Michał Tabaczyński: Święto nieważkości. Morawy

Groszek zwyczajny był wyborem doskonałym. Spowodował co prawda, że teoria Gregora Mendla nie broni się w świetle dzisiejszej wiedzy o mechanizmach dziedziczenia, ale pozwolił zrobić pierwszy krok.

Publikacja: 09.06.2023 17:00

Michał Tabaczyński: Święto nieważkości. Morawy

Foto: mat.pras.

Spędziłem nad albumami Brna długie godziny, całymi dniami kartkowałem wielotomową historię Brna, „Dějiny Brna”, z trudem, bo z trudem, ale jakoś orientuję się w topografii miasta na przestrzeni dziejów, rozpoznaję charakterystyczne punkty na panoramach z – na przykład – XVII stulecia, biorę poprawkę na przebudowy, a nawet zmiany koryt brneńskich rzek, słowem: mniej więcej (raczej mniej, to oczywiste) oswoiłem się z tutejszą architekturą.

Ale nagle w jakimś albumie, powiedzmy, zbierającym fotografie Karela Ottona Hrubego z lat pięćdziesiątych, widzę zatłoczoną ulicę, twarze ludzi, ich stroje i wpadam w poznawczą panikę: nigdy nie będę wiedział, co myśleli, jak widzieli to miasto, gdzie najczęściej kupowali papierosy (i jakich na przykład marek), czego się bali, z czego się cieszyli. A nawet jeżeli ktoś mi powie albo gdzieś o tym przeczytam, to oddzielony od tego będę grubą szybą historii. To tak, jakbym zapytał ich, jak wtedy pachniało to miasto. Nawet jeżeli ktoś znajdzie w pamięci zapach i – co może nawet ważniejsze – język do jego opisu, co mi to niby da?

A mówimy tu o Brnie na dwie dekady przed moim urodzeniem. Co dopiero, gdyby chodziło, powiedzmy, o międzywojnie, schyłek habsburskiej władzy albo i XIX wiek?

Czytaj więcej

„Szalom bonjour Odessa”: Odessa, czyli jatki, koty i cytrusy

Zatarty charakter miejsca

Zresztą, oglądać jakąś siedemnastowieczną panoramę Brna, na przykład Spiessa albo van Allena, to jedno, a próbować sobie wyobrazić wygląd miasta z jego środka, kiedy przechodzimy wąskimi uliczkami centrum, to zupełnie co innego. Kształt miasta w wieku XIX, który też bywał uwieczniany na panoramach, niby jest już bardziej znajomy, ale to jednak nadal mrok.

Wiek XIX zaczął się zresztą w Brnie z przytupem. Dokładnie: tupotem – tupotem maszerujących wojskowych oddziałów, które zajęły i obsadziły miasto, przygotowując się do ważnej batalii. Pod koniec roku 1805 stoczono tu bowiem jedną z najbardziej znanych bitew w historii. W historii świata. Czasem, chociaż rzadko, mówi się o niej „bitwa pod Brnem”. Częściej nazywa się ją bitwą pod Slavkovem. Najczęściej jednak – bitwą pod Austerlitz, co oczywiście zaciera czeski charakter tego miejsca („I rzeczywiście, następnego roku szkolnego omawialiśmy bardzo szczegółowo morawską wieś Austerlitz” – pisał Sebald w swojej powieści „Slavkov”, której bohater nosi to arcyczesko – czy też: arcymorawsko – brzmiące nazwisko), przenosząc je w dziwną dziedzinę legendy, przez co jego obecne położenie nie jest do końca jasne: może gdzieś w Austrii, a może gdzieś we Francji, skoro zamieszany był w to Napoleon, a na pewno w tym na wpół mitycznym obszarze, który istnieje tylko w książkach do historii. Slavkov leży tymczasem jakieś dwadzieścia kilometrów na wschód od Brna. Czy też, przekładając z naszego na historyczne: Austerlitz leżało około dwudziestu kilometrów na wschód od Brünn.

Przegrana bitwa skutkowała dla miasta francuską okupacją. A ta z kolei dość poważnymi zmianami w urbanistyce, bo Francuzi wysadzili część murów obronnych, strażnic i wież. Można by więc równie dobrze powiedzieć, że dziewiętnaste stulecie zaczęło się dla miasta dość wybuchowo. Ale najistotniejsze jest to, że Brno straciło wówczas swoją istotność jako twierdza. To musiało zmienić charakter miasta – i rzeczywiście tak się stało. Koniec stulecia przypieczętował te zmiany, bo w ciągu kilkunastu lat na przełomie wieków w Brnie przeprowadzono wielkie, chociaż tym razem planowe i niewymuszone przez obcych najeźdźców (chyba że za takich będziemy uważali Austriaków) wyburzanie: ze ścisłego centrum zniknęło wtedy ponad dwieście budynków. No i jak tu sobie to niby wyobrazić? Kiedy zamglony staje się fenotyp tego miasta, jaki niby mamy dostęp do jego skrytego genotypu?

Najbardziej znany brneńczyk w historii

W centrum Brna biegnie, ze wschodu na zachód, ulica Jánská. Na samym jej końcu, tam gdzie jej bieg kończy plac Malinowskiego (sowieckiego generała i wyzwoliciela miasta, a nie polskiego antropologa), wznosi się ośmiokondygnacyjny, funkcjonalistyczny w stylu dom handlowy z roku 1930, na podstawie którego nijak nie można wyrobić sobie obrazu starego Brna. Stojąc tyłem do szklanego wieżowca na Jánskiej, mamy jednak szansę zobaczyć fragment Brna dziewiętnastowiecznego – kilkupiętrowy neoromański budynek, potężny w zestawieniu z wąską ulicą, który dzisiaj mieści szkoły podstawową i średnią oraz przedszkole. Jego budowę ukończono w roku 1859, a projektantem był znany austriacki architekt Ludwig Förster – autor koncepcji wiedeńskiego Ringu, projektant wiedeńskiego arsenału czy budapeszteńskiej Wielkiej Synagogi.

W XIX wieku też mieściła się tu szkoła. Ulica nazywała się wtedy właściwie tak samo, tyle że po niemiecku: Johannesgasse. Na ścianie szkoły zamontowano niepozorną tablicę, która informuje, że „w latach 1859–1868 tu właśnie uczył Gregor Mendel, a w roku 1865 dał wykład o swoich odkryciach”. Może i enigmatycznie, ale przecież mowa o jednym z najsławniejszych naukowców świata, który zza drucianych okularów dobrodusznie spogląda na uczniów ze wszystkich szkolnych podręczników biologii. Powinno więc wystarczyć i tyle.

Jest też pewnie najbardziej znanym brneńczykiem w historii, więc o pamięć o nim się tu dba. Był w swoich czasach niezwykle ważnym obywatelem Brna, był prawdziwą figurą tego miasta; co jednak ciekawe i w jakimś wymiarze niezwykle tragiczne, nie z tych powodów, dla których powinien być znany i ceniony. To znaczy: nie z tego jednego powodu, że był jednym z najgenialniejszych naturalistów w historii tej dziedziny nauki.

Czytaj więcej

Jacek Dukaj: Gry komputerowe to nie jest nowa literatura

Przykład pogadanki motywacyjnej

Nie był zresztą brneńczykiem z urodzenia. Johann, bo takie dostał na chrzcie imię, urodził się na morawsko-śląskim pograniczu, w Hynčicach (kilka kilometrów na zachód od Novego Jičína – mniej więcej w tej samej odległości od tego miasteczka na wschód znajduje się Příbor, gdzie urodził się Freud, taka to okolica; powiat Nový Jičín miał wyjątkowe, niewiarygodne wprost szczęście). Był rok 1822, 20 lipca, chociaż w swoich życiorysach Mendel podawał, rzekomo najzupełniej celowo, błędną datę: 22 lipca (podobno ze względu na przypadające wtedy święto Marii Magdaleny – teoria chyba dorobiona przez biografów).

Rodzice Mendla byli najprawdopodobniej Niemcami, chociaż nie brakowało biografów, którzy doszukiwali się u niego słowiańskich (dokładniej: słowackich) korzeni. W każdym razie w domu mówiło się po niemiecku. Nie wiem, czy Mendel w ogóle znał czeski; właściwie nie było powodu, żeby Niemiec urodzony na początku XIX wieku na dawnych ziemiach czeskich (które czeskie nie były już od dwustu lat) i związany z Wiedniem i jego ówczesnym – jak brzmi popularne powiedzenie – przedmieściem, czyli Brnem, miał posługiwać się czeszczyzną. Czeskie odrodzenie narodowe dopiero się rozpędzało, Mendel był zresztą rówieśnikiem największych postaci tego ruchu: Boženy Němcovej i Karela Havlíčka Borovskiego. Ale językiem nauki w jego czasach była, i jeszcze długo miała nim być, niemczyzna.

Losy Mendla, przynajmniej do czasu jego przełomowego odkrycia, spokojnie mogłyby posłużyć jako przykład w dowolnej pogadance motywacyjnej. Bo to są dzieje sukcesu odniesionego na przekór wszystkiemu. Naukę zaczyna w wiejskiej szkole, ale i nauczyciel, i miejscowy proboszcz poznają się na inteligencji chłopca i namawiają na przeniesienie go do szkoły pijarów w Lipníku nad Bečvou. Kiedy ma dwanaście lat, trafia do opavskiego gimnazjum.

W roku 1838 ojciec Johanna ulega ciężkiemu wypadkowi w czasie jakichś leśnych prac, co jednocześnie pogarsza sytuację finansową rodziny i wywołuje u syna tajemniczą niemoc. Biografowie piszą enigmatycznie, że wówczas „po raz pierwszy objawiła się Mendlowa wrażliwość i niska odporność na stres”. Brzmi to jak epizod ciężkiego załamania nerwowego. Pierwszy, ale nie ostatni wcale. Słabość? Rezygnacja? Melancholia? Depresja? Cokolwiek to było, Johann opuszcza część roku szkolnego 1839, ale dzięki późniejszym egzaminom przyjmują go na najwyższy rocznik. Rok później przenosi się do Ołomuńca do czegoś, co dziś nazwalibyśmy studium filozoficznym, gdzie kształci się w filozofii, literaturze klasycznej, teologii oraz fizyce. Za poruczeniem jednego z nauczycieli wstępuje do zgromadzenia zakonnego augustianów w Brnie. I wtedy właśnie, 9 października 1843 roku, przyjmuje imię, pod którym będziemy go znali: Gregor.

Ma dwadzieścia lat i od kilku już wędruje po kresach imperium, ucząc się w prowincjonalnych szkołach. Teraz też nie jest chyba lepiej, bo w 1845 roku rozpoczyna naukę teologii w brneńskim seminarium. Historia Kościoła, dogmatyka, hebrajski. W 1847 roku zostaje wyświęcony na księdza. Najpierw pełni posługę w Szpitalu Świętej Anny, ale – tu znów pojawia się wzmianka o wyczerpaniu – praca jest dla niego zbyt ciężka, więc zakon kieruje go do gimnazjum w Znojmie. Uczy tam greki, łaciny, niemieckiego i matematyki. W związku z tą pracą zapisuje się na egzamin na uniwersytecie w Wiedniu, którego złożenie pozwalałoby mu uczyć przyrodoznawstwa i fizyki. Weryfikacja jest dwuetapowa: najpierw kandydat składa prace pisemne, po których następuje egzamin ustny. Prace pisemne zostają ocenione nisko, ale Mendel zostaje dopuszczony w sierpniu roku 1850 do egzaminów ustnych, których jednak nie zdaje. Ciężko przeżywa porażkę.

Najpewniejszą drogą do sukcesu wydają się studia na wiedeńskim uniwersytecie. Zakon jest na tyle hojny i na tyle wierzy w jego zdolności, że mu to w końcu umożliwia. W latach 1851–1853 Mendel studiuje matematykę, fizykę i nauki biologiczne. Jego nauczycielami są Christian Doppler (autor opublikowanej dziesięć lat wcześniej pracy, w której opisał zjawisko znane dziś jako efekt Dopplera – w tym momencie stojący już jednak nad grobem) i Franz Unger. Giganci ówczesnej nauki. Wraca do Brna, żeby po trzech latach, w maju roku 1856, jeszcze raz przystąpić do egzaminu nauczycielskiego w Wiedniu. I znów ponosi porażkę. Ale już od roku 1854 jest nauczycielem w niemieckiej Realschule w Brnie, gdzie będzie uczył przez następnych czternaście lat. Podobno – to hagiograficzny element, ale nie musi być, rzecz jasna, fałszywy – jest uwielbiany zarówno przez kolegów, jak i przez uczniów.

Do tego momentu jego życie można by ewentualnie uważać za niełatwe. Ale w kontekście późniejszego odkrycia jest czymś więcej: jedną wielką i trudno wytłumaczalną porażką. Nie tylko nie może się uważać za naukowca (o pozycji porównywalnej z jego profesorami nie ma nawet co mówić), ale nawet nie udało mu się uzyskać państwowego stopnia zawodowego. Coś, co dzisiaj nazwalibyśmy „stopniem nauczyciela dyplomowanego”, było poza jego zasięgiem.

Obojętność świata

Przez pierwszą dekadę pracy w państwowej, cesarsko-królewskiej szkole realnej przy ulicy Jánskiej zajmował się – a ta jego mitręga długo nie przynosiła żadnych szczególnych efektów – sadzeniem groszku.

To znaczy najpierw przez dwa lata zastanawiał się, jaką roślinę wybrać do swoich badań, a przez kolejne dwa eksperymentował z metodami jej zapylania. Przez następnych sześć uprawiał groszek (dokładnie: groch zwyczajny, Pisum sativum) i mozolnie zbierał dane. Ktoś obliczył, że pochodziły z dziesięciu tysięcy okazów tej rośliny. Ktoś inny podaje prawie trzykrotnie wyższą liczbę. Nadal mówimy o człowieku, który mieszka w prowincjonalnej mieścinie imperium, dwukrotnie oblał egzamin nauczycielski, jest lubianym nauczycielem szkoły średniej i księdzem, a jego najpoważniejszą aktywnością jest uczestnictwo w lokalnym towarzystwie naukowym. Oczywiście, do każdego z tych stwierdzeń można czynić jakieś zastrzeżenia: a że poziom szkół średnich w owych czasach… a że drugiego egzaminu nie zdał przez naukowy spór z egzaminatorem, który… a że w towarzystwie naukowym zasiadali też ludzie o niepoślednich zdolnościach i osiągnięciach, które… i tak dalej. Ale rangę tych instytucji porównuję nie tyle do poziomu obecnej edukacji i nauki czy nawet do poziomu nauki ówczesnej, lecz do skali odkrycia, którego dokonał Mendel.

Na dwóch kolejnych spotkaniach Towarzystwa Nauk Przyrodniczych w Brnie, które odbyły się w miejscu pracy Mendla 8 lutego oraz 8 marca 1865 roku, jego członkowie mogli wysłuchać odczytu o eksperymentach w tworzeniu krzyżówek roślin. Na sali zgromadziło się około czterdziestu osób. Reakcje na wystąpienie nie były szczególnie entuzjastyczne. Właściwie, jak przystało na myśl nową i genialną, reakcje były żadne. W następnym roku rozprawa ta, w niezmienionym kształcie, ukazała się w wydawanym przez towarzystwo biuletynie „Verhandlungen des naturforschenden Vereines in Brünn”, w tomie IV, pod tytułem „Versuche über Pflanzen-Hybriden” („Badania nad mieszańcami roślin”). Wydawać by się mogło, że świat – a sto dwadzieścia egzemplarzy tego druku rozesłano do najważniejszych naukowców i instytucji naukowych – zadrży z wrażenia, ale przyjął to z taką samą obojętnością, jaka malowała się na twarzach kolegów ze stowarzyszenia w te dwa środowe popołudnia: jeden przymknął na chwilę oczy (popołudnia pod koniec męczącej zimy temu sprzyjają), drugi ziewnął, trzeci myślał o obowiązkach, jakie go jeszcze w tym tygodniu czekają, inny o chorobie dziecka, a jeszcze inny o pieniądzach, których mu nigdy nie brakowało, a nagle zbrakło – zresztą, skąd mamy wiedzieć, o czym myśleli (historia jest nieprzejrzysta, już to mówiłem). (…)

Dzisiaj, kiedy większość z nas może – przy niewielkim udziale dobrej woli i umiarkowanym wysiłku – prześledzić i zrozumieć dość zawiłe kwestie molekularnych podstaw procesu dziedziczenia, a każdy, kto zdaje maturę, wyposażony jest w solidną wiedzę z zakresu genetyki i powinien zgodnie z podstawą programową umieć opisać mechanizm replikacji DNA, nikt już się nie zachwyca tym skromnym i zgnębionym naukowymi porażkami księżulkiem z Brna. Jakże niesłusznie!

Czytaj więcej

Bułhakowowi grozi eksmisja

Byłbym szczęśliwy w dwójnasób

Mendel był bystry i miał szczęście. Przynajmniej: miał szczęście do własnych pomysłów i rozpoznań. Szczęścia do autorytetów, którym ufał, nie miał natomiast wcale. Carl Wilhelm von Nägeli, którego Mendel sobie wybrał na mentora i którego w korespondencji z czasem zaczął nawet tytułować „drogim przyjacielem”, wierzył w wiele głupot i brawurowo się mylił. Wspierał Mendla w powrocie do eksperymentów na jastrzębcu, który był chyba wtedy dość modnym przedmiotem badań. I Mendel go nawet posłuchał – wynikiem tych badań był przedstawiony na posiedzeniu towarzystwa w roku 1869 wykład „O niektórych mieszańcach Hieracium (jastrzębca) uzyskanych ze sztucznego zapłodnienia”. Ten tekst to uroczy pokaz bezradności poznawczej – nic się tu Mendlowi nie zgadza i jest w popłochu: „Mieszańce bowiem, otrzymane bezpośrednio z krzyżówek dwu odmian grochu, wykazują we wszystkich wypadkach typ jednakowy, potomstwo ich natomiast jest zmienne, i to według określonego prawa. U Hieracium natomiast z dotychczasowych doświadczeń zdaje się wynikać coś wręcz przeciwnego”.

Nie wiedział, biedak (i Nägeli też o tym, oczywiście, nie wiedział – nie chciał wcale Mendlowi tych badań zepsuć, chciał mu pomóc), że jastrzębiec rozmnaża się na drodze apomiksji, a więc wytworzenie nasion przebiega bez zapłodnienia i materiał genetyczny pochodzi w całości od osobnika matczynego. Mógłby tak sobie krzyżować te rośliny do końca świata – z podobnym skutkiem.

Groszek zwyczajny był wyborem doskonałym. Spowodował co prawda, że teoria Mendla nie broni się w świetle dzisiejszej wiedzy o mechanizmach dziedziczenia, ale pozwolił zrobić pierwszy krok. Czyli pozwolił postawić hipotezę, że istnieje coś takiego jak gen (chociaż sam Mendel, zupełnie nieświadomy istnienia chromosomów, kwasów deoksyrybonukleinowych i wszystkiego, co dla nas stanowi nużącą i banalną oczywistość, nazywał to pierwiastkiem, faktorem lub czynnikiem dziedziczenia) oraz że istnieją jego dominujące i recesywne allele.

Był wyborem doskonałym, ale kontrowersyjnym, bo ówcześni naukowcy nie widzieli związku pomiędzy groszkiem a – na przykład – rozmnażaniem zwierząt. Zza tego nieszczęsnego groszku nie widzieli uniwersalnych praw. Ale on widział! I mówił to wprost: „Gdybyśmy mogli przypuścić, że rozwój form w tych doświadczeniach [wykonywanych przez Carla Friedricha von Gärtnera] zachodzi w sposób podobny jak u grochu, to cały proces przemiany mógłby znaleźć dość jasne rozwiązanie”. A w liście do Nägeliego pisał: „Gdyby moje próby przyczyniły się do rozwiązania tego problemu, byłbym szczęśliwy w dwójnasób”. I na tym polegał jego geniusz.

Fragment książki Michała Tabaczyńskiego „Święto nieważkości. Morawy”, która ukaże się 14 czerwca nakładem wydawnictwa Czarne

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Spędziłem nad albumami Brna długie godziny, całymi dniami kartkowałem wielotomową historię Brna, „Dějiny Brna”, z trudem, bo z trudem, ale jakoś orientuję się w topografii miasta na przestrzeni dziejów, rozpoznaję charakterystyczne punkty na panoramach z – na przykład – XVII stulecia, biorę poprawkę na przebudowy, a nawet zmiany koryt brneńskich rzek, słowem: mniej więcej (raczej mniej, to oczywiste) oswoiłem się z tutejszą architekturą.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje