Imigranci – ostatnia nadzieja Zachodu

Od Europy po Chiny, od Rosji po Amerykę zaczyna brakować rąk do pracy. Te państwa, które sobie z tym poradzą, będą rządzić światem.

Publikacja: 03.02.2023 10:00

Troska o dzieci jest istotnym elementem budowy wizerunku nowoczesnego chińskiego państwa (na zdjęciu

Troska o dzieci jest istotnym elementem budowy wizerunku nowoczesnego chińskiego państwa (na zdjęciu fragment ceremonii zamknięcia zimowych igrzysk w Pekinie w 2022 r.). Obecne załamanie demograficzne stawia jednak pod znakiem zapytania cały model rozwoju Chin z ostatnich 45 lat

Foto: Anthony WALLACE/AFP

Pod koniec zeszłego roku ONZ podała, że liczba ludności na świecie osiągnęła 8 miliardów, trzy razy więcej niż w 1950 roku. Takiego skoku w tak krótkim czasie w historii ludzkości nigdy nie było.

Ale też od 1950 roku przyrost naturalny nie był tak powolny jak teraz. Co prawda liczba mieszkańców naszej planety ma osiągnąć apogeum dopiero w 2080 roku (będzie nas wówczas 10,4 miliarda). Ale ten przyrost będziemy zawdzięczali już tylko coraz bardziej ograniczonej grupie państw, niemal wyłącznie najbiedniejszych.

Gwałtowny wzrost liczby ludności w minionych 70 latach nie był wynikiem nowego modelu cywilizacyjnego, lecz jedynie stanem przejściowym między wielodzietną rodziną a światem z coraz mniejszą liczbą dzieci. Przez tysiące lat kobiety miały liczne potomstwo, bo tylko niektóre dzieci dorastały do wieku dorosłego. Nie było więc innego sposobu na utrzymanie naszego gatunku. Skokowy postęp medycyny to zmienił: śmiertelność niemowląt została znacząco ograniczona. Ale zanim dostosował się do tego model rodziny, minęły dwa–trzy pokolenia, którym towarzyszył niezwykle szybki wzrost populacji globu.

Wydłuża się lista krajów, dla których to już jednak przeszłość. Zdaniem ONZ w 61 państwach w nadchodzącym pokoleniu (do 2050 roku) liczba ludności nie tylko nie będzie już rosła, ale zacznie się szybko kurczyć. Z jednej strony rąk do pracy będzie coraz mniej, z drugiej osób w starszym wieku, które trzeba wyżywić, coraz więcej. Wymaga to opracowania zupełnie nowego mechanizmu rozwoju.

Wyzwanie jest ogromne, bo w jednym momencie zbiegł się szereg zjawisk społecznych, które rozrodczości nie sprzyjają. Przed kobietami stanęły nieznane w przeszłości możliwości kariery. Mogą dłużej studiować i lepiej zarabiać, więc decyzję o potomstwie odkładają na później. A przecież okres płodności się znacząco nie wydłużył, więc dzieci musi być mniej.

Żyjemy też w społeczeństwie coraz bardziej zatomizowanym, gdzie presja na budowę tradycyjnej rodziny zanika. Rozwijając system zabezpieczeń socjalnych, państwo stwarza przy tym warunki pozwalające żyć samotnie. Na wysiłek, poświęcenie, jakie zawsze wiąże się z posiadaniem potomstwa, decyduje się więc niewielu. Bo też w zachodnim społeczeństwie, gdzie oczekuje się, że dziecko zostanie przez rodziców dobrze przygotowane do życia, 20 lat wychowania to koszt domu jednorodzinnego w dużym mieście – w Polsce równowartość ok. 1–1,5 miliona złotych. Ile za to można spędzić egzotycznych wakacji, kupić świetnych samochodów, by pochwalić się na Facebooku życiowym sukcesem!

Czytaj więcej

Daniel Fried: Krym jest częścią Ukrainy. Kropka

Alzacja i Lotaryngia

O tym, że taki nowoczesny model życia w dłuższej perspektywie jest nie do utrzymania, przekonują się dziś Francuzi. Wzrost wydajności pracy nad Sekwaną na dłuższą metę okazał się zbyt wolny, aby zrekompensować kurczenie się liczby osób w wieku produkcyjnym. A to grozi bankructwem systemów zabezpieczeń socjalnych. Aby nieco wyrównać te rachunki, Emmanuel Macron zapowiedział, że wiek emerytalny trzeba będzie przesunąć o dwa lata, z 62 do 64. Zmiana wydaje się ograniczona, ale Francuzi wyczuwają, że jeśli się na nią zgodzą, otworzą wrota do znacznie dalej idących ograniczeń ich dotychczasowych praw socjalnych. Wyszli więc na ulice.

Francja jest krajem, w którym przez kasę państwa przechodzi 56 proc. dochodu narodowego: najwięcej w Europie. Programy wspierania rodziny wprowadzono tu jeszcze przed pierwszą wojną światową, gdy nigdzie na świecie o tym nie myślano. Władzom w Paryżu chodziło o utrzymanie porównywalnej ludności co Niemcy i odbicie, gdy tylko się da, utraconej Alzacji i Lotaryngii. To przynosi do dziś efekty. Przeszło sto lat takiej hojności przekonało wielu Francuzów, że warto mieć więcej dzieci, bo władze nie wycofają się z subwencji socjalnych czy urlopów, które wówczas przysługują. Dlatego wciąż na statystyczną Francuzkę przypada nieco ponad dwójka dzieci, choć coraz większy jest w tym udział rodzin imigranckich, w tym 7-milionowej społeczności muzułmańskiej. Ale nawet nad Sekwaną nie udało się zapobiec spadkowi liczby dzieci, co w połączeniu z godną podziwu poprawą długości życia prowadzi do załamania równowagi finansowej państwa. Podczas gdy jeszcze w 1950 roku cztery osoby w wieku produkcyjnym pracowały na jednego emeryta, dziś ten sam ciężar musi udźwignąć półtorej osoby.

Niemoc państwa przyniosła bardziej bolesne skutki w Polsce. GUS właśnie ogłosił, że w 2022 roku urodziło się najmniej dzieci od drugiej wojny światowej: 305 tysięcy. Na statystyczną Polkę przypada już tylko 1,33 dziecka, dużo mniej, niż 2,1 proc., które zapewnia zastępowalność pokoleń. To jeden z najgorszych wyników na świecie, a także szokująca anomalia biologiczna: podstawowym celem każdego gatunku jest przecież jego przetrwanie.

W ten sposób spektakularną porażką kończy się prorodzinna polityka PiS. Ale przecież przed 2015 rokiem kolejne rządy też próbowały zachęcić Polaków do posiada większej liczby dzieci, w szczególności poprzez wydłużenie urlopy macierzyńskiego. Nikomu jednak nie udało się powstrzymać tzw. depresji demograficznej. Od początku transformacji ustrojowej, ponad 30 lat temu, liczba dzieci dramatycznie spadała, po upadku komunizmu wielu chciało nadrobić stracony czas, żyć dobrze tu i teraz. Kosztem ograniczenia liczebności potomstwa.

Błąd Denga

Załamanie demograficzne jest więc wyrokiem na gospodarkę. Obciążona coraz większym podatkami, aby sfinansować utrzymanie rosnącej armii emerytów, pozbawiona młodych pracowników i kierująca się z konieczności konserwatywnymi priorytetami starzejącego się społeczeństwa jest coraz mniej dynamiczna, aż w końcu w ogóle może przestać rosnąć lub zacząć się kurczyć. Jak liczba ludzi na całym świecie.

Z tym wyzwaniem muszą się teraz mierzyć i Chiny. 17 stycznia władze ogłosiły, że w minionym roku liczba ludności po raz pierwszy się zmniejszyła – o 850 tys. Steve Tsang, szef Instytutu Chińskiego na Uniwersytecie Londyńskim, przyznaje „Plusowi Minusowi”, że jego zdaniem to zjawisko pojawiło się już wcześniej, być może parę lat temu. Było jednak tak szokujące, że chiński przywódca wolał go nie ujawniać do czasu zakończenia listopadowego XX zjazdu Komunistycznej Partii Chin, który konsekrował jego dyktatorską władzę. Załamanie demograficzne, od którego zdaniem prof. Tsanga nie ma już odwrotu, stawia bowiem pod znakiem zapytania cały model rozwoju z ostatnich 45 lat. Skąd w przyszłości brać zastępy tanich pracowników z prowincji, którymi Chiny kusiły zachodnich inwestorów i dzięki którym mogły oferować całemu światu tanią produkcję? Jak zabezpieczyć życie coraz większej liczbie osób starszych, które w szczególności na wsi są pozbawione emerytur i do tej pory polegały na pomocy dzieci? Jak nadrobić kolosalne opóźnienia w służbie zdrowia, której seniorzy potrzebują bardziej niż młodzi?

– Japonia czy Korea Południowa, podobnie jak Włochy czy Niemcy, od lat mierzą się z zapaścią demograficzną. Ale to są kraje zamożne, które miały wiele czasu, aby dostosować się do tego wyzwania. Ponieważ od pokoleń cieszą się demokracją, władze były zmuszone stawić czoła temu wyzwaniu. Chiny są w zupełnie innej sytuacji – tłumaczy Tsang.

Sytuacja nie byłaby tak dramatyczna, gdyby w 1980 roku Deng Xiaoping nie wprowadził limitu jednego dziecka na rodzinę, którego przekroczenie groziło surowymi karami ze strony państwa. W kraju, w którym przez poprzednie 30 lat liczba ludności skoczyła z 540 do 969 mln, taka decyzja wydawała się racjonalna. Po latach krwawych represji Mao, nowy przywódca, chciał oprzeć władzę partii komunistycznej nie tylko na potędze ludności, ale również przekonaniu Chińczyków, że zapewni im coraz lepsze warunki życia. Obok reform rynkowych wymuszenie zmiany modelu demograficznego wydawało się najlepszym na to sposobem. W ten sposób przeciętna rodzina mogła podzielić skromne dochody między mniejszą liczbę osób. A gospodarka w niemal wyłącznie agrarnym społeczeństwie miała i tak zapewnione głębokie rezerwy rąk do pracy.

43 lata później rachunek za tę politykę jest jednak dramatycznie wysoki. Chiny stały się społeczeństwem jedynaków – i w mniejszym stopniu jedynaczek – którzy z własnych rodzin wyszli ze wzorem jednego dziecka. I choć władze od 2016 roku zaczęły stopniowo znosić restrykcje, nie wpłynęło to na poziom rozrodczości: bardziej niż oficjalnymi limitami Chińczycy kierują się modelem cywilizacyjnym, który każe im przeznaczyć krocie na wychowanie dziecka. A na to stać ich najczęściej tylko raz.

Czytaj więcej

Jak nie Rosja, to Chiny i Katar. Czy Zachód stać na walkę o wartości

Latynosi w Ameryce

Wten sposób demografia zaczyna mieć rozstrzygające znacznie dla najważniejszego konfliktu XXI wieku – rywalizacji między Chinami i Stanami Zjednoczonymi. Jeszcze niedawno zakładano, że Ameryka jest skazana na odstąpienie swojemu rywalowi miejsca największej gospodarki świata. Miało to nastąpić pod koniec tej dekady, a najdalej na stulecie powołania Chińskiej Republiki Ludowej w 2049 roku. Jednak takiego celu Xi Jinping już nie powtórzył na XX zjeździe KPCh. W szanse, by to nastąpiło, wątpi też coraz więcej ekspertów. W minionym roku gospodarka kraju rozwijała się w tempie ledwie 3 proc., najwolniej od uwolnienia w 1978 roku przez Deng Xiaopinga chińskiej przedsiębiorczości. Kraj musi znaleźć nowy model wzrostu w czasach spowolnienia globalizacji. Jednak problemy demograficzne będą na tych wynikach ciążyły coraz bardziej.

Na pierwszy rzut oka Ameryka nie jest pod tym względem w lepszej sytuacji. Tu średnio na kobietę przypada 1,8 dziecka (wobec 1,7 w Chinach) – wciąż za mało, aby zapewnić zastępowalność pokoleń. Jednak Stany, inaczej niż Chiny, pozostały tak z ducha, jak i struktury demograficznej krajem imigrantów. W 2008 roku przekroczyły próg 300 mln mieszkańców, dziś mają ich o przeszło 10 proc. więcej. Wzrost jest więc dynamiczny.

Szczególną rolę odgrywa tu napływ z południa Ameryki. To społeczność, która liczy już około 70 mln osób, co skłania do debaty nad wprowadzeniem hiszpańskiego jako drugiego obok angielskiego oficjalnego języka kraju. Być może 2024 rok będzie też ostatnim, gdy wybory prezydenckie wygra kandydat, który nie jest w stanie przynajmniej w podstawowym zakresie mówić po hiszpańsku.

Rywale Stanów Zjednoczonych mają do migracji zupełnie inne podejście. – Chińczycy nie akceptują obcych kulturowo. Dotyczy to zarówno społeczeństwa, jak i władz – wskazuje prof. Tsang. 

ONZ przewiduje, że aż połowa wzrostu ludności, jaki jeszcze czeka świat, będzie zasługą zaledwie ośmiu państw: Konga, Egiptu, Etiopii, Nigerii, Pakistanu, Filipin, Tanzanii i oczywiście Indii, które już w tym roku przegonią Chiny, stając się najludniejszym krajem naszej planety. W Kongo liczba ludności w ciągu 30 lat ma się wręcz podwoić.

Jednak zasoby migracyjne, jakie to stwarza dla krajów bardziej rozwiniętych, nie będą łatwe do wykorzystania. Mowa przecież o państwach, które nie tylko pozostają na relatywnie niskim poziomie rozwoju, ale też odległych kulturowo.

Przetestowała to już Wielka Brytania. Aby spełnić podstawową obietnicę brexitu, rząd Borisa Johnsona zniósł dotychczasowe, liberalne przepisy migracyjne na rzecz wzorowanego na Australii mechanizmu punktowego. Teoretycznie do Królestwa nie przyjedzie na stałe nikt, kto z góry nie podpisze kontraktu dającego mu dochód przynajmniej 25 tys. funtów rocznie. Ale system pozostaje dziurawy: w roku ubiegłym imigracja netto do Wielkiej Brytanii przekroczyła 500 tys. osób, o wiele więcej, niż limit 100 tys., który forsował jeszcze David Cameron. Do tego dochodzi prawie 50 tys. osób, które nielegalnie przedostały się na brytyjskie wybrzeże na tratwach i pontonach z Francji.

Równocześnie ponad 300 tys. fundamentalnych dla gospodarki stanowisk pozostaje nieobsadzonych. Nie ma więc komu prowadzić sklepów, pracować na budowach, dbać o hotele, a przede wszystkim zapewniać podstawowej opieki pielęgniarskiej i lekarskiej. Brytyjczycy żałują imigrantów z Europy Środkowej, na czele z Polakami.

Czytaj więcej

Fanka Mussoliniego na drodze do władzy

W pułapkę walki z imigracją wpadają też Włochy, jeden z pierwszych obok Japonii krajów, którego ludność zaczęła się kurczyć – już w latach 70. XX wieku. Półwysep jest położony niedaleko Afryki, skąd pchana wysokimi cenami żywności, efektami zmian klimatycznych i niestabilnością systemu politycznego ludność co pewien czas masowo rusza do Europy. Premier Giorgia Meloni mnoży więc środki, aby tę falę powstrzymać. Pod koniec stycznia zaczęła na przykład forsować przepisy ograniczające organizacjom pozarządowym możliwość przyjścia z pomocą rozbitkom. To wyjście naprzeciw oczekiwaniom skrajnie prawicowego elektoratu. Ma to zrekompensować wyborcom fakt, że liderka Braci Włochów, wbrew przedwyborczym zapowiedziom, nie zdecydowała się na otwartą konfrontację z Brukselą.

W odmiennym kierunku idzie w Niemczech koalicyjny, centrolewicowy rząd Olafa Scholza. Tu po debacie w Bundestagu wprowadzono przepisy, które zasadniczo luzują prawo migracyjne. Pod pewnymi warunkami będzie można otrzymać niemieckie obywatelstwo już nawet po trzech latach zamieszkania w Republice Federalnej. Kluczem jest gotowość do integracji ze społeczeństwem (opanowanie języka) oraz przydatność dla gospodarki. Kanclerz stawia więc sprawę jasno: ci, którzy przez lata byli wolni od obciążeń związanych z posiadaniem dzieci, teraz muszą się pogodzić z życiem w wielokulturowym społeczeństwie, którego tradycyjna struktura jest nie do utrzymania. Innego wyjścia nie ma.

Pod koniec zeszłego roku ONZ podała, że liczba ludności na świecie osiągnęła 8 miliardów, trzy razy więcej niż w 1950 roku. Takiego skoku w tak krótkim czasie w historii ludzkości nigdy nie było.

Ale też od 1950 roku przyrost naturalny nie był tak powolny jak teraz. Co prawda liczba mieszkańców naszej planety ma osiągnąć apogeum dopiero w 2080 roku (będzie nas wówczas 10,4 miliarda). Ale ten przyrost będziemy zawdzięczali już tylko coraz bardziej ograniczonej grupie państw, niemal wyłącznie najbiedniejszych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi