Ewa Szmal: To był zaszczyt mieć takiego mentora jak Szewach Weiss

W Mediolanie, gdzie był specjalny dom dla sierot żydowskich, zabrano go na spektakl do La Scali. Kiedy zobaczył, co wielki świat oferuje, przysiągł, że temu światu udowodni, co potrafi. Obiecał sobie, że już nigdy nie będzie tym przestraszonym dzieckiem z piwnicy, w której z rodziną ukrywali się w czasie wojny - mówi Ewa Szmal, asystentka Szewacha Weissa (1935-2023).

Publikacja: 10.02.2023 10:00

Ewa Szmal: To był zaszczyt mieć takiego mentora jak Szewach Weiss

Foto: archiwum prywatne

Plus Minus: Jak postrzegała pani swoją rolę?

Zawsze nazywałam się asystentką, nigdy inaczej. Bo uważałam, że bycie asystentką profesora Szewacha Weissa to ogromne wyróżnienie.

20 lat to szmat czasu.

I wiele osób mnie pytało, dlaczego ja ciągle jestem asystentką, czy nie czuję, że stanęłam w miejscu. Ale to były pytania od osób, które nie wiedziały, jak wygląda moja praca. Profesor był niesamowicie aktywny, ciągle trochę działał w świecie dyplomacji, ale coraz więcej w świecie naukowym.

Z początku dużo podróżowałam z nim po Europie i do Izraela na konferencje naukowe, szkolenia do Jad Waszem, spotkania z przywódcami Izraela, Europy, Ameryki. To było dla mnie wręcz abstrakcyjne doświadczenie móc rozmawiać z Arielem Szaronem czy Szymonem Peresem. Dało mi to zupełnie inną perspektywę i uświadomiło, w którym momencie życia jestem i jak wiele jeszcze muszę zrobić, żeby profesor był ze mnie dumny.

Na pewno niełatwo być ambasadorem dobrych relacji polsko-żydowskich, bo to niełatwe relacje.

Szewach Weiss bardzo długo się do tej roli przygotowywał, bo przecież nie tylko był profesorem nauk politycznych i ważnym izraelskim politykiem, w tym przewodniczącym Knesetu, ale też szefował radzie Instytutu Jad Waszem. Jeszcze przed przybyciem na misję do Polski dbał w Izraelu o pamięć o Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Sam, wraz z całą rodziną, został uratowany przez Ukraińców i Polaków. Dlatego też bardzo ważna dla niego była postać Ireny Sendlerowej. Zawsze podkreślał jej zasługi.

Jak się poznaliście?

Mieszkałam i pracowałam w Krakowie, który profesor, jeszcze jako ambasador, często odwiedzał. Uczyłam polskiego jako języka obcego. Mieliśmy wspólne grono przyjaciół, znajomych. Czasem trochę profesorowi pomagałam z językiem. Kiedyś wybrał się na krakowski Kazimierz z izraelską malarką, fotografką Nili Epstein. Chciał jej pokazać piękno i melancholię tej dzielnicy. Ta podróż zaowocowała wystawą, którą Nili nazwała: „Okna tęsknoty, okna nadziei”. Pomagałam im przy niej, wybrałam cytaty z polskich książek, filmów, wierszy, które zostały opisami do zdjęć.

Nie przeczuwałam wtedy, że po zakończeniu swojej misji ambasadora profesor będzie chciał zostać w Polsce na stałe. Bardzo mnie więc zaskoczyło, kiedy spytał, czy byłabym w stanie porzucić całe swoje życie w Krakowie, by zająć się organizowaniem jego nowego życia w Warszawie. Zaproponował, bym zorganizowała mu tu wszystko od zera, całe biuro. I bym też wszystkim się zajęła. Dla mnie to było ogromne wyzwanie, ale znając już trochę profesora, wiedziałam, że na pewno będzie to ciekawa podróż.

Czytaj więcej

Miasta do zmiany. Jak smartfony pomogą nam je na nowo urządzić

Czym panią tak ujął?

Mądrością, ciepłem, dobrocią i nieopuszczającym go nigdy poczuciem humoru. To niewiarygodne, jak pogodny może być człowiek, który tyle przeżył, u którego w snach ciągle powracały te straszne rzeczy, jakie spotkały go podczas wojny. Ale on zaakceptował w sobie ten strach małego, biednego żydowskiego dziecka z Borysławia. I mimo tego strachu potrafił się tak zbudować, by potem osiągnąć wielki sukces w Izraelu.

To niesamowita historia. Opowiadał, że jak go wyciągali z piwnicy, w której się ukrywali z rodziną, nie potrafił chodzić. Po prostu zapomniał, jak się stawia kroki. A niedługo potem znalazł się w Mediolanie, gdzie był specjalny dom dla sierot żydowskich, i nagle zabrano go na spektakl do La Scali, trafił do zupełnie innej rzeczywistości. Kiedy zobaczył, co wielki świat oferuje, obudziły się w nim ambicje i przysiągł, że temu światu udowodni, co potrafi. Obiecał sobie, że już nigdy nie będzie tym przestraszonym dzieckiem z piwnicy. I udowodnił to w swoim nowym kraju z nawiązką.

Zaczynał od szkoły rolniczej.

Nawet niedawno ją odwiedził – szukał drzewa, które zasadził przy internacie. Realizował tam film dokumentalny dla Telewizji Polskiej. Opowiadał, że był najbardziej wychudzonym dzieckiem w szkole, ale zarazem miał największe ambicje – chciał być zawsze najlepszy. W nauce, w sporcie, we wszystkim. I wiem, że był bardzo lubiany. Nigdy się nie wywyższał, bo od małego miał wpajane, że lider musi wspierać i ciągnąć za sobą innych. Ten duch solidarności był dla niego po prostu naturalny. Pamiętam, jak opowiadał, jaki był dumny, gdy kierownik internatu poprosił go, by spisał z radia przemówienie Dawida Ben Guriona i przeczytał je potem wszystkim kolegom. Zawsze powtarzał: „Dawida Ben Guriona, wiesz, tego z Płońska”. A to było to słynne przemówienie o proklamowaniu Państwa Izrael. Dzięki temu wsiąknął w politykę, pożerał potem wszystkie książki o niej. Ale jego pierwszym, wyuczonym zawodem był traktorzysta i lubił opowiadać, jak pracował na roli. Był z tego dumny.

Jak traktował Hajfę, w której potem osiadł?

Kochał to miasto, był samorządowcem, zdobywał tam pierwsze doświadczenia polityczne. Bardzo cenił jego różnorodność i lubił podkreślać, że głos przedstawicieli mniejszości je zamieszkujących ważył w samorządzie tyle samo, co głos Żydów. Potem, kiedy trafił do Knesetu i został jego przewodniczącym, jako jednego ze swoich asystentów zatrudnił izraelskiego Araba. Wiele osób się temu dziwiło, ale dla niego to było bardzo ważne.

Po drodze była jeszcze kariera wojskowa, jak to w Izraelu.

Jego mentorem w armii był Icchak Rabin, późniejszy laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Uwielbiałam słuchać, z jakim szacunkiem o nim opowiadał. Lubił pokazywać zdjęcia ze wspólnych podróży. Zresztą Rabin był także jego swatem, bo to dzięki niemu poznał swoją żonę Ester. Proszę sobie wyobrazić, że do tej pory w mieszkaniu profesora w Hajfie wisi okładka magazynu wojskowego z 1956 r., na której Ester pozuje jako miss izraelskiej armii. Dla mnie było niesamowite obserwować ich oboje razem. Uwielbiałam grzać się przy ich rodzinnym cieple, przebywać w ich towarzystwie. Gdy jeździliśmy samochodem i siedziałam na tylnym siedzeniu, nie mogłam przestać podziwiać, z jaką miłością Ester patrzy na Szewacha, a on na nią. To była niebywale dobrana para. A taka miłość wszystkim wkoło daje mnóstwo nadziei na życie. Oni byli w stosunku do siebie niezwykle ciepli, sympatyczni. I oboje mieli fantastyczne poczucie humoru.

Czytaj więcej

Czy jest szansa na nowoczesny patriotyzm w Polsce?

Dr Ester Weiss, też nauczycielka akademicka, zmarła w 2005 r.

Pamiętam, jak zachorowała. To był bardzo trudny czas dla profesora. I kiedy jej choroba postępowała, wtedy jedyny raz na dłużej wycofał się z Polski, bo nie chciał nawet na chwilę opuścić żony, spał obok jej szpitalnego łóżka do ostatnich jej chwil. Wycofał się jednak bardzo dyskretnie, bo ciągle trzymało go w Polsce poczucie obowiązku, ale żona była dla niego zdecydowanie najważniejsza na całym świecie. Wtedy zajęłam się tu wszystkim, przejęłam jego zajęcia ze studentami i inne obowiązki. By nie czuł presji, że ktoś od niego czegokolwiek tutaj oczekuje. Ale kiedy rozmawialiśmy przez telefon, serce mi pękało… To był bardzo dobry człowiek. (Cisza). Bardzo mocno ją kochał.

A dla pani kim był?

Przede wszystkim – mentorem. Wzorem pedagoga, wykładowcy, dyplomaty, mediatora. Był praktykiem edukacji pozytywnej, miał w sobie te myśl Korczakowską, szacunek i łagodność mędrca w stosunku do młodego człowieka oraz silne poczucie odpowiedzialności związane z wyróżnieniem, że to właśnie on towarzyszy studentom, osobom nauczanym w drodze do dorosłości. Dbał o to, aby spełnić ten obowiązek najlepiej, jak potrafił.

Imponowało mi to, jak skromnym jest człowiekiem. Po tym wszystkim, co go spotkało, po tym, jakie funkcje państwowe piastował. I jak to go nigdy nie zepsuło. Miał w sobie ogrom empatii. Powtarzał: „Pamiętaj, żeby nie urazić nikogo nawet przez przypadek”. Był uważny i wrażliwy na drugiego człowieka. Dlatego uważam to za przywilej, że mogłam się od niego tego wszystkiego uczyć przez całe 20 lat. To szczęście mieć takiego mentora.

Wykładał na kilku polskich uczelniach, ale najmocniej związany był z UW.

Uniwersytet Warszawski stał się jego drugim domem. Pracownicy naukowi, administracyjni, studenci byli dla niego niebywale serdeczni i pomocni. Nieważne, czy chodziło o wypełnienie wniosku do działu kadr, czy podładowanie akumulatora w jego ukochanym volvo, które akurat mroźnego wieczora odmówiło posłuszeństwa i nie chciało wracać do hotelu. Trudno mi nawet opisać, jak wspaniale został tam przyjęty. Uwielbiał mieszkać w uniwersyteckim hotelu Hera. Uwielbiał też tamtejszą restauracyjkę, zaprzyjaźnił się z jej właścicielem i całym zespołem. Miał sąsiadów doktorantów, którzy go otaczali i prowadzili z nim długie dysputy. Wokół profesora powstała wręcz uniwersytecka rodzina, która przez te 20 lat jego pracy na UW ciągle się powiększała.

A jak wyglądały początki?

Gdy prof. Piotr Węgleński, ówczesny rektor UW, zaprosił go na Wydział Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych, profesor bardzo się przejął, że ma prowadzić zajęcia po polsku. Przyszedł do mnie, położył mi na biurku książkę do nauki języka i powiedział, że będę go teraz codziennie uczyć, by jego polski nie był tak dziecinny. Bo on opuścił Polskę w wieku dziewięciu lat, więc to wszystko trzeba było nadrobić. Zawsze uważałam, że on ma oryginalny styl wypowiedzi, taki przedwojenny, i fantastyczny śpiewny akcent. Tego nie można było zgubić. Ale zaimponowało mi, że człowiek z takim doświadczeniem, wiedzą i mądrością, tak ochoczo chciał znowu wejść w relację, w której był uczniem. I był jeszcze do tego tak zapalony.

Poszerzałam mu więc słownictwo i pomagałam w sprawach organizacyjnych, na zajęciach ze studentami. Z czasem powierzył mi koordynację merytoryczną projektów, w których brał udział. Przygotowywałam mu codzienną analizę polskiej prasy. A potem zaczęłam już razem z nim przygotowywać materiały dydaktyczne, wykłady, publikacje. Napisaliśmy razem dwie książki i wiele artykułów. Razem pisaliśmy teksty dla tygodnika „Wprost”, a potem dla „Rzeczpospolitej”. Bardzo się cieszył, gdy zaproponowaliście mu stały cykl esejów w dodatku „W świetle menory”. Świetnie się w tym odnalazł, bo czuł misję, by relacje polsko-żydowskie przedstawiać właśnie w świetle tysiącletniej historii, a nie ograniczać ich jedynie do tragicznych wydarzeń XX w. A potem kontynuował tę misję w „Plusie Minusie”. I bardzo lubił ten magazyn. Codziennie kupowałam mu gazety. Jak go nie było akurat w Warszawie, to mu je odkładałam albo przesyłałam skany fragmentów tekstów. A on zawsze w weekend dzwonił i pytał: „A masz mój »Plus Minus«?”.

Z czasem profesor pozwolił mi nawet spróbować swoich sił w nauczaniu. Byłam mu ogromnie wdzięczna za zaufanie i szansę. To było wyzwanie, którego prawdopodobnie nigdy bym się nie podjęła, gdyby mnie do tego nie zachęcił i nie dodał odwagi.

Szewach Weiss długo mieszkał w Polsce?

Bardzo się cieszę, że tak pan to ujął, bo często czytałam w ostatnich dniach, że profesor „gościł” w Polsce. Jemu to sformułowanie bardzo by się nie spodobało, bo w domu się nie gości, tylko mieszka. Czuł się tutaj jak u siebie, więc był u siebie. W roku akademickim spędzał w Polsce połowę każdego miesiąca. A w ostatnich latach to już właściwie więcej czasu spędzał tu niż w Izraelu. To był człowiek ogromnej dyscypliny. Miał duże poczucie humoru, więc niektórym mogło się wydawać, że lekko płynie przez życie, ale tak naprawdę podstawowe znaczenie miała dla niego codzienna rutyna. Był bardzo pracowity i obowiązkowy. Właśnie z tego powodu regularnie chciał być dostępny na miejscu dla swoich studentów.

Czytaj więcej

Chrześcijaństwo żyje. Nie tylko w Wigilię

Polubił pracę z polskimi studentami?

Oni byli dla niego niesamowicie ważni. Proszę sobie wyobrazić, że przed każdym wykładem miał tremę, dlatego zawsze tak skrupulatnie się do nich przygotowywał. My sobie te wykłady ćwiczyliśmy najpierw we dwoje, poprawialiśmy je i ciągle dorzucaliśmy jakieś aktualne informacje z Bliskiego Wschodu, z Izraela czy wydarzeń w Polsce. A potem i tak zawsze mnie pytał: „Ewciu, ale czy ja nie brzmię nudno, czy ja ich nie zanudzę?”. Bo to był człowiek ogromnej pokory. Dla mnie był wzorem osoby nauczającej. Traktował studentów z szacunkiem. Chciał, by czuli się równorzędnymi partnerami dla niego. I z podziwem obserwowałam już na zajęciach, z jaką powagą on słucha tych młodych ludzi, jak wykład naturalnie przeradza się w dyskusję. Bo on nie traktował ich protekcjonalnie, był autentycznie ciekaw tego, jak patrzą na świat. I oni naprawdę byli dla niego źródłem wiedzy o współczesnej Polsce, za co był im wdzięczny.

Prof. Weiss był izraelskim patriotą, zawsze broniącym polityki Państwa Izrael, a młodzi ludzie jednak często tę politykę ostro krytykują. Jak sobie z tym radził?

Obserwowałam uważnie te gorące dyskusje i to było niesamowite, jak zmieniały się one z wykładu na wykład. Traktując ich poważnie i nie unikając trudnych tematów, profesor zachęcał studentów do pogłębiania wiedzy o Izraelu. Później to się odzwierciedlało w kolejnych debatach na zajęciach, ale też poza salą wykładową, bo profesor nie ograniczał swojego kontaktu ze studentami tylko do zajęć. I nigdy nie odmawiał dyskusji.

Debatował z przeróżnymi środowiskami, także tymi jawnie mu niechętnymi. Pani nigdy nie dziwiło, że wchodzi w dyskusje np. z Grzegorzem Braunem? Po co mu to było, przecież to prowadziło donikąd.

Podziwiałam go za odwagę, ale rzeczywiście zapytałam go kiedyś, po co mu to. Bo te dyskusje wzbudzały duże kontrowersje, wiele osób mu je odradzało. A on odpowiedział mi krótko: „Ewuniu, przekonać przekonanych to żaden sukces, trzeba rozmawiać ze wszystkimi”. Zwyciężało w nim poczucie misji. Bardzo poważnie traktował potrzebę dialogu. Najzwyczajniej to była stara szkoła: każdego traktował z taką samą powagą, skupiał się na temacie rozmowy, nie robił personalnych wycieczek. To sposób rozmowy, który, niestety, odchodzi w zapomnienie.

Czytaj więcej

Adam Tecław: Lokalność jest możliwa w wielkim mieście

Czego będzie pani najbardziej brakować?

Telefonu o 9.30, zawsze o tej samej godzinie: „Dziecko! No jak? Jedziesz już do mnie? Co dzisiaj robimy? Jeśli możesz, to kup mi gdzieś po drodze tytoń do fajeczki”… To było 20 lat rutyny, którą bardzo lubiłam. Będzie mi brakowało tych wszystkich spotkań w gronie akademickim, dziennikarskim, wśród przyjaciół. A także tego, jak profesor potrafił mnie tonować. Bo czasem, kiedy mnie coś wzburzyło, z łagodnością człowieka, który ma doświadczenie niejednej walki, mówił mi: „Odpuść to, nie przejmuj się tak”. Bo on nie koncentrował się na negatywach, starał się dostrzec dobre strony każdej sytuacji. I był w tym mistrzem! Był pozytywnie nastawiony do wszystkiego. I będzie mi na pewno brakowało tej jego radości, jak przeżywał nawet małe rzeczy. Gdy robił choćby notatki do wykładu i z czegoś był zadowolony, wołał mnie i pokazywał: „Zobacz, jak napisałem – zobacz, jak pięknie mnie nauczyłaś polskiego”. To było bardzo miłe.

Do kiedy pani z nim pracowała?

Do samego końca… I do końca był aktywny, nadążyć za nim nie było wcale łatwo. Ale w ostatnich tygodniach, po operacji, powtarzał: „Wiesz, Ewciu, ja już bardzo czekam na spotkanie z moją Ester. Bardzo chciałbym się już z nią zobaczyć”.

Ewa Szmal

Lektorka języka polskiego jako obcego, doktorantka Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW.

Plus Minus: Jak postrzegała pani swoją rolę?

Zawsze nazywałam się asystentką, nigdy inaczej. Bo uważałam, że bycie asystentką profesora Szewacha Weissa to ogromne wyróżnienie.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje