Pod koniec zeszłego roku ONZ podała, że liczba ludności na świecie osiągnęła 8 miliardów, trzy razy więcej niż w 1950 roku. Takiego skoku w tak krótkim czasie w historii ludzkości nigdy nie było.
Ale też od 1950 roku przyrost naturalny nie był tak powolny jak teraz. Co prawda liczba mieszkańców naszej planety ma osiągnąć apogeum dopiero w 2080 roku (będzie nas wówczas 10,4 miliarda). Ale ten przyrost będziemy zawdzięczali już tylko coraz bardziej ograniczonej grupie państw, niemal wyłącznie najbiedniejszych.
Gwałtowny wzrost liczby ludności w minionych 70 latach nie był wynikiem nowego modelu cywilizacyjnego, lecz jedynie stanem przejściowym między wielodzietną rodziną a światem z coraz mniejszą liczbą dzieci. Przez tysiące lat kobiety miały liczne potomstwo, bo tylko niektóre dzieci dorastały do wieku dorosłego. Nie było więc innego sposobu na utrzymanie naszego gatunku. Skokowy postęp medycyny to zmienił: śmiertelność niemowląt została znacząco ograniczona. Ale zanim dostosował się do tego model rodziny, minęły dwa–trzy pokolenia, którym towarzyszył niezwykle szybki wzrost populacji globu.
Wydłuża się lista krajów, dla których to już jednak przeszłość. Zdaniem ONZ w 61 państwach w nadchodzącym pokoleniu (do 2050 roku) liczba ludności nie tylko nie będzie już rosła, ale zacznie się szybko kurczyć. Z jednej strony rąk do pracy będzie coraz mniej, z drugiej osób w starszym wieku, które trzeba wyżywić, coraz więcej. Wymaga to opracowania zupełnie nowego mechanizmu rozwoju.
Wyzwanie jest ogromne, bo w jednym momencie zbiegł się szereg zjawisk społecznych, które rozrodczości nie sprzyjają. Przed kobietami stanęły nieznane w przeszłości możliwości kariery. Mogą dłużej studiować i lepiej zarabiać, więc decyzję o potomstwie odkładają na później. A przecież okres płodności się znacząco nie wydłużył, więc dzieci musi być mniej.