Trochę minęło od jesiennej premiery „Chołodu” i w zasadzie można by odesłać czytelnika do najbardziej trafnych rozpoznań recenzenckich. Coś się jednak należy jednemu z najlepszych powieściopisarzy w kraju. A zarazem najbardziej irytującemu.
Nowa powieść Szczepana Twardocha zaczyna się jak jeden z jego dzienników, w którym opisuje wyprawę na Spitsbergen. Z żeglarskimi detalami, fetyszyzując jachtowy słownik, kreśli dość banalną historyjkę, jak to pisarz Szczepan Twardoch chce odpocząć od pracy, sławy i rodziny. Rusza więc w rejs na wody północy.
Czytaj więcej
Powieść satyryczna, dramat teatralny czy może łże-scenariusz filmu, który nigdy nie powstanie? Charles Yu opowiada o tym, co doskwiera Amerykanom z azjatyckimi korzeniami.
Kiedy spotyka w barze 83-letnią Borghild, decyduje się popłynąć z kobietą w nieznane. Żeglarka przekazuje mu dziennik niejakiego Konrada Widucha, urodzonego kilkadziesiąt lat przed Twardochem, ale jakoś tak (nie)przypadkowo w Pilchowicach na Śląsku, skąd wywodzi się i pisarz. Tenże dziennik stanowi retrospektywną opowieść Widucha o jego życiu. Od śląskiego dzieciństwa, po służbę w niemieckiej marynarce wojennej, poprzez wyjazd do ogarniętej rewolucją Rosji i dalsze losy, tak charakterystyczne dla pierwszych bolszewików: zapał – zbrodnie – wątpliwości – strach. Po ucieczce z łagru Widuch dołącza do północnego ludu, nieznanego antropologom, bo i wymyślonego przez pisarza.
W tych wszystkich przygodach nie chodzi o to, by malować historyczne freski czy dekonstruować bolszewizm (jak np. w „Domu władzy” Slezkine’a). Jest tu oczywiście Rosja, która jak czarna dziura pochłania istnienia, ale umówmy się, nie takie rzeczy o nihilizmie rosyjskim czytaliśmy. Pośród specyficznie twardochowskich motywów (twardoszyzmów) niektórzy odnajdą się jak ryba w wodzie, inni westchną, że znowu tyle Twardocha w tym Twardochu. Mamy więc hemingwayowskie umiłowanie broni, walki i przyrody. Jest buńczuczna śląskość i prowokacyjne odcinanie się od polskości. Pisarz tradycyjnie też pielęgnuje swoją (i swoich bohaterów) odrębność, poczucie sprawiedliwości, którą czasem trzeba wymierzyć kolbą w zęby.