W oczekiwaniu na sąd ostateczny

Koniec świata jest nieunikniony. Zapewne za 5 mld lat Słońce spuchnie do rozmiarów orbity Merkurego, zamieniając Ziemię w gorącą, pokrytą magmą skałę. Nas już wtedy nie będzie. Jaki będzie zatem nasz koniec?

Publikacja: 09.12.2022 10:00

W oczekiwaniu na sąd ostateczny

Foto: imagedepotpro/Getty Images

Wizja końca świata napełnia nas grozą. Amerykański filozof Samuel Scheffler twierdzi wręcz, że unicestwienie ludzkości przeraża nas bardziej niż nasza własna śmierć. Wyobraźmy sobie bowiem, że wszyscy żyjący teraz ludzie dożywają naturalnego końca swych dni, ale nikt więcej się już nie rodzi. Ta perspektywa rychłego końca ludzkości wzbudza w większości z nas przerażenie. Ale dlaczego? – pyta Scheffler.

Wydaje się, że życie na pustoszejącej Ziemi w dużej mierze straciłoby swój sens. Żeby to lepiej unaocznić, zastanówmy się, jak zmieniłyby się nasze wybory życiowe na wieść o nieuchronnej zagładzie ludzkości. Niewątpliwie stracilibyśmy motywację i emocjonalne przywiązanie do kontynuowania wielu projektów, w które byliśmy dotąd zaangażowani. Nikt nie zajmowałby się już więcej badaniami medycznymi, które miałyby wykryć skuteczną metodę leczenia raka. W istocie zarzucono by zapewne wszelką pracę naukową, nie tylko w medycynie. Jakakolwiek działalność społeczna czy polityczna przestałaby mieć sens. Nikt nie projektowałby ani nie budował niczego nowego. Tymczasem nie przestajemy robić żadnej z tych rzeczy, mając w perspektywie swoją własną śmierć. Robimy to nawet wtedy, gdy efekty naszej działalności widoczne będą dopiero w przyszłości. Nieunikniona wydaje się zatem konkluzja, twierdzi Scheffler, że ważniejsze jest dla nas przetrwanie ludzkości niż nasze własne przetrwanie. Nasze życie nie traci sensu w perspektywie naszej własnej śmierci, ale traci go w perspektywie zagłady ludzkiej cywilizacji.

Czytaj więcej

Lewica oderwana od proletariatu

Ogień, powódź i choroba

Motyw końca świata obecny jest w kulturze co najmniej od czasów antycznych. Epikurejczycy upatrywali przyczyny końca w rozproszeniu się atomów, z których świat materialny jest zbudowany. Stoicy wyobrażali sobie koniec nieco bardziej apokaliptycznie – jako pochłonięcie świata przez ogień. Dla chrześcijan kresem będzie oczywiście drugie nadejście Jezusa i Sąd Ostateczny. Nie jest to sensu stricto koniec świata, bo ten będzie chyba trwał nadal, a my sami tylko zmienimy miejsce pobytu. Ale dla większości z nas opustoszała Ziemia to kres naszego świata. Obok wizji totalnej apokalipsy, w której cała ludzkość zostaje unicestwiona, pojawia się też – chyba nawet częściej – motyw upadku cywilizacji w wyniku takiego kataklizmu, jak ogień, powódź czy choroba. Gniewny bóg karze w ten sposób swych nieposłusznych poddanych, pozostawiając przy życiu sprawiedliwych, którzy z mozołem odbudowują lepszy świat.

Mityczne zagrożenia mają, oczywiście, swe naturalistyczne odpowiedniki. Nasza obecność na Ziemi może zakończyć się bowiem w wyniku naturalnego kataklizmu albo – co bardziej prawdopodobne – z naszej własnej winy. Toby Ord, oxfordzki filozof, w wydanej dwa lata temu książce „The Precipice” próbuje sklasyfikować te zagrożenia ze względu na prawdopodobieństwo ich wystąpienia w ciągu najbliższych 100 lat. I tak, wśród naturalnych kataklizmów najważniejsze są dwa i to takie, które już się w przeszłości wydarzyły. 66 mln lat temu asteroida o średnicy 10 km trafiła w Ziemię w okolicy dzisiejszego Meksyku. Energia uwolniona w wyniku uderzenia była 10 mld razy większa niż bomby zrzuconej na Hiroszimę. Ale największe spustoszenie na Ziemi spowodowało nie samo uderzenie, ale wzbity w jego efekcie pył, który na długie lata przesłonił światło słoneczne. Wyginęło 75 proc. gatunków flory i fauny, między innymi dinozaury. Nas, na szczęście, jeszcze na świecie nie było.

Ale kiedy 74 tys. lat temu wybuchł wulkan Toba, nasi przodkowie już to widzieli. Była to największa znana nam erupcja wulkanu w ciągu ostatnich 2 mln lat. Terytorium dzisiejszych Indii pokryte zostało metrową warstwą popiołu, który dotarł nawet do Afryki. I znowu, największym zagrożeniem był wyrzucony w atmosferę pył, bo to doprowadziło do obniżenia globalnej temperatury o kilka stopni na wiele lat. Przeżyliśmy to z trudem.

Na szczęście powtórzenie się któregoś z tych kataklizmów jest bardzo mało prawdopodobne, a nawet gdyby do któregoś z nich doszło, to unicestwienie całej ludzkości jest praktycznie niemożliwe. Co więcej, odnieśliśmy właśnie pierwszy sukces w zapobieganiu katastrofom pierwszego rodzaju. Od 1994 roku NASA wyszukuje i śledzi obiekty kosmiczne znajdujące się wystarczająco blisko Ziemi, by stanowić dla nas zagrożenie. Jest to nie tylko system wczesnego ostrzegania, ale też prewencji. Zademonstrowano to po raz pierwszy 26 września tego roku, kiedy wysłana przez NASA sonda DART uderzyła w asteroidę Dimorphos, by zmienić jej trajektorię.

Wielki exodus

Okazuje się, że dużo większym zagrożeniem dla przetrwania ludzkości nie jest natura, ale my sami. Od kilkudziesięciu już lat żyjemy w cieniu globalnej wojny atomowej. 27 października 1962 roku, w czasie kryzysu kubańskiego, byliśmy o minuty od jej rozpętania. Będący od wielu dni w zanurzeniu rosyjski okręt podwodny B-59 został wykryty i zaatakowany przez amerykańskie okręty. Pozbawiony łączności radiowej z Moskwą kapitan postanowił działać na własną rękę i użyć znajdującej się na pokładzie broni jądrowej. Tymczasem władze USA od kilku już dni ostrzegały (o czym rosyjski kapitan mógł nie wiedzieć), że jej użycie przeciw wojskom amerykańskim spotka się z takim samym odwetem i niewątpliwą eskalacją po obu stronach. Uratował nas przypadek. Na pokładzie tego właśnie okrętu znajdował się dowódca całej rosyjskiej flotylli Wasilij Archipow i potrzebna była dodatkowo jego zgoda, a on jej nie wydał. W oczach wielu współczesnych ekspertów, Archipow to „człowiek, który ocalił świat”.

Zupełnie nowym zagrożeniem dla przetrwania ludzkości jest zmiana klimatu. I znowu ryzyko zagłady całej ludzkości jest niewielkie. Ord szacuje je – podobnie jak dla wojny nuklearnej – na 0,1 proc. Co więcej, w przeciwieństwie do katastrof opisanych wcześniej, mamy jeszcze czas, żeby uchronić się przed efektami ocieplenia.

Gaia Vince, autorka wydanej właśnie książki „Nomad Century”, wręcz upatruje w ociepleniu klimatu szansy, a nie zagrożenia. Oto bowiem, nawet przy wzroście temperatury o 4 stopnie do końca wieku, będziemy mogli przez odpowiednie migracje przenieść zagrożoną populację w bezpieczne rejony. Zwróćmy uwagę, że tereny Kanady, Syberii, Skandynawii czy Grenlandii staną się obszarami klimatu umiarkowanego, a ich przestrzeń bez trudu wystarczy na relokację większości mieszkańców Afryki i południowej Azji. Będzie to wymagało z naszej strony pewnego wysiłku, ale według autorki jest całkiem realne do przeprowadzenia.

Proponuje ona utworzenie nowej agendy ONZ, która miałaby prawo zmuszać rządy narodowe do przyjmowania określonej liczby uchodźców. Co ważniejsze, organizacja ta opodatkowałaby wszystkie kraje świata na rzecz inwestycji w infrastrukturę i mieszkania na nowo zasiedlanych terenach. Aby uniknąć problemów z integracją imigrantów w nowych krajach, dostaliby oni prawo utworzenia własnych, niezależnych od już istniejących na tych terenach struktur politycznych i administracyjnych. Rozmach tej wizji jest w istocie oszałamiający, podobnie jak naiwność jej pomysłodawczyni.

Zaślepienie autorki przypomina wypowiedź gubernatora jednego z obwodów syberyjskich, który z radością wyglądał możliwości uprawy pomarańczy na Syberii. Kiedy zwrócono mu uwagę, że będzie musiał dzielić się tymi pomarańczami z milionami uchodźców, stropiony wydukał „Hmm, nie pomyślałem o tym”. Według raportu wydanego w lipcu tego roku przez ONZ, do 2100 r. ludność Afryki wzrośnie z obecnych 1,4 mld do prawie 4 mld. Już w 2050 roku w Nigerii mieszkać będzie 400 mln ludzi, a jej gęstość zaludnienia będzie większa niż obecnie w Anglii. Nawet bez jakiejkolwiek zmiany klimatu utrzymanie się przy życiu takiej liczby ludności na kontynencie, gdzie ponad 40 proc. osób pracuje w rolnictwie, jest mało realne.

International Organization for Migration szacuje, że biorąc pod uwagę globalne ocieplenie, aż 3 mld ludzi będą musiały opuścić swoje domy do 2070 r. Gdzie się podzieją? Żaden polityczny wnuk Putina nie dopuści do osiedlenia się miliarda Pakistańczyków i Hindusów na Syberii. Nawet otwarci na imigrantów Szwedzi nie zechcą wpuścić do swojego kraju 100 mln Afrykańczyków. Integracja takiej liczby ludzi – nawet rozłożona na wiele lat – jest choćby ze względów ekonomicznych nierealna. Co zatem nam grozi? Anatol Lieven w książce „Climate Change and the Nation State” kreśli zatrważający scenariusz. Desperacja ludzi zagrożonych śmiercią zmusi ich do ucieczki na północ. Ale tam trafią na zamknięte granice i wrogość tubylców. Lieven uważa, że grozi nam ludobójstwo na niewyobrażalną skalę (choć przezornie powstrzymuje się od wskazania, kto tu będzie katem, a kto ofiarą).

Czytaj więcej

Jak zaufaliśmy obcym

Przygotować się na najgorsze

Ostatnim, ale najbardziej prawdopodobnym według Orda kataklizmem, bo szacowanym przez niego aż na 10 proc. szansy wystąpienia w ciągu najbliższych 100 lat, jest przejęcie kontroli nad światem przez sztuczną inteligencję. Słusznie, brzmi to jak science fiction. Nad sztuczną inteligencją wisi bowiem klątwa hurraoptymizmu, za który winić trzeba samych jej twórców. Oto co o perspektywach tej dziedziny mówił Herbert Simon, jeden z jej ojców założycieli: „Powiem wprost, choć będzie to może dla niektórych szokiem, że są już na świecie maszyny, które myślą, uczą się i tworzą (...) W ciągu 20 lat maszyny będą w stanie wykonać każdą czynność, którą dziś wykonuje człowiek”. To był rok 1965. 50 lat później, Shane Legg, współzałożyciel DeepMind, mówi: „sztuczna inteligencja na poziomie człowieka zostanie zbudowana w połowie lat 20. XXI wieku”.

Jeśli eksperci snują takie prognozy, to nic dziwnego, że podchwytują je media, a rozsądni ludzie debatują nad tym, jak zabezpieczyć się na wypadek opanowania świata przez roboty. Obłąkani futuryści przygotowują się na singularity, scalenie człowieka i maszyny, a tym samym powszechną nieśmiertelność. Rację miał Stuart Dreyfus, bezlistosny krytyk sztucznej inteligencji w latach 80., kiedy powiedział: „Dzisiejsze zapewnienia i nadzieje na postęp (...) w dziedzinie budowy inteligentnych maszyn są jak przekonanie, że ktoś, kto wszedł na drzewo, dokonał postępu w drodze na Księżyc”. Nie miejsce tu na wyczerpującą dyskusję, dlaczego tak się nie stanie. Rzecz w tym, że nawet gdyby postęp w rozwoju sztucznej inteligencji miał być tak gwałtowny, jak widzą to jej entuzjaści, to nie ma żadnego powodu, żebyśmy przez cały czas stali z boku i biernie przyglądali się narastającemu niebezpieczeństwu. Ten „kataklizm” nie będzie przecież tak nieoczekiwany jak wybuch wulkanu, ale raczej jak nadciągający meteoryt, który potrafimy zawczasu wykryć i który możemy unieszkodliwić.

W ciągu najbliższych 100 lat nie tylko koniec świata nam nie grozi, ale nawet globalny upadek cywilizacji. Ale nie wszyscy tak to widzą i na wszelki wypadek przygotowują się na najgorsze. Według danych amerykańskiego rządu w USA jest 10-20 mln surwiwalistów (tzw. preppersów). Większość z nich to po prostu przezorni ludzie, którzy przygotowują zapasy jedzenia i opału na wypadek zwykłej klęski żywiołowej, takiej jak powódź czy tornado. Ale są też tacy, którzy szykują się na prawdziwy armagedon, taki jak wojna nuklearna czy nadejście Antychrysta (40 proc. Amerykanów wierzy w drugie nadejście Jezusa przed 2050 rokiem).

Tara Westover, autorka bestellerowej autobiografii o życiu w rodzinie mormonów, wspomina, jak jej ojciec w oczekiwaniu na chaos w związku z rokiem 2000 zgromadził dość jedzenia na dziesięć lat, 4000 litrów oleju napędowego, kilkanaście karabinów (w tym jeden do zestrzeliwania śmigłowców) i urządzenie do wyrabiania kul. W Dakocie Południowej założono kilka lat temu największą na świecie kolonię surwiwalistów, Vivos xPoint, liczącą 575 bunkrów. Już za 45 tys. dol. można zostać właścicielem jednego z nich i bezpiecznie przeczekać Sąd Ostateczny.

Stosunkowo niedawnym pomysłem na ucieczkę przed postapokaliptycznym chaosem jest też osadnictwo morskie (ang. seasteading). Jego entuzjaści snują plany zakładania niewielkich kolonii ludzkich na otwartym morzu przy wykorzystaniu opuszczonych platform wiertniczych czy wręcz budowy sztucznych wysp. Najbliżej realizacji tego pomysłu było w 2017 r., kiedy to kalifornijski Seasteading Institute zawarł w tej sprawie umowę z Polinezją Francuską. Jak dotąd nic z tego nie wyszło.

Koniec świata jest nieunikniony. Zapewne za 5 mld lat Słońce spuchnie do rozmiarów orbity Merkurego, zamieniając Ziemię w gorącą, pokrytą magmą skałę. Nas już wtedy nie będzie. Jaki będzie zatem nasz koniec? Otóż wydaje się, że faktycznie ziści się wspomniany na początku scenariusz Schefflera. Odejdziemy po cichu i powoli. Współczynnik dzietności w Europie jest już od kilkudziesięciu lat poniżej poziomu gwarantującego zastępowalność pokoleń. Podobnie jest w wiekszości krajów Azji i Ameryki Północnej. Gdyby nie imigracja, już dawno mieszkańców by tam ubywało.

Jedyne regiony na świecie, gdzie ludzi przybywa w sposób naturalny, to Afryka i Bliski Wschód. Ale demografowie przewidują, że tu także wraz ze wzrostem zamożności i wykształcenia kobiet (który jest najsilniej skorelowany z dzietnością) trend się odwróci. Według szacunków ONZ ludzi na Ziemi przybywać będzie tylko do końca wieku. A potem, z pokolenia na pokolenie będzie nas coraz mniej. Odejdziemy bez fajerwerków.

Innego końca świata nie będzie.

Jarek Gryz jest profesorem informatyki na Uniwersytecie York w Toronto.

Wizja końca świata napełnia nas grozą. Amerykański filozof Samuel Scheffler twierdzi wręcz, że unicestwienie ludzkości przeraża nas bardziej niż nasza własna śmierć. Wyobraźmy sobie bowiem, że wszyscy żyjący teraz ludzie dożywają naturalnego końca swych dni, ale nikt więcej się już nie rodzi. Ta perspektywa rychłego końca ludzkości wzbudza w większości z nas przerażenie. Ale dlaczego? – pyta Scheffler.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje