Macron. Ostatni marzyciel Starego Kontynentu

Emmanuel Macron ma rację, mówiąc, że Unia musi przekształcić się w geopolityczną potęgę, jeśli w świecie bandyckiej Rosji i agresywnych Chin chce obronić nie tylko swoje interesy, ale i swoją wolność. Tyle że prezydent Francji nie jest w stanie wprowadzić tej wizji w życie.

Publikacja: 12.05.2023 17:00

Macron. Ostatni marzyciel Starego Kontynentu

Foto: SEBASTIEN BOZON/AFP

Na dworze zrobiło się już ciemno w ten październikowy paryski wieczór, gdy Macron otworzył drzwi Złotego Salonu Pałacu Elizejskiego, w którym zwykł pracować generał de Gaulle, największy mąż stanu Francji od czasów Napoleona. Wybór tego szczególnego miejsca nie był przypadkowy: prezydent chciał zająć się sprawami zasadniczymi. Gdy dziennikarze „The Economist” weszli do środka, zaczęła się więc wielogodzinna rozmowa, z której świat najlepiej zapamiętał wyrok prezydenta, że NATO znalazło się „w stanie śmierci mózgowej”. Miałoby o tym świadczyć nie tylko wycofanie się Amerykanów z Syrii bez konsultacji z europejskimi sojusznikami, ale także coraz bardziej niezależna gra autorytarnego, tureckiego prezydenta.

– Nie wiem – przyznał Macron pytany, czy jego zdaniem w chwili próby alianci przyjdą sobie faktycznie na pomoc, jak do tego ich obliguje artykuł 5. traktatu waszyngtońskiego.

Ale to nie był tylko frontalny atak na więzi transatlantyckie, Amerykę Donalda Trumpa. Macron nie mniej cierpkie słowa wypowiedział tego wieczoru i pod adresem zjednoczonej Europy, Unii.

– Jeśli się nie przebudzimy, istnieje ogromne ryzyko, że w dłuższej perspektywie znikniemy w rozumieniu geopolitycznym, a przynajmniej nie będziemy dłużej kontrolowali naszego przeznaczenia. Wierzę w to bardzo głęboko – oświadczył. – Po raz pierwszy mamy prezydenta Stanów Zjednoczonych, który nie wspiera naszego europejskiego projektu. Ale to nie jest sytuacja chwilowa, raczej zapowiedź nowej epoki – dodał.

Czytaj więcej

Biden, Xi, Putin. Który z nich dożyje zwycięstwa swojej wizji

Ludzie Macrona

To był 2019 r. Trzy i pół roku później diagnoza prezydenta się sprawdza. Najpierw pandemia ujawniła ciemną stronę globalizacji: ryzyko związane z nadmierną zależnością od autorytarnych Chin, choćby gdy idzie o podstawowe leki. Potem inwazja na Ukrainę przekreśliła stosowaną od dziesięcioleci strategię pogłębiania współzależności gospodarczej z Rosją. Okazało się, że fundamenty, na których zbudowano Unię – jednolity rynek i liberalna polityka handlowa – runęły.

– Unia dryfuje. Nie ma ośrodka na tyle silnego, aby był w stanie nadać jej jakiś kierunek rozwoju – mówi „Plusowi Minusowi” Camille Grand, do zeszłego roku zastępca sekretarza generalnego NATO ds. strategicznych.

Co prawda lokatorem Białego Domu jest teraz prezydent zdecydowanie wspierający integrację europejską, ale jak długo to potrwa? Powrotu Donalda Trumpa do władzy w 2024 r. w żadnym wypadku wykluczyć się nie da. A i Joe Biden chce możliwie jak najszybciej skoncentrować się na najważniejszym wyzwaniu, przed jakim w XXI staje Ameryka: Chinami.

Na razie wojna w Ukrainie, próba, jakiej Unia nie miała od rozpadu Związku Radzieckiego, ujawniła całkowitą niemoc zjednoczonej Europy. Gdyby nie Biały Dom, dawno nie byłoby niezależnej Ukrainy.

Od spotkania w Złotym Salonie Emmanuel Macron starał się do czegoś takiego nie dopuścić. Umiejętną grą dyplomatyczną umieścił na kluczowych stanowiskach w Unii swoich sojuszników. Szefową Komisją Europejskiej została niespodziewanie Ursula von der Leyen, Niemka, ale jednak urodzona i wychowana we francuskojęzycznej Brukseli. Przewodniczącym Rady Europejskiej stał się francuskojęzyczny były premier Belgii Charles Michel. Stery Europejskiego Banku Centralnego (EBC) przejęła Christine Lagarde, wcześniej pierwsza kobieta na stanowisku ministra finansów Francji, która uczyniła z instytucji zarządzającej strefą euro nie tylko pogromcę inflacji, ale także promotora wzrostu gospodarczego.

Mając taką drużynę, prezydent Francji wykorzystał wybuch pandemii do budowy Europy swoich snów. Podchwycił ideę wylansowaną przez premiera Hiszpanii Pedra Sancheza i przekonał do niej Angelę Merkel. Tak powstał gigantyczny – 750 mld euro darowizn i preferencyjnych kredytów – Fundusz Odbudowy (Next Generation EU) finansowany z długu zaciągniętego po raz pierwszy bezpośrednio przez instytucje europejskie.

Postęp udało się też osiągnąć w sprawach obronności. Jeszcze w 2017 r., świeżo po dojściu do władzy Trumpa, Merkel przyznała w Monachium, że „nie da się dłużej w pełni polegać na Ameryce”. – Unia musi wziąć własny los w swoje ręce – dodała ówczesna kanclerz. Być może po raz pierwszy od drugiej wojny światowej szef niemieckiego rządu dopuścił w ten sposób inny niż ścisły sojusz z Ameryką sposób zapewnienia bezpieczeństwa kraju i Europy. Kolejne trzy lata, w którym Trump na poważnie rozważał wyprowadzenie Stanów z NATO, pogłębiły w Berlinie, ale też w niektórych innych unijnych stolicach, przekonanie, że Wspólnota musi zacząć myśleć o tym, jak się sama bronić.

Obojętne Niemcy

Szybko jednak się okazało, że to tylko jednorazowy ruch, a nie fundamentalna zmiana niemieckiej polityki. Gdy w styczniu 2021 r. władzę w USA objął Biden, strategia Berlina wróciła w stare koleiny.

Andre Sapir, znany profesor ekonomii na Universite Libre de Belgique, uważa nawet, że nigdy z tych kolein tak naprawdę nie wyszła. – Gotowość Merkel do przyłączenia się do idei Funduszu Odbudowy nie wynikała z geopolitycznych ambicji, jakie żywiła pod adresem Unii. Chodziło raczej o ratowanie wypłacalności krajów południa Europy w sytuacji, gdy wraz z pandemią rynek Chin i innych krajów zamorskich zamknął się dla niemieckiego eksportu – tłumaczy „Plusowi Minusowi”.

Przypomina też, że i wcześniej kanclerz pokazała, iż nie podziela europejskiej wizji francuskiego prezydenta. Macron, który 7 maja 2017 r., w dniu, w którym wygrał wybory, wyszedł na spotkanie z ludem Francji przy dźwiękach hymnu Europy („Oda do radości” z IX Symfonii Beethovena), a nie Marsylianki, już we wrześniu tego samego roku przedstawił ambitną wizję przyszłości Unii. Wybrał do tego główną aulę Sorbony, tę samą, w której we wrześniu 1992 r. François Mitterrand toczył debatę z przywódcą kampanii przeciw traktatowi z Maastricht Philippe’em Séguinem. Ówczesny prezydent zdołał przekonać Francuzów do skokowego pogłębienia integracji (w referendum zaledwie 51 proc. głosów „za”), w tym powołania euro.

Macron liczył, że sam pójdzie w ślady Mitterranda. Jego plan zakładał m.in. budowę „Europy wielu prędkości”, w której kraje lepiej przygotowane na integrację pójdą do przodu, nie czekając na te, które odnoszą się do takiej perspektywy sceptycznie. Zaproponował też utworzenie znacznego budżetu strefy euro, powołanie ministra finansów unii walutowej i stworzenie zintegrowanej Europy obronnej.

Jednak Berlin nie tylko nie poparł takiej wizji, on w ogóle na nią nie odpowiedział. Merkel była zwolenniczką utrzymania status quo. Wynikało to nie tylko z jej charakteru (odkładała ile się da trudne decyzje), ale też dzięki taniej energii z Rosji, obronie na koszt amerykańskiego podatnika i ekspansji eksportowej w Chinach Niemcy powtarzały powojenny cud gospodarczy. Ich przywódczyni nie chciała więc tego zmieniać.

Tyle że nawet kiedy cały ten układ się zawalił, Niemcy nie spojrzeli na Unię bardziej przychylnym wzrokiem. W słynnym już przemówieniu w Bundestagu 27 lutego 2022 r., w którym ogłosił „epokową zmianę” (Zeitenwende), kanclerz Olaf Scholz nie wpisał nowej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Republiki Federalnej w kontekst europejski. Przeciwnie, zapowiedział ścisłą koordynację niemieckiej strategii wobec Ukrainy z Waszyngtonem, a nie Brukselą czy Paryżem. Wyrazem tego był choćby zakup amerykańskich myśliwców F-35 zdolnych przenosić ładunek atomowy czy budowa tarczy antyrakietowej przez Niemców bez udziału Francuzów. Scholz poleciał także bez Macrona do Pekinu i Waszyngtonu, próbując w pojedynkę ustalić nowe relacje handlowe z najważniejszymi potęgami gospodarczymi świata.

Czytaj więcej

Jak Brytyjczycy zaufali globalizacji i się rozczarowali

Niemoc w Afryce

Jeszcze bardziej niż Niemcy zawiódł jednak sam Macron. Być może najbardziej spektakularnym tego objawem była polityka Paryża w dawnych afrykańskich koloniach. Zaraz po wyborze na prezydenta w 2017 r., Macron pojechał do Gao, ogromnej francuskiej bazy wojskowej w Mali koordynującej operację powstrzymania ekstremistów islamskich w wielkim jak Europa regionie Sahelu. Prezydent zapowiedział bardziej partnerskie relacje z afrykańskimi rządami, a także rozliczenie z trudnymi momentami historii, w tym niewolnictwem i kolonizacją. Jednak po swoim poprzedniku (François Hollande) odziedziczył tak zabagnioną sytuację, że jej naprawa okazała się niemożliwa. Nie tylko z południowej Algierii dżihadyści zaczęli przenikać do krajów Sahelu, ale powiązana z Kremlem Grupa Wagnera zaoferowała lokalnym rządom powstrzymanie islamistów brutalnymi metodami.

Szczególnie źle potoczyła się sytuacja w Mali, centrum francuskiego wysiłku wojskowego. Tu Francuzi dyskretnie poparli zamach stanu pułkownika Goita, który jednak szybko wszedł w bliski sojusz z Moskwą. 9 listopada zeszłego roku Macron oficjalnie ogłosił koniec operacji Barkhane i kres obecności wojskowej jego kraju w regionie. Trudno było uciec od wrażenia zupełnej klęski. A także zasadniczego pytania: jak Francja miałaby skutecznie zaangażować się w obronę zjednoczonej Europy przeciw Rosji, jeśli nie była w stanie tego zrobić w konfrontacji z paramilitarnymi grupami dżihadystów i Rosjan?

Macron poniósł też poważną porażkę na froncie dyplomatycznym. Francja nigdy nie zaangażowała się tak mocno we współpracę gospodarczą z Rosją, jak Niemcy, choćby dlatego, że dzięki siłowniom jądrowym jest niepomiernie bardziej niezależna energetycznie od sąsiada zza Renu. Mimo wszystko zaraz po wygranych wyborach prezydent Francji zaprosił Władimira Putina do Wersalu. Później widywał się z nim wielokrotnie, w tym w prywatnej rezydencji francuskich przywódców w Forcie Bregancon u wybrzeży Morza Śródziemnego. Wierzył, że z Rosją trzeba utrzymywać jeśli nie współpracę, to przynajmniej „dialog”, aby nie wpadła w objęcia Chin. Chciał także pójść w ślady de Gaulle’a, który widział w bezpośrednich kontaktach z przywódcami największych krajów świata potwierdzenie statusu Francji jako wielkiej potęgi.

I ta strategia poniosła całkowitą klęskę 24 lutego 2022 r. Jednak inaczej niż Niemcy, gdzie kanclerz Scholz ogłosił zmianę o 180 stopni polityki zagranicznej, a prezydent Frank-Walter Steinmeier przyznał się do błędu odnośnie do Ostpolitik, nad Sekwaną do takiego jasnego odcięcia się od strategii z przeszłości nigdy nie doszło. Macron wręcz powtarzał sygnały, że byłby gotowy nawiązać znowu kontakt z Putinem.

Nieobecność Polski

Czara goryczy przelała się jednak na początku ubiegłego miesiąca. Wracając z podróży do Chin, prezydent udzielił wywiadu serwisowi Politico, dziennikowi „Les Echos” i rozgłośni France Inter. Oświadczył w nim, że Europa nie powinna naśladować Stanów Zjednoczonych w sporze z ChRL o Tajwan. „Nie chcemy wejść w logikę konfrontację dwóch bloków, musimy bronić naszej autonomii strategicznej” – podkreślił. Z tych słów wyciągnięto wniosek, że Paryż chce utrzymywać równą odległość między autorytarnymi Chinami i demokratyczną Ameryką. I to w chwili, gdy Stany Zjednoczone bronią europejskiej wolności przeciwko Rosji Putina.

Kilka dni później szefowa niemieckiej dyplomacji Annalena Baerbock w trakcie wizyty na Tajwanie podkreśliła bezwzględną solidarność Berlina z wyspą. Rozejście się dwóch najważniejszych krajów Unii stało się dla wszystkich w pełni widoczne.

Tyle że w dzisiejszej Europie nawet dwójka jest za słaba, aby nadawać ton integracji. Potrzebuje trzeciego. A tego brak. Najlepszym kandydatem byłaby Polska, kraj, którego położenie stało się absolutnie kluczowe po wybuchu wojny w Ukrainie i którego potencjał, wraz z forsowną modernizacją sił zbrojnych, wyraźnie wzrósł. Tyle że tej szansy Warszawa chwycić nie zamierzała. Tu od przejęcia władzy przez PiS w 2015 r. polityka zagraniczna jest zasadniczo pochodną polityki krajowej. A ta nakazywała przeprowadzać permanentny atak na Berlin, Brukselę i Paryż, aby skonsolidować żelazny elektorat ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego. Wypracowanie kompromisowego programu reform w ramach Trójkąta Weimarskiego okazało się niemożliwe.

Czytaj więcej

Trzy lata z pandemią. Jak covid zmienił gospodarkę, społeczeństwo i geografię

Koniec reform

Piętą achillesową Macrona okazała się sama Francja. Prezydent starał się ją reformować i jak na warunki panujące nad Sekwaną, osiągnął w pierwszej kadencji całkiem sporo. W szczególności zdołał zliberalizować rynek pracy, przez co bezrobocie zaczęło spadać, a kraj rozwijał się szybciej od średniej unijnej. To się jednak skończyło wraz z pandemią i wywołanym przez nią kryzysem gospodarczym.

Co prawda wiosną zeszłego roku Macron zdobył drugi mandat, ale już nie większość w parlamencie. Naprzeciwko niego stanęły w Zgromadzeniu Narodowym dwa potężne, antysystemowe bloki radykalnej lewicy i prawicy. W kwietniu prezydent przeforsował reformę emerytalną zakładającą przesunięcie o dwa lata wieku uprawniającego do pełni świadczeń, ale uciekając się do kruczku prawnego pozwalającego na ominięcie głosowania w parlamencie. Na ulice miast wyszły miliony manifestantów. Stało się jasne, że Macron, któremu pozostało jeszcze cztery lata do złożenia urzędu, żadnych poważnym zmian w kraju nie przeprowadzi. A jeśli tak, to jak miałby to uczynić w Unii?

Pozostaje fundamentalne zadanie: uratowanie wolności w Europie. Zaraz po wyborze na prezydenta w 2017 r. młody Macron stał się symbolem liberalnej demokracji w opozycji do Wielkiej Brytanii, która rok wcześniej postawiła na rozwód z Unią, i do Stanów Zjednoczonych, które postawiły na Trumpa. Ale dziś dynamika być może jest inna. Sondaże wskazują na zdecydowane odwrócenie się Brytyjczyków od brexitu. We Włoszech rządzi koalicja ugrupowań skrajnej prawicy, jednak nie spełniły się najgorsze przepowiednie odnośnie do polityki Giorgii Meloni. W Niemczech ugrupowania skrajne pozostają na marginesie, a w Polsce i Hiszpanii, gdzie tej jesieni odbędą się wybory do parlamentu, utrzymanie władzy – lub jej zdobycie – przez antyunijnych populistów wcale nie jest pewne.

To nie jest dobry czas na wielkie reformy. Z drugiej strony w świecie bandyckiej Rosji i totalitarnych Chin uratowanie unijnego status quo to być może nie byłoby wcale tak mało. Do tego Macron wciąż jeszcze może wydatnie się przyczynić.

Na dworze zrobiło się już ciemno w ten październikowy paryski wieczór, gdy Macron otworzył drzwi Złotego Salonu Pałacu Elizejskiego, w którym zwykł pracować generał de Gaulle, największy mąż stanu Francji od czasów Napoleona. Wybór tego szczególnego miejsca nie był przypadkowy: prezydent chciał zająć się sprawami zasadniczymi. Gdy dziennikarze „The Economist” weszli do środka, zaczęła się więc wielogodzinna rozmowa, z której świat najlepiej zapamiętał wyrok prezydenta, że NATO znalazło się „w stanie śmierci mózgowej”. Miałoby o tym świadczyć nie tylko wycofanie się Amerykanów z Syrii bez konsultacji z europejskimi sojusznikami, ale także coraz bardziej niezależna gra autorytarnego, tureckiego prezydenta.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi