To nie dzięki niemu, lecz dzięki Janowi Ciszewskiemu po mundialu w Hiszpanii ostatecznie porzuciłem dziecięce marzenia i zamiast reprezentacyjnym bramkarzem, a imponował mi wtedy najbardziej – niech mi pan Józef Młynarczyk wybaczy – Thomas N’Kono, postanowiłem zostać komentatorem sportowym. Owszem, chciałem być dziennikarzem, ale nie jakimś tam zwykłym, chciałem być sprawozdawcą piłkarskim, chciałem być Ciszewskim. Bo w moim dziecięcym świecie Ciszewski był bogiem.
Czytaj więcej
Żeby być sławnym, trzeba się jakoś wyróżnić. Można być najmądrzejszym albo najgłupszym, najpiękniejszym lub najbrzydszym, piłkarzem najlepszym bądź najgorszym. Ale można też po prostu kogoś zamordować.
Zdumiewające, ale kiedy ostatnio obejrzałem jeden z meczów z komentarzem pana Jana, to stwierdziłem, że dziś nie da się tego słuchać, ale ja przecież nie o tym.
Ja o tym, że Szpakowski odchodzi. Miał pecha, bo kiedy niemal równo 40 lat temu umierał Ciszewski, a on wchodził w jego buty, to jednocześnie kończył się złoty okres polskiej piłki. Jemu przypadło komentowanie zwycięskich remisów, porażek, po których nic się nie stało, wreszcie jawnie upokarzających klęsk. Lata bez udziału Polaków na mistrzostwach świata czy Europy, baty, które zbieraliśmy od miernot i pośmiewisk reszty świata. Pocieszanie się, że w świecie nie ma już słabych drużyn, nie pomagało, a głos Szpakowskiego zrósł się z obrazem piłkarskiej bidy z nędzą, kompromitacji i obciachu.