„Chołod”: Wysyp żywych urków

„Chołod” to popis siły Szczepana Twardocha. Rejs przez jego talenty, fascynacje i przechwałki.

Publikacja: 03.02.2023 17:00

„Chołod”: Wysyp żywych urków

Foto: mat.pras.

Trochę minęło od jesiennej premiery „Chołodu” i w zasadzie można by odesłać czytelnika do najbardziej trafnych rozpoznań recenzenckich. Coś się jednak należy jednemu z najlepszych powieściopisarzy w kraju. A zarazem najbardziej irytującemu.

Nowa powieść Szczepana Twardocha zaczyna się jak jeden z jego dzienników, w którym opisuje wyprawę na Spitsbergen. Z żeglarskimi detalami, fetyszyzując jachtowy słownik, kreśli dość banalną historyjkę, jak to pisarz Szczepan Twardoch chce odpocząć od pracy, sławy i rodziny. Rusza więc w rejs na wody północy.

Czytaj więcej

„Ucieczka z Chinatown”: Nawet Afroamerykanie mają lepiej

Kiedy spotyka w barze 83-letnią Borghild, decyduje się popłynąć z kobietą w nieznane. Żeglarka przekazuje mu dziennik niejakiego Konrada Widucha, urodzonego kilkadziesiąt lat przed Twardochem, ale jakoś tak (nie)przypadkowo w Pilchowicach na Śląsku, skąd wywodzi się i pisarz. Tenże dziennik stanowi retrospektywną opowieść Widucha o jego życiu. Od śląskiego dzieciństwa, po służbę w niemieckiej marynarce wojennej, poprzez wyjazd do ogarniętej rewolucją Rosji i dalsze losy, tak charakterystyczne dla pierwszych bolszewików: zapał – zbrodnie – wątpliwości – strach. Po ucieczce z łagru Widuch dołącza do północnego ludu, nieznanego antropologom, bo i wymyślonego przez pisarza.

W tych wszystkich przygodach nie chodzi o to, by malować historyczne freski czy dekonstruować bolszewizm (jak np. w „Domu władzy” Slezkine’a). Jest tu oczywiście Rosja, która jak czarna dziura pochłania istnienia, ale umówmy się, nie takie rzeczy o nihilizmie rosyjskim czytaliśmy. Pośród specyficznie twardochowskich motywów (twardoszyzmów) niektórzy odnajdą się jak ryba w wodzie, inni westchną, że znowu tyle Twardocha w tym Twardochu. Mamy więc hemingwayowskie umiłowanie broni, walki i przyrody. Jest buńczuczna śląskość i prowokacyjne odcinanie się od polskości. Pisarz tradycyjnie też pielęgnuje swoją (i swoich bohaterów) odrębność, poczucie sprawiedliwości, którą czasem trzeba wymierzyć kolbą w zęby.

Do tego niektóre stare fascynacje pisarza zdają się pogłębiać, choćby obsesja przemocy seksualnej. W łagrach nie śmierć jest straszna, tylko gwałty urków na bezbronnych marksistach. Z kolei błatne kobiety każą peterburżankom robić sobie dobrze, a potem zajadają ich upieczone pośladki. A więc naga przemoc – to pierwsze, co interesuje pisarza. Drugie to popkulturowy melanż. W „Chołodzie” estetyka seriali miesza się z literaturą przygodowo-podróżniczą, pracami etnografów i świadectwami zesłańców. Telewizyjne horrory „Na wodach północy” i „Tabu” spotykają się z książkami Ossendowskiego, Sieroszewskiego i Herlinga-Grudzińskiego. Nic dziwnego, że Twardoch jest jednym z najpopularniejszych pisarzy w Polsce – jeśli literatura piękna może rywalizować dziś z rozrywką, to właśnie taka.

Czytaj więcej

„Skrawki dla Iriny”: Gęste opary stylu

Trzeci klucz do czytania Twardocha to język. Pod tym względem „Chołod” jest niesamowity. Śląski pisarz robi tu literackie tour de force. Nie tyle stylizuje i odtwarza jakiś dialekt, ile po prostu tworzy nowy język. Polski miesza się tu z niemieckim i śląskim, ale wpływów jest dużo więcej – przede wszystkim rosyjski, w wariancie bolszewickim i worowsko-łagierniczym. Potem dochodzi też język wymyślonego ludu północy – bliski zarówno Czukczom, jak i Bałtom. Rzecz jasna w literacki sposób spolszczony. Zbędne za to wydają się gawędziarskie wtręty narratora – zwracanie się do wyimaginowanej czytelniczki czy retoryczne powtórzenia.

Ta kreatywność języka, swoboda poruszania się w zmyślonym, acz przystępnym narzeczu, humor, fantazja z jaką pisarz rzuca nas po XX wieku – to wszystko daje nadzieję, że Szczepan Twardoch jeszcze niejedną książką nas olśni. I zirytuje.

Trochę minęło od jesiennej premiery „Chołodu” i w zasadzie można by odesłać czytelnika do najbardziej trafnych rozpoznań recenzenckich. Coś się jednak należy jednemu z najlepszych powieściopisarzy w kraju. A zarazem najbardziej irytującemu.

Nowa powieść Szczepana Twardocha zaczyna się jak jeden z jego dzienników, w którym opisuje wyprawę na Spitsbergen. Z żeglarskimi detalami, fetyszyzując jachtowy słownik, kreśli dość banalną historyjkę, jak to pisarz Szczepan Twardoch chce odpocząć od pracy, sławy i rodziny. Rusza więc w rejs na wody północy.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi