc.), niż tych, którzy obawiają się, że zejdzie na manowce (33 proc.). Jeśli brać pod uwagę sympatie partyjne ankietowanych, w poprawę na Twitterze wierzy jedynie 22 proc. użytkowników deklarujących się jako wyborcy Partii Demokratycznej i aż 77 proc. tych, którzy sympatyzują z Partią Republikańską.

Co nam szykuje Musk?

Jak Musk rozumie wolność słowa, w imię której chce przejąć Twittera? W wywiadzie dla programu „60 Minutes" w 2018 roku miliarder określił platformę mianem „strefy wojennej". – Jeśli ktoś wskakuje do strefy wojennej, to znaczy, że mówi „okej, jestem na arenie, naprzód – mówi.

Innymi słowy wszystkie chwyty dozwolone. No, prawie wszystkie, bo jednak – jak przyznał Musk na konferencji TED – „są pewne ograniczenia wolności słowa w USA i Twitter będzie się nimi kierował". Ale dopytywany o szczegóły, podkreślił, że „jeśli są wątpliwości, lepiej daną wypowiedź pozostawić". – Jeśli to „szara strefa", to powiedziałbym, żeby tweet został – wyjaśnił. Dodał jedynie, że jeśli sprawa jest kontrowersyjna, to „niekoniecznie, by promował taki wpis". – Nie mówię, że mam już wszystkie odpowiedzi – zakończył.

Jednocześnie Musk zaznaczył, że jest niechętny usuwaniu tweetów i byłby „bardzo ostrożny", jeśli chodzi o trwałe usunięcie czyjegoś konta. – Zawieszenie na jakiś czas jest znacznie lepsze niż stałe usunięcie – ocenił.

Te ostatnie słowa od razu odniesiono do najsłynniejszego, trwale usuniętego z Twittera polityka – czyli prezydenta USA Donalda Trumpa. Skojarzenie okazało się słuszne, bo 10 maja Musk ogłosił, że zamierza umożliwić byłemu prezydentowi powrót na Twittera. Konto Trumpa usunięto, ponieważ kwestionował wyniki wyborów prezydenckich i zachęcał swoich zwolenników do demonstracji w Waszyngtonie w czasie zaprzysiężenia Joe Bidena, co zakończyło się zamieszkami i wtargnięciem tłumu do Kapitolu, nie obyło się przy tym bez ofiar śmiertelnych. Po deklaracji Muska Trump wprawdzie zaprzeczył, jakoby chciał wrócić na Twittera, ale jego współpracownicy twierdzą, że zrobiłby to „natychmiast, gdyby miał taką możliwość", ponieważ platforma ta bardzo pomogłaby mu w staraniach o nominację prezydencką w 2024 roku.

„New York Post" pisał nawet, że środowisko Trumpa miało po cichu zachęcać Muska do zakupu Twittera, ale miliarder oficjalnie temu zaprzeczył. Jednocześnie 27 kwietnia wrzucił tweeta sugerującego, że Truth Social – serwis społecznościowy stworzony przez Trumpa – jest najchętniej ściąganą aplikacją komunikacyjną w AppleStore, co było prawdą, ale... w lutym, gdy aplikacja ta pojawiła się na rynku. Potem – ze względu na problemy techniczne – zainteresowanie nią znacznie spadło i na dobrą sprawę serwis jeszcze na dobre nie ruszył. Fakt, że Musk przekonywał, iż Truth Social radzi sobie lepiej niż Twitter, jest jednak symptomatyczny.

Symptomatyczna jest także krytyka, jaką Musk publicznie kierował pod adresem obecnego dyrektora zarządzającego Twittera Paraga Agrawala (we wpisie z grudnia 2021 roku zamieścił mema z jego zdjęciem w miejsce zdjęcia Stalina, sugerując mu cenzorskie zapędy) oraz głównej prawniczki Twittera, Vijai Gadde, którą – już po kupnie udziałów w firmie – zaatakował na Twitterze memem sugerującym, że ma ona lewicowe uprzedzenia, które wpływają na podejmowane przez firmę decyzję. W innym wpisie pośrednio skrytykował Gadde za decyzję Twittera, by nie rozpowszechniać artykułu „New York Post" o materiałach znalezionych w laptopie Huntera Bidena, syna kandydującego wówczas na prezydenta Joe Bidena. Musk daje jasno do zrozumienia, że Twitter obecnie narzuca użytkownikom zbyt wiele ograniczeń czy wręcz stosuje cenzurę.

– Dobrym wyznacznikiem tego, czy istnieje wolność słowa, jest to, czy ktoś, kogo nie lubisz, może mówić coś, czego nie lubisz – stwierdził Musk na konferencji TED.

Czytaj więcej

Jak Ukraińcy zmiażdżyli Rosjan w internecie

Wolność do strzelania z procy

Problem polega na tym, jak z owej wolności korzysta sam Musk. Wspomniana wyżej historia sporu z Vernonem Unsworthem jest bowiem tylko wierzchołkiem góry lodowej, która pokazuje, że rozumienie wolności słowa przez Muska jest dość problematyczne.

– Musk wykorzystuje Twittera jako swoją procę do atakowania krytyków – zauważyła w rozmowie z „Washington Post" April Glaser, dziennikarka zajmująca się nowymi technologiami.

Tak było np. z dziennikarką Business Insider Linette Lopez, która była autorką serii krytycznych artykułów na temat Tesli. W odpowiedzi na to Musk, w serii tweetów, zarzucił jej, że handluje poufnymi informacjami z osobami zajmującymi się tzw. krótką sprzedażą akcji (co jest przestępstwem), sugerował, że oferowała Martinowi Trippowi, sygnaliście z Tesli, który ujawnił dużą skalę marnotrawstwa surowców w firmie, pieniądze za jego „wyolbrzymione zeznania" oraz że namawiała go do złamania klauzuli poufności w zamian za korzyści finansowe.

Z kolei gdy media w 2018 roku opisywały wypadki aut tesli podczas testów jazdy autonomicznej – Musk najpierw dziwił się, że pisze się o tym na pierwszych stronach gazet, a nie pisze się o ok. dziesiątkach tysiący ofiar wypadków samochodów, za kierownicami których siedzą kierowcy, a następnie stwierdził – również na Twitterze – że „świętoszkowata hipokryzja wielkich firm medialnych, które powołują się na prawdę, ale publikują tylko lukrowane kłamstwa, jest powodem, dla których opinia publiczna ich nie szanuje". Na tym nie poprzestał – w całej serii wpisów zarzucał dziennikarzom, że piszą o Tesli tylko po to, by generować odsłony i zarobić na reklamach, ponieważ inaczej mogliby zostać zwolnieni z pracy. Stwierdził też, że Donald Trump został prezydentem, ponieważ mediom nikt już nie wierzy, gdyż straciły wiarygodność dawno temu. Wreszcie zaproponował, że stworzy serwis internetowy zatytułowany „Pravda" (tak jak nazywał się organ prasowy Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego), by oceniać tam wiarygodność dziennikarzy.

Wpisy Muska wywołały zachwyt jego fanów (w ankiecie uruchomionej przez miliardera 88 proc. poparło stworzenie Pravdy) – i zdziwienie byłego dyrektora ds. komunikacji w należącej do Muska firmie SpaceX. Dex Torricke-Barton w odpowiedzi na wpis Muska stwierdził, że w czasie, „gdy dziennikarze na całym świecie spotykają się z groźbami i prześladowaniami tylko za to, że wykonują swoją pracę, on jest dumny z tego, że zna tak wielu doskonałych reporterów". Pravda w końcu nie powstała, ale Musk nie wskazał ani jednego rzekomego kłamstwa mediów na temat Tesli – nie podobało mu się po prostu, że firma jest przedstawiana przez media w negatywnym świetle.

Musk do atakowania swoich przeciwników potrafi też wykorzystywać zaciężną armię swoich internetowych fanów. Weźmy np. historię Missy Cummings, badaczki zajmującej się tematyką jazdy autonomicznej, która dość krytycznie podchodzi do sposobu, w jaki Tesla testuje samochody autonomiczne na amerykańskich drogach publicznych. Cummings w listopadzie została doradczynią w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego (NHTSA), co wywołało niezadowolenie Muska. W jaki sposób miliarder na to zareagował?

„Obiektywnie jej kariera wskazuje na uprzedzenia wobec Tesli" wskazał, tym samym czyniąc z Cummings cel twitterowego ataku swoich zwolenników (konto Muska obserwuje ok. 90 mln osób). Pod adresem Cummings zaczęła płynąć fala wyzwisk – sugerowano jej, że ma imię i nazwisko jak gwiazda filmów pornograficznych, zarzucano jej antyamerykańską postawę, a także to, że zazdrości Muskowi tego, co osiągnął. Cummings nominację odebrała we wtorek – a już w piątek skasowała swoje konto na Twitterze. Sam Musk żadnych obelg pod adresem Cummings nie kierował, ale też w żaden sposób nie odniósł się do nagonki na Cummings, a Dianę Hull, dziennikarkę Bloomberga, która jako pierwsza napisała o całej sprawie, zablokował na Twitterze.

O tym, jak jeden tweet Muska potrafi ściągnąć na wskazany przez niego cel miliony użytkowników, pisała zajmująca się tematami naukowymi dziennikarka Erin Biba. Po tym jak Musk zakwestionował na Twitterze kompetencje Upulie Divisekery, australijskiej biolog molekularnej (nazwał w nim nanonaukę, którą zajmuje się Divisekera, stekiem bzdur), Biba zarzuciła mu, że podważając zaufanie do nauki i dziennikarzy, szkodzi demokracji. W odpowiedzi Musk napisał jej, że „nigdy nie atakował nauki", ale „atakuje kłamliwe dziennikarstwo, takie jak jej". To wystarczyło, aby Biba zaczęła otrzymywać e-maile z groźbami, epitetami, a jeden z internautów napisał jej, żeby „wepchnęła sobie swoje fake newsy w brudną c..." i dodał, że „nie może go zablokować, bo obowiązuje wolność słowa".

Shannon Stirone, inna dziennikarka, która zajmuje się nowymi technologiami, przyznała, że właśnie ze względu na podążającą za Muskiem na Twitterze armią fanów unika pisania krytycznych artykułów o miliarderze. Mika McKinnon, kolejna dziennikarka zajmująca się tematyką naukową, przestała oznaczać w swoich wpisach na Twitterze Muska, SpaceX i Teslę, aby nie ściągać sobie na głowę fanów Muska, którzy zalewają e-mailami jej skrzynkę oraz kanały w mediach społecznościowych.

Wolność do wstrząsania rynkiem

Musk zapewnia wprawdzie, że w zakupie Twittera nie chodzi mu o pieniądze, ale jednocześnie zapowiada, że do 2028 roku zwiększy przychody Twittera czterokrotnie. Jego wpisy wywoływały już finansowe perturbacje na rynkach kapitałowych.

Najsłynniejszy przypadek takiego działania miał miejsce w sierpniu 2018 roku, gdy miliarder ogłosił, że ma wystarczające fundusze, aby wykupić akcje Tesli, płacąc za każdą 420 dolarów, i wycofać firmę z giełdy. Wywołało to nagły skok wartości akcji – o ponad 13 proc. Kilka dni później cena akcji spadła o 11 proc. w porównaniu z kursem sprzed wpisu Muska. Akcjonariusze Tesli do dziś procesują się z firmą o odszkodowania w związku ze stratami, jakie ponieśli (dotyczy to zwłaszcza osób zajmujących się tzw. krótką sprzedażą akcji, którzy „obstawiają" spadek cen akcji poniżej pewnego poziomu). Cała historia zainteresowała Amerykańską Komisję Papierów Wartościowych i Giełd (SEC) i doprowadziła do tego, że Musk musiał zrezygnować ze stanowiska prezesa Tesli i zapłacić 20 mln dolarów odszkodowania. W ramach ugody zgodził się również na to, by jego przyszłe wpisy na temat spółki akceptował prawnik.

Do warunków tej ugody podchodzi jednak dość luźno – w maju 2020 roku napisał ni z tego, ni z owego, że „cena akcji Tesli jest trochę za wysoka". Efekt? Kurs akcji Tesli spadł o 10 proc., a spółka przekonywała, że Musk nie naruszył warunków ugody, ponieważ wyraził swoją „prywatną opinię".

Musk ma też na swoim koncie doprowadzenie do wzrostu kursu bitcoina. W styczniu 2021 miliarder zamienił opis swojego profilu na Twitterze na #bitcoin – i doprowadził do wzrostu kursu kryptowaluty o 20 proc. Wiele osób uznało, że jest to sygnał, iż niekryjący swojej fascynacji kryptowalutami Musk, dokonał dużej transakcji na rynku bitcoina.

Takie przykłady można mnożyć. Kiedy Musk napisał na Twitterze, że Model S Tesli będzie umożliwiał m.in. grę w „Cyberpunka" – akcje CD Projektu, producenta gry, wzrosły o ponad 12 proc. Gdy zaś napisał, że „lubi Etsy" (sklep internetowy, w którym handluje się głównie rękodziełem), kurs tej spółki nagle wzrósł o 9 proc. Promował też przez Twittera dogecoina – kryptowaluty stworzonej pierwotnie dla żartu, która jednak – m.in. dzięki tweetom Muska – zaistniała na poważnie na rynku kryptowalut. A gdy napisał, by używać szyfrowanej aplikacji komunikacyjnej Signal, wywołał wzrost cen nie tylko jej akcji, ale też małej spółki technologicznej z Teksasu, Signal Advance – o 1100 proc.

Czytaj więcej

Era smartfonów. Jak całe życie przenieśliśmy do telefonu

Wolność do niemówienia o Tesli

Musk absolutystą wolności słowa jest do momentu, gdy zbytnia szczerość nie grozi jego interesom. Mógłby coś o tym powiedzieć Martin Tripp, sygnalista z Tesli, który najpierw próbował alarmować kierownictwo firmy o wielkim marnotrawstwie surowców w fabryce Gigafactory w Nevadzie, a gdy został zignorowany – poszedł ze swoją historią do mediów. Musk zareagował na to wszczęciem postępowania mającego ujawnić tożsamość informatora. Następnie Tesla skierowała przeciwko Trippowi pozew, domagając się od niego – bagatela – 167 mln dolarów (ostatecznie skończyło się ugodą, na mocy której Tripp zgodził się zapłacić 400 tys. dolarów). Jakby tego było mało, Tesla przekazała też do lokalnego biura szeryfa informację o anonimowym donosie, z którego wynikało, że Tripp planuje wejście do Gigafactory z bronią i otwarcie ognia.

Bloomberg, który opisał bardzo dokładnie historię Trippa, pisał potem, że dział PR Tesli kolportował pogłoski, że Tripp ma mordercze skłonności i że mógł być częścią spisku wymierzonego w firmę. Sean Gouthro odpowiedzialny za ochronę Gigafactory w Nevadzie twierdził potem, że – aby potwierdzić, że to Tripp był informatorem – włamano się do jego telefonu, śledzono go – a wszystko po to, aby zaszkodzić jego reputacji.

Tesla ma bardzo dbać o to, by jej pracownicy nie byli zbyt rozmowni. W 2018 roku CNBC ujawniło dokument, z którego wynikało, że przy zwalnianiu pracowników podpisywane jest z nimi osobne porozumienie zawierające klauzulę o niedyskredytacji (non-disparagement clause) bez daty obowiązywania. W praktyce oznacza to więc, że już po rozstaniu z Teslą pracownik jest zobowiązany nie mówić niczego, co może zaszkodzić firmie lub jej kierownictwu, pracownikom, a nawet udziałowcom. Co więcej – dokument ma zawierać zobowiązanie do utrzymania jego istnienia w tajemnicy (pracownik, który przekazał dokument CNBC, nie zgodził się na jego podpisanie).

Swego czasu głośno było też o tweecie, w którym Musk sugerował, że pracownicy Tesli mogą założyć związki zawodowe (Musk jest ich znanym przeciwnikiem), ponieważ „nikt ich nie powstrzymuje". „Ale po co płacić składki i pozbyć się prawa do opcji na zakup akcji za nic?" – dodał, co odebrano jako sugestie, że związkowcy będą w Tesli dyskryminowani.

Co ciekawe, Tesla podejmuje również próby uciszania swoich użytkowników. W 2021 roku klienci Tesli musieli zgodzić się, że nie będą umieszczać w mediach społecznościowych opinii o testowanym przez nich próbnie systemie wspomagania kierowcy FSD Beta. Mieli zwłaszcza powstrzymywać się przed umieszczaniem informacji na temat systemu w mediach społecznościowych. Gdy sprawa została nagłośniona, Musk przyznał, że umieszczenie takiej klauzuli w umowie z użytkownikami było błędem, ale jednocześnie bagatelizował problem, zwracając uwagę, że większość użytkowników i tak ignorowala jej istnienie.

Jak widać, Elon Musk lubi ograniczać wolność swoich pracowników. Czy w stosunku do użytkowników będzie bardziej wyrozumiały? A może tylko wobec tych, którzy nie będą wobec niego krytyczni?

W związku z finalizacją zakupu Twittera przez Elona Muska przypominamy tekst, który ukazał się w maju w "Plusie Minusie".

Latem 2018 roku cały świat żył historią 12 chłopców z Tajlandii, zawodników drużyny piłkarskiej „Dzikie dziki" i ich trenera, którzy utknęli w jaskini Tham Luang, częściowo zalanej w wyniku intensywnych opadów. Na ratunek chłopcom ruszyli m.in. płetwonurkowie z całego świata, w tym Vernon Unsworth, Brytyjczyk, który znał dobrze systemy jaskiń w tej części Tajlandii. To m.in. dzięki zaangażowaniu i doświadczeniu Unswortha akcja ratunkowa zakończyła się powodzeniem.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi