Tak minister sprawiedliwości odpowiedział na pytanie TVN o kończące właśnie swój krótki żywot lex Kaczyński, powszechnie odebrane jako pomysł na uratowanie majątku prezesa przed egzekucją na poczet niedobrowolnych przeprosin. Sprawy już nie ma, bo rząd się z pomysłu ulżenia oszczercom wycofał, a Kaczyński skorzystał z promocyjnej oferty Sikorskiego i zakończył spór z nim wpłatą 50 tys. złotych na ukraińską armię, ale niezręcznie podniesiony temat zakresu prawnej odpowiedzialności za „przekroczenie granicy wolnego słowa” powinien być kontynuowany niezależnie od sądowego sporu dwóch polityków, bo problem jest realny.
Czytaj więcej
Ola, prostytutka: „Za poranny, 15-minutowy seks i cały dzień w Energylandii dostałam 6000 zł. Zrywał dla mnie czereśnie… Pierścionek mi przyniósł…”.
W 2009 roku sąd drugiej instancji nakazał raperowi Mieszko przeproszenie piosenkarki Dody za nazwanie jej w piosence „blacharą”. Format zasądzonych przeprosin w Onecie według ówczesnej regularnej ceny za taką reklamę miał wynieść… 32 mln zł. Ostatecznie Sąd Najwyższy ten wyrok uchylił, ale można sobie wyobrazić efekt mrożący, jaki musiał wywrzeć nie tylko na pozwanych przez Dodę, ale na każdym, kto miałby ochotę trochę ostrzej skrytykować celebrytkę. Problem zatem nie jest wydumany, nie pojawił się dziś i nie dotyczy wyłącznie polityków. Ale jeśli to sprawa najpotężniejszego polskiego polityka wymusi wreszcie szerszą dyskusję o ucywilizowaniu karania za słowo – jestem za.
Ale jeśli to sprawa najpotężniejszego polskiego polityka wymusi wreszcie szerszą dyskusję o ucywilizowaniu karania za słowo – jestem za.
Pieniądz rzecz nabyta, gorzej jeśli za słowo można zapłacić wolnością. Do trzech lat więzienia grozi w Polsce za znieważanie grupy społecznej, narodu polskiego (to z tego artykułu próbowano postawić przed sądem Jana Tomasza Grossa), prezydenta (głośny ostatnio proces Jakuba Żulczyka za nazwanie prezydenta „debilem”), a nawet głowy obcego państwa (europoseł PiS Dominik Tarczyński próbował użyć tego paragrafu do obrony honoru Donalda Trumpa znieważonego na Twitterze przez Tomasza Lisa). Mniej, bo „tylko” do dwóch lat więzienia – na razie, bo ziobryści już pracują nad zaostrzeniem przepisów – grozi za obrazę uczuć religijnych, a za taką subiektywnie obrażony może uznać wszystko. Na tym tle kary roku więzienia za pomówienie lub znieważenie osoby fizycznej za pomocą środków masowego przekazu czy też za znieważenie – nawet niepubliczne – funkcjonariusza wydają się całkiem łagodne. Większość sytuacji, w których te paragrafy wyciągano, nie wiązała się z realną krzywdą o dużej szkodliwości społecznej, to raczej poręczny kaganiec. Skoro już minister sprawiedliwości się nawrócił na wolność słowa, redefiniowanie jej granic proponuję zacząć od tych przepisów, które pozwalają władzy wsadzać do więzień.