Jak Brytyjczycy zaufali globalizacji i się rozczarowali

Uwolnione od więzi z Brukselą Zjednoczone Królestwo miało rozwinąć skrzydła dzięki międzynarodowym powiązaniom gospodarczym. Plan się nie powiódł, bo globalizację zaczęła podgryzać rywalizacja mocarstw.

Publikacja: 17.02.2023 17:00

Antybrexitowe protesty, jak ten przed brytyjskim parlamentem w 2016 r., na nic się zdały – Wielka Br

Antybrexitowe protesty, jak ten przed brytyjskim parlamentem w 2016 r., na nic się zdały – Wielka Brytania opuściła Unię Europejską. Dziś 60 proc. społeczeństwa zagłosowałoby przeciwko temu pomysłowi. A co piąty zwolennik brexitu przez te siedem lat całkowicie zmienił zdanie

Foto: JUSTIN TALLIS/AFP

Jeśli już mieć udar, to taki, który przeciąga się na całą dobę, a nie ogranicza się do kilku minut. Inaczej w Wielkiej Brytanii można zwyczajnie nie przeżyć. NHS, system ubezpieczeń zdrowotnych królestwa, przyznaje, że zamiast 18 minut, jakich wymaga ustawa, średni czas przyjazdu karetki do znajdującego się w ciężkim stanie chorego wydłużył się do półtorej godziny. Dla wielu oznacza to wyrok śmierci. Krwawe żniwo, jakie zgarnia brexit.

Gdy okazało się, że Wielka Brytania opuszcza Wspólnotę, wielu mieszkańców Unii spakowało manatki, aby wrócić do ojczyzny. I dziś, blisko siedem lat od referendum rozwodowego oraz przeszło trzy lata od formalnego wyjścia z Unii, nie ma komu obsadzić 165 tysięcy etatów w samej tylko służbie zdrowia. Brakuje pielęgniarzy, ale także anestezjologów czy kardiologów. Gdy więc w końcu karetka zjawi się pod domem pacjenta i znajdzie go jeszcze żywego, wcale nie jest powiedziane, że uda się potem go uratować.

Czytaj więcej

Imigranci – ostatnia nadzieja Zachodu

W środku pajęczyny

Śmierć pozostawionych własnemu losowi Brytyjczyków to zapewne najbardziej drastyczny, ale z pewnością niejedyny przykład skutków niespełnionych obietnic zwolenników brexitu. Gdyby więc referendum zostało dziś powtórzone, nie ma wątpliwości, jaki byłby jego wynik. 60 procent ankietowanych przez YouGov twierdzi, że w takim przypadku poparłoby pozostanie kraju we Wspólnocie. Co piąty zwolennik brexitu z 2016 roku całkowicie zmienił przez te siedem lat zdanie.

Co się stało? Gdy u progu kampanii przed referendum rozwodowym Boris Johnson postanowił związać swój los ze zwolennikami rozstania z Unią, nie mówił o izolacji kraju. Przeciwnie, jego ideą była budowa „globalnej Brytanii”: kraju, który jak żaden inny wyciągnie korzyści z integracji ze światową gospodarką.

Królestwo miało po temu nieocenione atuty. Po największym imperium w historii ludzkości nie tylko zachowało globalny język, ale także sieć bliskich powiązań biznesowych i kulturowych z dawnymi koloniami. Zwornikiem tego układu miały być najlepsze brytyjskie uniwersytety. Zamiast udziału w unijnych programach, jak Erasmus, władze Oxfordu, Cambridge czy LSE, miały łowić największe talenty na pięciu kontynentach.

Ale w wizję Johnsona wpisywała się też londyńska City – największe obok Nowego Jorku centrum finansowe świata. Jak również zapowiadany przez przyszłego premiera system deregulacji prawa przedsiębiorców i pracowników. No i oczywiście niskie podatki.

Dla Borisa Johnsona to wszystko miało zaowocować przynajmniej powstaniem „europejskiego Hongkongu”, tylko w wersji makro. Raju podatkowego, który niczym ogromny lotniskowiec stanie u wybrzeży starego kontynentu i pozwoli wielkiemu biznesowi na penetrację krajów Unii trochę tak, jak uwolnieni z restrykcyjnych norm socjalnych, ochrony środowiska i obciążeń fiskalnych zachodni inwestorzy uczynili z Chin bazę dla podbicia rynku Ameryki.

Ale charyzmatyczny były burmistrz Londynu marzył o czymś jeszcze większym. Zapowiadał nowe porozumienie o wolnym handlu między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi, który da brytyjskim przedsiębiorcom znacznie lepsze warunki działania w USA od tych, którymi muszą zadowalać się firmy unijne. To były czasy Donalda Trumpa, który nie tylko zachęcał do brexitu, ale też widział w Johnsonie swojego europejskiego klona. Dogadanie się Londynu z Waszyngtonem wydawało się więc przesądzone. A za nim, tak planował architekt kampanii brexitu, miały pójść kolejne, równie korzystne umowy o wolnym handlu łączące Zjednoczone Królestwo z Australią, Indiami, Koreą Południową, no i oczywiście Chinami. W tej johnsonowej konstrukcji Wielka Brytania przekształciłaby się więc w centrum globalnej pajęczyny powiązań, w której Unia byłaby tylko jednym z odgałęzień.

Wyciskanie soków z brexitu

Szczególne miejsce w tej mentalnej konstrukcji zajmowało hasło „przywrócenia kontroli nad naszymi granicami”. Swobodę przemieszczania się i osiedlania obywateli Unii, fundamentalny element jednolitego rynku, miała zastąpić narodowa, brytyjska polityka migracyjna, dla której wzorem okazał się mechanizm oceny atrakcyjności imigrantów za pomocą specjalnych punktów, jaki wymyśliły Australia i Kanada. W ten sposób, obiecywał Johnson, nie tylko potok imigrantów, którzy rzekomo odbierają pracę rodzimym Brytyjczykom, zostanie radykalnie ograniczony (najlepiej do 100 tysięcy rocznie), ale na Wyspach będą osiedlać się sami pracowici i uzdolnieni, chciałoby się powiedzieć: piękni, młodzi i bogaci.

Ale dziś to właśnie w tym obszarze porażka Johnsona i jego konserwatywnych następców okazała się najcięższa. Jej bezpośrednim powodem jest ogólny stan gospodarczy kraju. Oddajmy wyspiarzom sprawiedliwość: jak wszędzie indziej, w królestwo uderzyła najpierw pandemia, a potem skutki wojny w Ukrainie rozpętanej przez Władimira Putina. Ale przecież wśród krajów G7, siedmiu największych potęg gospodarczych Zachodu, nigdzie gospodarka nie przędzie tak cienko, jak w Wielkiej Brytanii. W minionym roku niemal otarła się o recesję, w obecnym ma się, zdaniem brytyjskiego Ministerstwa Finansów, skurczyć o 1,4 proc. 

W walce o międzynarodowe talenty Wielka Brytania okazała się więc nie do końca atrakcyjna. Owszem, w 2022 roku na Wyspach pojawiło się o przeszło pół miliona imigrantów więcej, niż z niej wyjechało. Ale przecież nie tych, na których oczekiwały brytyjskie władze. Właśnie dlatego tak wiele hoteli i restauracji musiało zawiesić działalność: tylko w tym sektorze nie ma komu obsadzić 67 tysięcy etatów. Źle jest też z transportem drogowym, gdzie brakuje 128 tysięcy kierowców. Nie ma też 103 tysięcy sprzedawców sklepowych i 46 tysięcy robotników budowlanych. Ale przede wszystkim brakuje personelu medycznego.

Czy to tylko stan przejściowy? Sir Keir Starmer, lider opozycyjnej Partii Pracy, jest właściwie skazany na sukces wyborczy, tak znakomite wyniki jego ugrupowanie zbiera w sondażach. Może liczyć na 48 proc. poparcia, dwa razy więcej niż torysi. Nikt nie ma więc wątpliwości, że najdalej za dwa lata to on będzie premierem. Jednak Starmer wciąż twierdzi, że z brexitu można jeszcze coś wycisnąć. Mówi, o „pełnym wykorzystaniu potencjału” rozwodu z Unią.

Czytaj więcej

Shin Kawashima: Jeśli Chiny chcą opanować Tajwan, inwazja musi być błyskawiczna

Anatomia śmierci globalizacji

Ale „zwykli” Brytyjczycy, ci, którzy nie wierzą już w brexit, chyba wiedzą lepiej. Globalizacja zwalnia i już na taką skalę nie wróci. A w nowym układzie tylko mocarstwa mają szanse na sukces.

Chiny od zawsze grały znaczonymi kartami. Choć przystępując w 2001 roku do Światowej Organizacji Handlu, obiecały, że będą respektować zasady wolnego handlu, nigdy tego nie zrobiły. Amerykańskim i europejskim koncernom trudno tu było sprzedać swoje towary, a zachodni inwestorzy musieli wejść w układy z lokalnymi przedsiębiorcami i przekazać im swoje technologie, zanim pozwolono im rozgościć się w Chinach.

Ale w Waszyngtonie patrzono na to przez palce, tak wielkie zyski na biznesie z Chińczykami miały koncerny ze Stanów i Unii. Wszystko zaczęło się zmieniać za Donalda Trumpa. Miliarder wypowiedział Xi Jinpingowi wojnę handlową, nałożył na import z Chin zaporowe cła. Bo też globalizacja przestała się Ameryce opłacać. Owszem, zbił na niej majątek niejeden potentat. Ale jednocześnie z jej powodu wyrósł w USA proletariat gorzej wykształconych, zwykle białych Amerykanów w średnim wieku, któremu Chiny odebrały pracę w przemyśle, pozostawiając czasem nawet bez środków do życia. To zasadniczo oni doprowadzili Trumpa do Białego Domu i ten musiał im się odwdzięczyć.

Jak to precyzyjnie opisał w swoim bestsellerze „The Art of the Deal”, prezydent widział w karnych cłach jedynie punkt wyjścia do negocjacji, które być może jeszcze mogły uratować globalizację, tyle że w nowej, bardziej sprawiedliwej postaci. Ale pandemia na to nie pozwoliła. Wobec śmiertelnego zagrożenia każdy kraj zaczął zamykać się w swoich granicach i wbrew zobowiązaniom podjętym w ramach WTO zatrzymywał kluczowe dla przeżycia produkty: szczepionki i maseczki, respiratory i leki. Adam Smith przekonywał, że ten, kto wytwarza coś najlepiej i najtaniej, powinien przejąć całość produkcji, bo w ten sposób globalne zasoby talentów i kapitału zostaną wykorzystane optymalnie. Ale nagle okazało się, że jeszcze ważniejsze są względy bezpieczeństwa.

Ledwo świat uporał się z pandemią, stanął przed kolejnymi wyzwaniami: rosyjską inwazją na Ukrainę i ryzykiem podobnej inwazji chińskiej na Tajwan. Na gwałt tysiące amerykańskich, niemieckich czy brytyjskich firm zaczęło zwijać się z Rosji i szykować się do ewakuacji z Chin na wypadek, gdyby Xi zamierzał pójść w ślady Putina. W niepamięć poszły kontrakty na import taniego, rosyjskiego gazu: podstawa niezwykłej ekspansji eksportowej machiny Niemiec, której Polska była najważniejszym podwykonawcą. A Huawei, choć dysponował zaawansowaną technologią internetu najnowszej generacji, nie mógł dłużej rozwijać się na zachodnich rynkach.

Ale ostateczny cios globalizacja otrzymała ze strony, z której najmniej tego oczekiwała: Ameryki. Przeforsowana przez Joe Bidena ustawa o „ograniczeniu inflacji”, w której zapisano 400 mld dol. subwencji państw w ciągu dziesięciu lat, ma ściągnąć do Stanów te koncerny, które chcą rozwinąć przyjazne dla środowiska technologie. Przykład: auto elektryczne zbudowane na terenie państw NAFTA (USA, Kanada i Meksyk) może liczyć na 7,5 tys. dol. subwencji, podczas gdy podobne maszyny z importu takiego wsparcia z pieniędzy publicznych nie dostaną. To śmiertelne zagrożenie przede wszystkim dla Europy. Tym bardziej że Biały Dom chce iść za ciosem. Ustawa o wspieraniu produkcji mikroprocesorów i zaawansowanych badań naukowych (280 mld dol. subwencji) ma ściągnąć z Tajwanu i Korei Południowej do Ameryki produkcję najbardziej zaawansowanych czipów i innych wyrafinowanych produktów elektronicznych.

Unia podjęła więc prace nad uruchomieniem podobnych subwencji dla firm, które jednak będą produkować w jej granicach. Ma asa w rękawie: największy rynek świata. I duże możliwości. Ale jak w tym nowym układzie, gdzie nie ma już międzynarodowych reguł handlu i każdy gra na siebie, mają odnaleźć się małe czy nawet średnie kraje jak Tajwan czy właśnie Wielka Brytania?

Powrót do Unii

Gideon Rachman, szef działu zagranicznego „Financial Timesa”, uważa, że podziały spowodowane brexitem są w społeczeństwie tak głębokie, że można je porównać do wojny domowej w XVII wieku. Jednak strona, która wówczas wygrała – republikanie – po początkowym i wydawałoby się ostatecznym sukcesie – ścięciu Karola I w 1649 roku – po 11 latach przegrała. Monarchia została odtworzona.

Na razie zwolennicy integracji nie są jeszcze na tym etapie. Tom Tugendhat, minister ds. bezpieczeństwa, opowiadał się przed siedmiu laty za pozostaniem królestwa w Unii. Latem zeszłego roku był też pierwszym torysem, który przedstawił swoją kandydaturę w walce o sukcesję po Borisie Johnsonie. Jednak teraz mówi „Plusowi Minusowi”: „Wielka Brytania do Unii już nie wróci”. Nie chce nawet rozważać ponownego przystąpienia swojego kraju do unijnego jednolitego rynku i unii celnej, jak to zrobiła Norwegia. „Będziemy natomiast zacieśniali naszą współpracę, wychodząc od tego, co możemy Unii zaoferować. Jak nasz rynek finansowy, potencjał obronny, wywiad”.

Zmiana nastrojów w brytyjskim społeczeństwie jest jednak tak głęboka – ledwie co trzeci poddany Karola III wciąż uważa, że brexit był dobrym pomysłem – iż trudno nie spodziewać się, że w pewnym momencie któryś z rządów, zapewne obecnej opozycji, nie zacznie rozważać powrotu do Unii.

To nie są już jednak czasy globalizacji, kiedy Bruksela była tak pewna, że cały świat dąży do coraz głębszej integracji, iż tolerowała, że niektórzy robili to nieco wolniej. Teraz nie będzie więc zgody na wyjątkowe przywileje, jakimi cieszyła się Wielka Brytania: własna waluta czy pozostanie poza umową o zniesieniu kontroli granicznych Schengen. Królestwo będzie musiało jak inni stosować reguły unijnej polityki socjalnej. A przede wszystkim w zapomnienie pójdzie wynegocjowany jeszcze w 1984 r. na szczycie w Fontainebleau przez Margaret Thatcher „brytyjski rabat”, zgodnie z którym nadpłata netto kraju była redukowana o mniej więcej jedną trzecią, co dawało Brytyjczykom coroczne wielomiliardowe oszczędności. W świecie rywalizacji mocarstw Unia musi się konsolidować i nie może tolerować w swoim gronie równych i równiejszych.

Dziś wydaje się trudne, aby nawet zawiedzeni brexitem wyborcy na Wyspach na coś takiego poszli. Zbyt silna pozostaje duma z wyjątkowej historii kraju. Ale i tu czas może przynieść poważne zmiany w brytyjskiej mentalności.

Czytaj więcej

Lula. Zbawca Brazylii i urok chińskich pieniędzy

John Burn-Murdoch, ekonomista pracujący dla „Financial Timesa”, szacuje, że życie poza Unią tak osłabiło Wielką Brytanię, iż już w 2024 roku dochody średniej brytyjskiej rodziny będą realnie niższe niż w Słowenii. A pod koniec dekady wyprzedzą je także dochody przeciętnej rodziny polskiej. To byłby zapewne szok, który skłoniłby Londyn do podjęcia działań radykalnych. 

Na razie brexitowy spór tak bardzo pochłania uwagę, że od siedmiu lat żaden premier nie był w stanie wdrożyć poważnych reform, które w nowych warunkach uwolniłyby energię kraju. Próbowała tego, co prawda nieporadnie, Liz Truss. Chciała radykalnego obniżenia podatków i poluzowania reguł rządzących biznesem. Liczyła, że w ten sposób przedsiębiorcy na Wyspach zyskają tak dużą przewagą nad konkurentami z kontynentu, że nawet działając poza Wspólnotą, okażą się konkurencyjni. Atak rynków finansowych zmiótł jednak Truss po 45 dniach w fotelu premiera. Przejdzie do historii jako ta szefowa rządu, która utrzymała się na Downing Street najkrócej. Jej podstawowy błąd polegał na tym, że nie zrozumiała, iż świat globalizacji, jaki znaliśmy przynajmniej od początku lat 80., przechodzi do historii. I ci, którzy próbują jeszcze oprzeć się na tej iluzji, nie mogą budzić niczyjego zaufania. 

Jeśli już mieć udar, to taki, który przeciąga się na całą dobę, a nie ogranicza się do kilku minut. Inaczej w Wielkiej Brytanii można zwyczajnie nie przeżyć. NHS, system ubezpieczeń zdrowotnych królestwa, przyznaje, że zamiast 18 minut, jakich wymaga ustawa, średni czas przyjazdu karetki do znajdującego się w ciężkim stanie chorego wydłużył się do półtorej godziny. Dla wielu oznacza to wyrok śmierci. Krwawe żniwo, jakie zgarnia brexit.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi